Ani się obejrzeliśmy, a bielskiemu festiwalowi stuknęło już 10 lat! Od początku patronował mu Tomasz Stańko, a jego program bazował głównie na niewyczerpanej skarbnicy niemieckiej firmy ECM. Nie inaczej było i tym razem, na siedem zespołów występujących w dniach 14-18 listopada ub.r. w Bielskim Centrum Kultury aż pięć pochodzi ze „stajni” Manfreda Eichera.
Galowy koncert kwartetu Jana Garbarka (Norwegia) z perkusistą Trilokiem Gurtu (Indie), pianistą Rainerem Brüninghausem (Niemcy) oraz basistą Yurim Danielem (Brazylia) – nie tylko w mojej opinii – był największym wydarzeniem festiwalu. Co ciekawe, to był początek europejskiego tourneé z nowym programem. Garbarek lubi przyjeżdżać do Polski, w Bielsku-Białej gościł trzeci raz. Słuchając rzeźbionych saksofonem przestrzennych pejzaży, kolejny raz zastanawiałem się nad fenomenem Garbarka. Nad tym, jak trafia w bardzo szerokie spektrum słuchaczy, jak od lat pozostaje najbardziej znaczącą ikoną wytwórni ECM, która przyjęła mecenat artystyczny nad festiwalem.
Jak wypadło połączenie dryfujących w world music saksofonów Garbarka z ognistym temperamentem Triloka Gurtu? Zaparło dech – frazes, który nie oddaje tej mocy dźwięków, która się w Bielsku-Białej zmaterializowała. Nowe, jeszcze nieokrzepłe tematy, mistrz Jan przeplatał z tymi znanymi, „przebojowymi”. Miałem wrażenie, że Trilok, na styku z subtelnościami Garbarka, za mocno gra na kotłach. Ale to tylko wrażenie. Muzyczne dialogi pozostaną długo w pamięci, jak i świetny bas Daniela i solowe popisy Triloka. Jego gongi, dzwonki, table i…wokalizy. I ta zabawa z wypełnionym wodą wiadrem, którą zafundował pod koniec koncertu.
Owacyjne przyjęcie nowego programu dodało Garbarkowi skrzydeł. Po balladowym bisie opuszczał scenę wyraźnie zadowolony. Warto zwrócić jeszcze uwagę na scenografię – artyści grali pod płóciennym zadaszeniem. Mnie to przypominało fragment jurty, ale bardziej pewnie chodziło o łamanie światła, które wpadało w tę przestrzeń. W połączeniu z dźwiękami dostaliśmy piękną, niezapomnianą baśń. Jeden z tych koncertów, na którym zawsze chciało się być.
Ten bardzo prężny festiwal ma w swojej tradycji… jazz tradycyjny. Choć karnet festiwalowy nie obejmował pierwszego koncertu – sala bielskiego Domu Muzyki wypełniona była po brzegi. Tym razem do Bielska-Białej zjechał Chris Barber z dziewięcioosobową orkiestrą. 82-letni puzonista, od 63 lat lider zespołu, z dorobkiem dziesięciu tysięcy koncertów (!), zabrał nas w nostalgiczną podróż do krainy dixielandu. Pogoda ducha, dowcipne zapowiedzi, gracja lat 50. i fantastycznie swingujące zgranie. Jakaż forma w tym wieku!
Koncert miał dwie części – w tej pierwszej orkiestra zagrała swoje największe hity, które kręciły całą Europą jeszcze przed nadejściem epoki Beatlesów. Podbili serca publiczności nie tylko tym najdelikatniejszym z kwiatów – Petit Fleur, z kołyszącym motywem przewodnim na banjo. W drugiej części zaskoczyli swoimi interpretacjami bluesowych kompozycji Duke’a Ellingtona. Moja mama tak skwitowała całość: „Od dwudziestu pięciu lat kolana twojego ojca tak nie chodziły”. Muzyka zrobiła wrażenie także na młodszej części widowni. Nie dziwią zatem słowa reżysera dźwięku, który po koncercie w Szwajcarii miał powiedzieć: „Jak oni to robią? Zniknęły wszystkie pajęczyny z górnych gzymsów sali po wizycie orkiestry Chrisa Barbera”.
Marek Tomalik
Ja miałem przyjemność uczestniczyć w wydarzeniach Jesieni Jazzowej od piątku 15 listopada, kiedy to wystąpiła najpierw pochodząca z Neapolu śpiewaczka i kompozytorka Maria Pia De Vito z projektem In Compagnia D’Amore (Francois Couturier - p, Anja Lechner - clo i Michele Rabbia - perc, electronics).
