Wywiady
Artur Dutkiewicz
fot. Krzysztof Wierzbowski - Bogdan Augustyniak Radio JAZZ.FM

Artykuł opublikowany
w Jazz Forum 12/2012

Artur Dutkiewicz: Podróżnik i ambasador jazzu

Piotr Rodowicz


Spotykamy się z Arturem w charyzmatycznym miejscu, na terenie kościoła pokamedulskiego na warszawskich Bielanach, aby porozmawiać o jego muzyce i podróżach. Tu właśnie niecały rok temu nagrał swą ostatnią płytę „Mazurki”. Zaczynamy więc rozmowę z Arturem, jak zawsze bardzo pogodną, od historii jej powstania.

ARTUR DUTKIEWICZ: Chciałem Ci pokazać niezwykłe miejsce w Warszawie, które bardzo lubię. Gdy przygotowywałem się do nagrań solowych, a było mało czasu na szukanie dobrego i ciekawego miejsca, zaprzyjaźniony ksiądz Wojtek Drozdowicz zaprosił mnie do sali pod kościołem, gdzie grywałem koncerty. Było w niej jednak trochę wilgoci i ksiądz Wojtek zaproponował przestronną, wyłożoną drewnem, zakrystię przy kościele pokamedulskim na warszawskich Bielanach. Wypożyczony wspaniały Steinway dopełnił niezwykłego klimatu tego miejsca.

JAZZ FORUM: Opowiedz o genealogii powstania Twojej ostatniej płyty „Mazurki”, która w pewnym sensie jest zwieńczeniem wielu lat solowych koncertów i Twoich podróży po całym świecie, ale też jest jakby powrotem do dzieciństwa, gdy uczyłeś się Mazurków Chopina.

AD: W mojej pamięci pozostają bardzo miłe początkowe lekcje fortepianu u leciwej profesor Lipińskiej, przedwojennej hrabiny w pałacyku Wielopolskich w Pińczowie. Panowała tam wyjątkowa atmosfera. Pani Profesor piła z mężem herbatkę, rozmawiali po francusku, z nostalgią wspominali czasy przedwojenne, a ja w przerwie uczniowskich popisów roznosiłem słuchaczom ciastka.

Po latach postanowiłem wrócić do tego klimatu i zapisać swoje mazurki z improwizacjami. Niektóre z nich znalazły się już piętnaście lat temu na solowej płycie „Błękitna Ścieżka”. Mazurki grywałem też na syntezatorach w swoim elektrycznym zespole.

Na koncertach solowych improwizowane mazurki bardzo dobrze się sprawdzały, a publiczność zawsze domagała się bisów. Jednocześnie otrzymywałem propozycje grania Chopina na jazzowo, ale zupełnie tego nie czułem. Powiedziałem więc sobie, że nie będę kaleczył mojego ukochanego kompozytora i może zrobię coś po swojemu. Tak naprawdę dopiero Rok Chopinowski w 2010 roku zmobilizował mnie do napisania całego cyklu, czyli razem dwudziestu utworów. Poszło mi to dość gładko, bo już jakiś czas nosiłem w głowie sporo pomysłów. Trzeba też dodać, że wcześniej otrzymałem stypendium ministerialne.

JF: W tej muzyce czuję piękny polski duch ludowo chopinowski. A jak ty opisałbyś związek i inspiracje mazurkami Chopina?

AD: Dla mnie to jest inspiracja symboliczna. Kluczem są uczucia i emocje. Zawsze odczuwałem w nich piękno, szlachetność, tęsknotę, niewinność i prostotę w przekazie. Czuję tę energię, którą dało mi obcowanie z muzyką Chopina, ale też i Szymanowskiego. W moich utworach materiał muzyczny jest jednak inny, jest jazzowa harmonia i dużo improwizacji. Czasem jest to materiał atonalny, marginalnie gram rubato, czyli w swobodnie zmieniającym się tempie, co cechuje utwory Chopina. Często tempo jest stałe, transowo pulsujące, jak w muzyce ludowej tanecznej np. w Mazurku Oberku, który nieraz wykonuję na koncertach z kapelą Janusza Prusinowskiego. Oni grają na tradycyjnych ludowych instrumentach – basetli, skrzypcach, szałamai, klarnecie, bębenku obręczowym, zachowując oryginalny wiejski styl, tak jak grał mój dziadek.