In Compagnia D’Amore to odważna i daleko idąca impresja na kanwie muzyki XVIII-wiecznego włoskiego kompozytora, skrzypka i organisty Giovanniego Battisty Pergolesiego. Ten mieszkaniec Królestwa Neapolu uważany jest za jednego z największych twórców włoskiego baroku, pisał opery komiczne (opera buffa), msze, sonaty skrzypcowe, koncerty i wiele innych dzieł. Jednak chyba najbardziej znaną jego kompozycją jest przepiękne Stabat Mater.
Wśród utworów przetworzonych przez Marię Pia De Vito nie mogło oczywiście zabraknąć także fragmentów tego monumentalnego dzieła. Co ciekawe – oryginalną łacinę wokalistka zastąpiła dialektem neapolitańskim, który jej zdaniem bardziej pasuje do niej i do tego utworu.
Otrzymaliśmy zatem futurystyczną wizję Pergolesiego z wokalistyką totalną, wykorzystującą cały wachlarz tryli, pisków, syków i innych onomatopeicznych dźwięków na pierwszym planie. Do tego wszystkiego dochodziła abstrakcyjna, odwołująca się do messiaenowskiego modalizmu pianistyka Couturiera i gęsta tkanka perkusyjna, wzbogacana także komputerową elektroniką.
Punktem wyjścia, niemal zawsze, była klasyczna literatura Pergolesiego, którą stopniowo coraz bardziej przekształcano w zgodzie ze współczesną poetyką. Paradoksalnie – najbardziej podobały mi się fragmenty, gdy zespół oddalał się od barokowej harmonii w stronę nieskrępowanej improwizacji.
Po przerwie na scenie zagościł Xtet – nowy projekt patrona festiwalu Tomasza Stańki. Premiery grup naszego trębacza to już tradycja Bielskiej imprezy – tym razem mieliśmy do czynienia z sekstetem, opartym na amerykańskiej sekcji rytmicznej (Gerald Cleaver - dr, Thomas Morgan - b), z którą nagrał swój najnowszy album „Wisława”. Za fortepianem zasiadł stary znajomy z nordyckiego kwintetu Fin Alexi Tuomarila. Największe zainteresowanie budził jednak udział dwóch pozostałych muzyków – brazylijskiego gitarzysty Nelsona Verasa i kubańskiego perkusjonisty Jalidana Ruiza.
Niestety, obaj wydawali się być odrobinę zagubieni w tej konstelacji personalnej. W założeniach mieli wprowadzać latynoską ekspresję i rytmiczny groove do charakterystycznej, pełnej zadumy i nostalgii muzyki Stańki. W praktyce – główny ciężar gry spoczywał na kwartecie – lider, Tuomarila, Morgan, Cleaver. Veras od czasu do czasu ubarwiał brzmienie delikatnymi pasażami gitary, ale pełnię swoich możliwości pokazał tylko raz w klasycyzującym wstępie do jednego z utworów. Z kolei Ruiz ginął w gęstej polirytmicznej tkance perkusyjnej Cleavera.
Nie zmienia to oczywiście faktu, że muzyka Pana Tomasza nieodmiennie potrafi przeorać naszą duszę. Brzmienie jego trąbki jest jak promień słońca przedzierający się przez chmury. Pomimo mroku i melancholii jednak jego muzyka daje promyk nadziei. Znakomicie rozwija się współpraca naszego trębacza z Alexi Tuomarilą, ten układ przypomina mi nieco dawny tandem Stańko-Bobo Stenson. To podobny rodzaj wrażliwości, zbliżona mentalność przekładająca się na ekspresję.
Następnego dnia na scenie BCK wystąpiły kolejne wielkie gwiazdy. Jako pierwszy, bez zbędnych wstępów, ruszył z kopyta Joshua Redman na czele kwartetu James Farm (lider - saksofon, Aaron Parks - fortepian, Fender Rhodes; Matt Penman - kontrabas, Eric Harland - perkusja).
Jeśli szukamy dróg, którymi może podążyć w przyszłości jazzowy mainstream – należy się uważnie przysłuchać tej formacji. Koncentruje ona to, co najciekawsze we współczesnej muzyce improwizowanej, jednocześnie cały czas pozostając w kontakcie z tradycją czarnego jazzu. Po motorycznym wstępie sekcji rytmicznej (niesamowity Eric Harland na bębnach!), lider podał temat Coax, który chwilami przypominał słynny trip-hopowy przebój Numb grupy Portishead. I zaczęło się! Perkusja grała skomplikowane krzyżujące się rytmy, Parks szalał za fortepianem wygrywając całą niemal historię nowoczesnego jazzu – od evansowskiego klasycyzowania po hancockowską motorykę, przy okazji też korzystając z dźwięków piana Fendera. Na tym tle Redman wygrywał z niezachwianą pewnością siebie oszczędne, świetnie korespondujące z pozostałymi instrumentami, sola. Ten zespół to idealnie naoliwiona maszyneria prąca nieustannie do przodu.