JF: Czy zgodziłbyś się, że łącznikiem chopinowskim jest tu muzyka ludowa? W twoich utworach cytujesz fragmenty ładnych melodii tradycyjnych.

AD: Tak. Jest Mazurek kielecki, inspirowany starą melodią, którą zagrał mi dawno temu kolega ze szkoły muzycznej. Melodię tę zapamiętałem i zharmonizowałem. Jest melodyka i frazowanie dziadka, który „ciął’’ obery na skrzypcach podczas wesel, wybijając nogami rytm na marszowym bębnie z austriackiej armii. Ale jest też Mazurek Trane oparty na harmonii Giant Steps Coltrane’a, potraktowany dużo luźniej time’owo, wręcz freejazzowo bez rytmu. Są też dwa mazurki atonalne, takie bartokowskie − jeden wyimprowizowany, drugi Goniony − zapisany. Zebrałem tu cały mój bagaż muzyki jazzowej, klasycznej, ludowej i improwizowanej. Nie ma tylko swingu i walkingu. (śmiech) Najbardziej inspirowany frazą chopinowską wydaje mi się Mazurek Blue. W nim przypomniałem sobie dawne improwizacje wokół melodii mazurków.

Ludzie kojarzą mazurki tylko z Chopinem. To normalne. Zdarzyło mi się, że moje koncerty były reklamowane jako „mazurki Chopina na jazzowo”. Mimo że w materiałach promocyjnych było napisane, że są to moje utwory, to organizatorzy czytają to, co chcą przeczytać. Dlatego w trakcie koncertu musiałem tłumaczyć się i opowiadać, że owszem usiłowałem grać mazurki Chopina, ale myliłem się często i kończyło się zawsze na improwizacji. Wreszcie napisałem własne, mogę sobie w nich improwizować i gdy się pomylę, to publiczność nie będzie o tym wiedziała. Koncerty często były bardzo wesołe. Spotkało mnie dużo dobrego od publiczności. A w ostatnich dwóch latach koncertowałem w około 35 państwach – od Waszyngtonu po Hongkong.

JF: Opowiedz nam o tych licznych podróżach muzycznych, o spotkaniach z muzykami. Zawozisz swoją niewątpliwie polską muzykę w świat. Czy można powiedzieć, że jest ona inspirowana też muzyką z tych odwiedzanych rejonów, a więc czy przywozisz do nas muzykę świata? Na płycie jest np. rytmiczny ostinatowy Mazurek Africa. Czy to wynik wyprawy do tego kontynentu?

AD: Ten mazurek powstał już wcześniej, ale w mojej pamięci była pierwsza podróż 25 lat temu z kwartetem Tomka Szukalskiego do Etiopii na zaproszenie Mulatu Astatke. Zapamiętałem, że tam często gra się w rytmach trójdzielnych, ale z inną akcentacją niż w polskiej muzyce. Zrobiło to wtedy na mnie duże wrażenie. Pamiętam jak na dancingu w hotelu w Addis grała lokalna kapela i jakby się uprzeć to można by do tego afrykańskiego podkładu zatańczyć i walca, i kujawiaka, bo to rytmy trójdzielne. Wpływ tych rytmów jest zresztą częsty w muzyce jazzowej, np. słyszałem je w utworach Weather Report.

Gdy w tym roku pojechałem do Kenii i Etiopii, grałem tam oczywiście i mazurki. Publiczność naprawdę gorąca. Sale przepełnione. Mazurek Africa miał największe oklaski, a przecież dopiero później wyjaśniałem, że on ma taki tytuł. W Nairobi wystąpiłem w Instytucie Goethego z kongistą o imieniu Wakake, który upodobał sobie właśnie ten temat. Rozbawił mnie, gdy powiedział, że takie rytmy gra się nie u nich, lecz w Ugandzie.

W Addis Abebie na koncercie był Mulatu Astatke, który jest teraz wielką gwiazdą world music. Gdy rozmawialiśmy po moim koncercie, ustawiła się do niego kolejka po autografy. Powiedział mi, że traktował Tomka Szukalskiego jak swego brata i chciałby zagrać dla niego. Dzień później razem obejrzeliśmy w czasie Euro mecz Polska − Grecja, bo Mulatu jest fanem futbolu. Następnego dnia poprowadziłem master class na uniwersytecie. Planują otworzyć tam wydział jazzu i szukają kogoś, kto poprowadzi pianistów.

JF: A jak było w innych częściach świata.

AD: Tydzień temu wróciłem z ponad miesięcznej trasy: Chiny, Singapur, Indie, Rosja. W Pekinie graliśmy w trio z Łukaszem Żytą i Michałem Barańskim w ramach BJ Nine Gates Jazz Festival. Wiesz, że na uczelni, na której mieliśmy wykład, studiuje 6 tysięcy studentów − głównie jazz. Pęd młodych Chińczyków do jazzu jest ogromny.

Potem były solowe popisy. W Singapurze podczas mojego grania w scenerii ogrodu botanicznego przy zachodzącym słońcu wynurzył się z wody mały smok wawelski − metrowy jaszczur. Marzyłem o zagraniu w takim miejscu. W Indiach − Bombaj, Puna i Bangalore. W Bangalore poprosiłem miejscowe towarzystwo muzyczne o znalezienie dobrego tablisty. Tam są ich setki, a pojawił się Muthu − wspaniały wirtuoz, serdeczny człowiek, który, jak się okazało, grał ze Sławkiem Kulpowiczem i opiekował się nim w Bangalore podczas jego choroby. Grało się z nim wyśmienicie podczas dwóch wspólnych występów.

Już rok temu miałem kilka koncertów w Chinach z programem mazurków w Pekinie, Kantonie, Hongkongu i w Shenzhen. W Pekinie, w kosmicznej wręcz operze narodowej,  nad przezroczystym sufitem płynęła nawet rzeka. Przygody były w Shenzhen, w ogromnej i nowoczesnej sali z dwutysięczną publicznością. Już na próbie było mi chłodno z powodu klimatyzacji, a za oknem, którego nie można było otworzyć upał 300C. Pięciu fachowców nie potrafiło podwyższyć temperatury, przyniesiono więc do garderoby grzejnik. Jest tam też zwyczaj wyświetlania na wielkim telebimie tytułów kolejnych  utworów, a ja mazurki, które jeszcze wtedy oznaczone były numerami, czasem łączyłem ze sobą. Organizatorzy w połowie koncertu przybiegli spanikowani z pytaniami do Hani, mojej żony, który gram mazurek; nr 3 czy nr 4, bo się pogubili z wyświetlaniem.

Egzotycznym miejscem, w którym koncertowałem, była też Lima, stolica Peru. Najpierw miałem warsztaty muzyczne dla studentów konserwatorium, a potem koncerty. Jeden z nich na Plaza de Armas, głównym placu miasta. Doznałem mnóstwo serdeczności ze strony potomków Inków, od których bije jakaś szlachetność, duma, naturalność.

W Hawanie grałem w wielkiej sali dawnego Sądu Najwyższego sprzed rewolucji. Fortepian stał tam pomiędzy ławą oskarżonych a sędzią. Niestety, nie mam stamtąd zdjęć, bo aparat wraz z torbą zmienił właściciela, gdy byłem na plaży.

Grałem też w pięknej Sali Moliera w Lyonie, w Glasgow na festiwalu jazzowym, gdzie w tym samym czasie w innej sali grał Wynton Marsalis. Myślałem, że nie będzie publiczności, ale ku mojemu zdziwieniu był komplet. Było sporo koncertów w Europie, gdzie wszędzie jest podobnie. Najciekawiej jest jednak w miejscach, gdzie nie ma jeszcze takiej globalizacji. W kwietniu trasa naszego tria, z Łukaszem Żytą i Pawłem Puszczało, przebiegała przez pięć post-jugosławiańskich krajów. W Bośni, w Sarajewie, na murach szkoły muzycznej i budynku opery, gdzie graliśmy, wszędzie są jeszcze ślady kul. Był też kon¬cert w kraju, gdzie uprawianie muzyki jest oficjalnie zakazane – w Arabii Saudyjskiej. W Gruzji zapamiętałem wspaniałą publiczność. Polacy są tam najbardziej lubianym narodem.