W utworze North Star wszystko zaczęło się od elektronicznie wygenerowanego „wiatru”, po którym doszły Fender Rhodes, perkusja i bas. Na chwilę powiało magią Davisowskiego In a Silent Way, po czym Parks przerzucił się na fortepian i po dłuższym fragmencie gry w trio wszedł saksofon z frenetycznym solem. Właściwy występ zakończył, zadedykowany Harlandowi, utwór Mr. E – czadowy, oparty na rytmie 7/8, pełny zmian tempa, partii solowych wszystkich instrumentów. Oczywiście najwięcej miejsca dostał adresat dedykacji rozgrzewając publiczność do czerwoności.
W tej sytuacji owacja na stojąco i bis zespołu były czystymi formalnościami. Redman z kolegami dali rewelacyjny koncert, jeden z najlepszych, jakie słyszałem w ubiegłym roku.
Po przerwie na scenę wkroczył muzyk-legenda Charles Lloyd w towarzystwie greckiej klasycznej wokalistki Marii Farantouri, kontrabasisty Reubena Rogersa, Socratisa Sinopoulosa na lirze, Takisa Farazisa na fortepianie i ponownie Erica Harlanda na perkusji. Nowy projekt Lloyda o nazwie Athens Concert (od wielkiego koncertu na scenie teatru Lycabettus w Atenach zarejestrowanego przez firmę ECM) łączy tradycję amerykańskiego jazzu z przejmującym śpiewem Marii, odwołującym się do zamierzchłego, bizantyjskiego mistycyzmu.
Grecki klimat narzucił już wstęp na lirze solo, do której dołączył na tenorze Lloyd, wygrywając dostojne, majestatyczne frazy podkreślające lamentacje Farantouri. Całość nie brzmiała jak częste na dzisiejszych scenach projekty World Music. Były w tym prawda, autentyczność, zderzenie zakorzenionej w kulturze antycznej duchowości z życiowym doświadczeniem i mądrością weterana amerykańskiej sceny.
Lloyd grał na tenorze, tarogato i flecie. Najbardziej przypadły mi do gustu te fragmenty, kiedy zostawał w kwartecie z fortepianem, kontrabasem i perkusją. Jego gry, czasem odważnie wkraczającej na terytoria free, można słuchać bez końca. Nie ma w niej żadnego zbędnego dźwięku, pustosłowia, są uczucia, emocje i opowiadane instrumentem historie.
Ostatniego dnia Jesieni Jazzowej odbył się tylko jeden koncert. Billy Hart Quartet to zespół istniejący już od 2003 r. Nic zatem dziwnego, że jego członkowie (lider - perkusja, Ethan Iverson - fortepian, Ben Street - kontrabas i Mark Turner - saksofon tenorowy) grają ze sobą z telepatycznym niemal porozumieniem.
Mimo że członkowie tego kwartetu mają za sobą różne doświadczenia (lider to jeden z najważniejszych perkusistów współczesnego jazzu – partner m.in. Herbie’ego Hancocka, Milesa Davisa, czy McCoy Tynera, a z kolei np. Ethan Iverson to członek pop-jazzowej formacji The Bad Plus), ich wspólne dokonania są mocno zakorzenione w jazzowym mainstreamie.
Początek koncertu to jeszcze dalsza wycieczka w głąb synkopowanej tradycji – Drum Boogie Gene’a Krupy stopniowo przechodziło od feerii perkusyjnej, przez miarowe boogie, po drapieżne, coltrane’owskie solo saksofonu.
Po chwili zabrzmiała delikatna ballada, trochę w stylu Quartetu West, z precyzyjnym compingiem fortepianu i elegancką partią tenoru. Dalej mieliśmy odrobinę monkowskich łamańców i odwołujący się do kwartetu Coltrane’a temat Duchess z najnowszej płyty zespołu „All Our Reasons”, którą zadebiutował w firmie ECM.
Znakomita lekcja jazzowej tradycji, jaką zafundował nam kwartet Billy’ego Harta, trwała może odrobinę za krótko. Może też przydałaby się chwilami szczypta większego szaleństwa, wypuszczenia się na szersze wody improwizacji. Nie narzekajmy jednak – możliwość wysłuchania tak wspaniale zgranej formacji, napędzanej gęstą, a przy tym niesłychanie precyzyjną perkusją lidera – to wartość sama w sobie. Potrafiła to docenić gorącymi owacjami publiczność wypełniająca po brzegi salę Bielskiego Centrum Kultury.
Organizatorzy Jesieni Jazzowej – Bielskie Centrum Kultury w osobie dyrektora Władysława Szczotki, Firma Fire Anny Stańko i Wydział Kultury i Sztuki UM w Bielsku-Białej po raz kolejny udowodnili, że jest to jeden z najważniejszych punktów na jazzowej mapie Polski.
Marek Romański
Zobacz również
Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>
Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>
11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>
Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu. Więcej >>>