Na całym świecie, mimo różnych kultur, ras i religii, ludzie są tacy sami, mają jednakowe serca, sercem więc można je otworzyć. Na stadionie olimpijskim w Berlinie w 2011 roku na World Culture Festival  spotkaliśmy się z 30 pianistami z całego świata, żeby to właśnie wyrazić i cieszyć się jednością jako „one world family”.

JF: Nagrałeś poprzednio płytę z muzyką Hendriksa, prawie równocześnie z muzyką Niemena i Mazurki. Mogłoby się wydawać, że są to rozstrzelone zainteresowania, ale w moim odbiorze jest to nadal Twoja spójna muzyka. Nie ma sprzeczności między tymi projektami, to są Twoje impresje na te tematy.

AD: Język muzyczny, którego używam, jest ten sam dla różnych przedsięwzięć. Wszystko, czego słuchałem, miało na to wpływ: i jazz, i europejska muzyka klasyczna: Bach, Chopin, Bartok, i Lutosławski, i Coltrane, Miles Davis,  muzyka religijna – Hildegarda von Bingen, muzyka ludowa ze świata, np. Hariprasad Chaurasia,  a także pop. Korzystam z całej kultury świata przy zachowaniu swoich korzeni. Jest tak, że w niektórych mazurkach można znaleźć wpływy bluesa, a we wstępach do Hendriksa − Chopina. Nawet melodie greckie, perskie, hinduskie bajany, które często gram, mają dużo wspólnego. Te różne melodie, które mnie inspirują, są  zaczynem do  improwizacji, tworzenia swojego brzmienia.

JF: Tak, jak granie standardów jazzowych.

AD: Jeśli chodzi o standardy, to warto poszerzyć ich repertuar o polskie piosenki.
Davis w większości grał melodie z własnego podwórka − znane popowe amerykańskie melodie przetwarzane na swój własny sposób. Poznałem kiedyś pianistę amatora, ojca Billy’ego Cobhama, który nauczył mnie kilku standardów granych w taki sposób, jak grała jego babcia w ich domu. Pomyślałem wtedy, że mnie też przecież bliżej do Niemena niż do amerykańskich nu¬merów.

JF: Co jest źródłem Twojej siły, napędem tego, co robisz?

AD: Nie wiem. Wiesz, że tak popularne ostatnio słowo ,,kryzys” w języku chińskim znaczy też „szansa”? W czasie uznawanym za gorszy człowiek uzmysławia sobie, jak wielki ma potencjał. To się dzieje. Budzę się rano i z wielu myśli wybieram najsilniejszą i po¬dążam za nią. Na pewno pomaga mi w tym prosta technika medytacji, która usuwa ten cały niepotrzebny wir umysłowy. Wybieram więc działanie, które jest najlepsze, dające radość. W zasadzie wybór istnieje wtedy, gdy jest zamieszanie w głowie, a to jest związane ze zmęczeniem i stresem. Medytacja i ćwiczenia oddechowe, takie np. jak rewelacyjna technika ,,sudarshan kriya”, zwiększają poziom energii i intuicja działa wtedy najlepiej. Niczego nie oczekuję od życia i niczego nie robię za wszelką cenę. Podstawą jest wiara. Wierzę, że jeśli wymyślę jakiś projekt, to świat pomoże mi w pokazaniu go, i tak się dzieje. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale to działa.

JF: Z Twojej muzyki przebija oryginalny romantyczny język. To nie jest tylko granie melodii, tkwi w tym jakaś głębia, liryka, duchowość. Jak się przygotowujesz do koncertów, żeby to później osiągnąć? Jak ten element duchowy wpływa na to, co robisz?

AD: Muzyka z jednej strony jest materią, z którą się zmagamy, czyli dźwięki, akordy, melodie, technika, to rzemiosło, rozgrzane mięśnie przed graniem – to jest warsztat, nad którym się pracuje. Ale z drugiej strony ten szkielet trzeba ożywić, obudzić, prześwietlić duchem. Budzenie głębi, świadomości, zaglądanie w siebie, to sprawa poza muzyką. To, co jest poza muzyką, paradoksalnie ma największy na nią wpływ.

W każdym człowieku jest sfera duchowa − w większym lub mniejszym stopniu obudzona, a blokowana przez negatywne emocje: ambicje, gniew, złość, zazdrość, lęk, smutek, żal. Niepotrzebne napięcia powodują też tremę. Wszystko, co usuwa te napięcia i harmonizuje ciało, umysł i duszę, jest dobre. Oczywiście poza używkami, które jeśli nawet działają, to na bardzo krótką metę. Mnie pomaga to, co daje odprężenie. To jak odsłanianie okna, żeby światło oświetliło pokój. Na poziomie ducha działa intuicja, która daje muzyce autentyczność; improwizacja idzie świetnie, komponowanie, atmosfera w zespole, kontakt z publicznością jest łatwiejszy. Najlepsze koncerty są wtedy, gdy jest otwarta intuicja.

JF: Co to znaczy?

AD: To jest umiejętność bycia w „teraz”. Mówi się wtedy, że „idzie” albo „ale żre”. Nie grasz dźwięków z przeszłości, patentów czy licków, których magazynem jest pamięć, tylko lecisz je na bieżąco przesuwając się z poziomu umysłu i intelektu na poziom serca. Otwiera się kreatywna świadomość. Tego nie można sobie zaprogramować czy wmówić. To nie jest kwestia ćwiczenia, przywoływania tego stanu. To tylko usuwanie przeszkód. A czy to się zdarzy, czy nie, nigdy nie wiadomo.

JF: Jesteś jednym z najczęściej koncertujących na świecie polskich muzyków. Masz tak dużo energii niezbędnej do podróżowania i koncertowania. Gdy koncertujesz w tak wielu miejscach, na różnych instrumentach, w salach o różnej akustyce, przed różną publicznością, a masz w pełni zaprezentować to, co najlepszego w twej muzyce, jak dajesz sobie z tym radę?

AD: Często długa podróż, zmiana strefy czasowej wpływa w znacznym stopniu na kondycję. Pamiętam, kiedyś przyleciałem z Polski do Wirginii i miałem od razu koncert o godzinie 21.00, czyli wtedy, gdy w Polsce była 3.00 nad ranem. W Wietnamie także trzeba było się natychmiast zregenerować po wyczerpującej podróży. Pomogły mi ćwiczenia oddechowo-medytacyjne, dzięki którym mogłem w krótkim czasie dojść do formy. Dobre samopoczucie to podstawa przed koncertem i kwestia odpowiedzialności wobec publiczności. Każdy człowiek wysyła subtelne informacje. W zależności od tego, co wysyła, ktoś obok czuje się dobrze lub źle.

Sfera emocjonalna ludzi to jak piękny trawnik, który trzeba pielęgnować i gdzie wyrzucanie śmieci powinno być zabronione. Czy słyszałeś, że 30% społeczeństwa w Europie ma zdiagnozowaną depresję? Mówią, że za dwa lata może być 50%. Dlatego nie jestem za sprzedawaniem depresji, melancholii, agresji, obłędu i lęku w mediach czy na scenie, wystarczająco dużo jest tego dookoła, żeby świadomie wzmacniać te negatywne emocje poprzez sztukę. Może to jest dobre jako terapia dla samych twórców, ale nie dla społeczeństwa. Muzycy „dobrze nastrojeni” wprowadzają w rezonans te same uczucia u publiczności. Takie nastawienie miał Louis Armstrong. Uważał, że muzyka powinna dawać ludziom radość i łączyć ich. Przez to był kochany na całym świecie i nazywany ambasadorem jazzu. Wspaniały człowiek i muzyk.

JF: Czy przygotowujesz się już do następnej  podróży?

AD: Następny koncert mamy w Berlinie w klubie A Trane, potem w filharmonii we Lwowie. A właściwie to całe życie jesteśmy w podróży między dwoma głównymi stacjami. Można podróżować pieszo, z plecakiem i walizką a można wsiąść w wygodny pociąg, to zależy od świadomości i wiedzy. I nigdy nie wiadomo jaka stacja pośrednia będzie następna, dlatego świat jest taki ciekawy i piękny.

Rozmawiał: Piotr Rodowicz


 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu