Festiwale
Avishai Cohen
fot. Y. Seuret

50 Jazz a Juan

Paweł Brodowski


Jazz a Juan świętował w tym roku złoty jubileusz. Francuska Riviera, Lazurowe Wybrzeże, Juan-les-Pins, Pinède Gould – bajeczny amfiteatr dla 3000 ludzi nad brzegiem morza, otwarta przestrzeń, za sceną widok na zatokę i okalające ją łukiem wzgórza, w oddali jachty i motorówki, nad nami stuletnie sosny, zachód słońca, szkielet jachtu oceanicznego jako stały element scenografii i ten sam od lat emblemat Jazz a Juan, który kryje w sobie wspaniałą historię i legendę jednego z najstarszych w Europie festiwali. Środek lata, upalne wieczory, bezchmurne niebo, zachód słońca, księżyc powoli wędrujący
po niebie, gwiezdna obsada. 10 niezapomnianych dni.

Jazz à Juan jest perłą europejskich festiwali. W tym roku obchodził złoty jubileusz. Ale nie jest najstarszy, jak podają do wierzenia jego organizatorzy. Pierwsze były festiwale w Nicei, w roku 1948 (występowali tam m.in. Louis Armstrong i Django Reinhardt) i w Paryżu, w 1949 (m.in. Charlie Parker i Miles Davis), lecz nie miały one kontynuacji. Wcześniej, w roku 1958 swój żywot rozpoczęło w Warszawie Jazz Jamboree, poprzedzone dwoma legendarnymi festiwalami w Sopocie, 1956 i 1957, ale to było za Żelazną Kurtyną i mało kto o nich w wielkim świecie słyszał. Pierwowzorem dla jubilata był amerykański Newport, który wystartował w 1954 roku w portowym miasteczku nad brzegiem Oceanu. Jazz à Juan rozgościł się przy plaży na Lazurowym Wybrzeżu, 20 km od Nicei, 12 km od Cannes, w Antibes Juan-les-Pins.

Tę nazwę wymawia się jednym tchem, ale to dwie różne, przylegające do siebie miejscowości o odmiennych obliczach, tworzące jedną całość. Antibes to zabytkowa starówka, starożytne fortyfikacje, największy na świecie port jachtowy; zaś Juan-les-Pins to kurort nadmorski, modne kąpielisko z piaszczystą plażą. Już w latach 20. ubiegłego wieku ciągnęła tu intelektualna elita i artystyczna bohema, kreując nowy styl życia.

Miasteczko to ukochał Sidney Bechet, któremu Antibes przypominało jego rodzinny Nowy Orlean. Słynny kreolski klarnecista i saksofonista tutaj na początku lat 50. wziął ślub, tu każdego lata rezydował, tu napisał Petit Fleur i tu został pochowany, w 1959 roku. Na jego cześć rok później urządzono tu jazzowy festiwal. I w ten sposób narodził się organizowany nieprzerwanie po dziś dzień Jazz à Juan. Pomnik Sidneya Becheta stoi na skwerze niedaleko kasyna, naprzeciw Garden Beach Hotel, gdzie mieści się biuro festiwalu i nocują muzycy.

Historia festiwalu utkana jest wielkimi nazwiskami. Już na samym początku, w 1960 roku grał tu Charles Mingus w awangardowym składzie z Erikiem Dolphym. Do dziś wspominany jest występ Raya Charlesa z 1961 roku. Koncert Kwintetu Milesa Davisa w 1963 roku wszedł do historii jazzu nagraniem na płycie „Live In Europe”. Dwa lata później John Coltrane Quartet zaprezentował tu w całości suitę „A Love Supreme”!

Jubileuszowy program zawiera pełne zestawienie wykonawców, którzy w minionym półwieczu przewinęli się przez scenę Juan-les-Pins – setki nazwisk, które pamiętają stuletnie sosny parku Pinéd Gould. Niektórzy z nich wracali tu wielokrotnie. Jedyni w tym gronie artyści z Polski to Michał Urbaniak i Urszula Dudziak, przybysze z Nowego Jorku, którzy gościli tu w 1977 roku.

I tak oto skrótem przez historię dobrnęliśmy do tegorocznej, pięćdziesiątej edycji, która trwała dziesięć dni, od 14 do 25 lipca. Amfiteatr na 3000 osób usytuowany przy brzegu Morza Śródziemnego. Na brezentowych płachtach otulających konstrukcję amfiteatru namalowano wielkie murale gwiazd, które to miejsce rozsławiły – Miles, Dizzy, Ella, Nina Simone, Ray Charles, Sonny Rollins. Rząd kilkudziesięciu odcisków dłoni na chodniku. Uwiecznieni zostali tu m.in. Dee Dee Bridgewater, Pat Metheny, Ray Charles (jaka mała dłoń! jakie małe palce! czy to na pewno dłoń Raya Charlesa?). Estrada wzniesiona nad urwiskiem przy plaży, bajeczna scenografia, której najważniejszym elementem jest srebrny szkielet jachtu oceanicznego i charakterystyczne logo Jazz à Juan. Nad głowami korony wysmukłych stuletnich sosen, lekkie podmuchy wiatru, absolutny spokój, który od czasu do czasu przerywa krzyk mew, słychać cykanie świerszczy, księżyc powoli przesuwa się po nieboskłonie zmieniając swój kształt, gwiazdy, gwiazdy, gwiazdy...  Po bokach sceny dwa wielkie monitory, gra świateł, nieskazitelne nagłośnienie.

Bohaterami pierwszego dnia są George Benson i David Sanborn. To już siódmy występ gitarzysty i croonera, który zawitał tu po raz pierwszy w 1964 roku jako „The New Boss”. Saksofonista Sanborn dedykuje swój set Rayowi Charlesowi, wykonując utwory z ostatniego albumu „Only Everything”, jak na Jazzie nad Odrą. Na organach Hammonda gra Joey DeFrancesco, ale za bębnami, jak w nagraniu płytowym, Steve Gadd. W końcówce dołącza niezapowiedziany gość z gitarą – John McLaughlin (mieszka w pobliskim Monte Carlo).

Piątek 16 lipca to latin night. Muzyka muy caliente. Brazylia, Kuba i Jamajka.
Otwiera koncert  SpokFrevo Orchestra z Brazylii, a dokładnie z Recife w północno-wschodnim stanie Pernambouko. Big bandem kieruje saksofonista altowy Inaldo Cavalcante de Albuquerque. Połączenie jazzu, samby, tanga i wojskowej parady. Taneczne rytmy ulicznego karnawału.

Środkowy set wypełniają posłańcy z Jamajki – Monty Alexander & Harlem Kingston Messengers. Wirtuoz fortepianu powraca do korzeni, a jego dzieciństwo i młodość to Kingston, kraina ska, reggae i calypso. Podobny program do tego, który widzieliśmy w Kaliszu, ale z innymi muzykami. Krzyżujące się rytmy, płynnie zmieniające się metrum, dwie sekcje, dwie frakcje grają na przemian lub razem, publiczność aplauzem rozpoznaje przeboje Marleya Exodus, No Woman No Cry...

Po północy grają Kubańczycy: Chucho Valdes & the Afro Cuban Messengers. W festiwalowej notce Chucho podkreśla, że międzynarodową przygodę z jazzem rozpoczynał w Polsce na festiwalu Jazz Jamboree w 1970 roku, gdzie napotkał swojego idola, Dave’a Brubecka. Imponującej postury i słusznego wzrostu, ma „ręce wielkie jak wiosła, które potrafią być łagodne jak jedwab”. Gorące rytmy, zmysłowe melodie, fajerwerki solistów, w jednym utworze śpiewa córka lidera, Mayra Caridad Valdes.

Ladies night. Dee Dee Bridgewater jest ulubienicą tutejszej publiczności, to już jej dziewiąty występ od 1989 roku, przez pierwsze pięć lat zapraszano ją tu każdego roku. Swobodnie mówi po francusku, albo parodiuje angielski francuskim akcentem, wzbudzając salwy śmiechu. Dee Dee ma w sobie coś z aktorki z Broadwayu, trochę szarżuje, ma przesadne gesty, a w śpiewie przesadną ekspresję. Wykonuje ten sam program, który słyszeliśmy na Bielskiej Zadymce Jazzowej, w hołdzie dla Billie Holiday. Prawie ten sam zespół, na bębnach gra Lewis Nash.

Druga część należy do Melody Gardot. 24-letnia diva jawi się jako femme fatale – blond peruka, obcisły kostium w panterkę, ciemne okulary, kieliszek wina na blacie fortepianu, pod stopami czerwony dywan. „Timeless class and melancholic glamour”, dojrzały, namiętny, pełen tęsknoty głos.

Ze składu, który występował w radiowej Trójce, pozostał chyba tylko saksofonista Irwin Hall, który gra bardzo żywiołowo, w stylu Coltrane’a. Na kontrabasie... Charnett Moffett, ale największe odkrycie to nowy wiolonczelista Braun Stephan (z Berlina), który ze swego instrumentu wydobywa niezwykłe dźwięki. Melody ma gadane, nawija ze sceny po angielsku i po francusku. Śpiewa głównie utwory z płyty „My One And Only Thrill”: Baby I’m a Fool, Les Etoiles, Who Will Comfort Me If the Stars Were Mine. W Your Heart Is As Black As Night wplata motyw A Love Supreme. Na pierwszy bis podaje Over the Rainbow, na drugi Summertime i Fever. Publiczność ogarnia gorączka.  

Noc cygańską poprzedza półgodzinny, kurtuazyjny set orkiestry z Detroit – Henry Ford Big Band. Przy fortepianie siedzi „Big Tee”, człowiek-beczka, niemal tak szeroki jak klawiatura! Repertuar tradycyjny – Duke, Miles, Kenton, Basie – It Don’t Mean a Thing, Four, Recuerdos, Jumpin’ at the Woodside, wiązanka pod publikę Echoes of France (z Marsylianką!) i na koniec In the Mood Glenna Millera.

Przez pozostałe trzy godziny do północy króluje jazz manouche. „Dwór z moich snów” to specjalny „Hommage à Django Reinnhardt”, w stulecie urodzin genialnego gitarzysty. Tabor cygański, atrapy wozów i płonące na scenie ognisko, kilkunastu muzyków, wzdłuż estrady na krzesłach zasiedli gitarzyści, wśród nich Angelo Debarre i 24-letni wnuk Django, David Reinhardt, także skrzypek Didier Lockwood. Nieprzerwany strumień standardów związanych z legendą Django, m.in. I Got Rhythm, Love for Sale, Caravan, All of Me, jego własne Nuages, na bis Oczy czarne.

Noc śródziemnomorska. W części pierwszej Avishai Cohen w programie z płyty „Aurora”, jakby stworzonym specjalnie na ten nadmorski festiwal. Tradycyjne żydowskie pieśni i nowe, mistyczne kompozycje podrasowane wpływami z tej części świata. Na początek chwytająca za serce Morenika. Chropawy głos lidera, głęboki ton kontrabasu, przy fortepianie Shai Maestro, dwóch perkusistów, gitara i arabska lutni oud, i wspomagająca wokalistka. Muzyka przepojona coltrane’owskim liryzmem. Siedzący obok mnie amerykański krytyk Ira Gitler wsłuchując się w muzykę co chwila nuci pod nosem mantrę „John Coltrane, John Coltrane, John Coltrane”. 

Książę z Asturii Paco De Lucia prezentuje zapierający dech spektakl flamenco. Na widowni w pierwszym rzędzie siedzi John McLaughlin. Również w tym wypadku mieliśmy szczęście niedawno rozkoszować się tą ucztą muzyki, śpiewu i tańca w Sali Kongresowej, ale tu, nad brzegiem morza, po zachodzie słońca, w blasku gwiazd, jest to po prostu bajka.

I oto runda dwóch amerykańskich gigantów młodego, właściwie już średniego pokolenia. Kiedy 15 lat temu wyszedł na tę estradę po raz pierwszy, saksofonista Joshua Redman uklęknął i pocałował deski. Minęły lata i on sam wpisał się trwale do tej wielkiej historii. Tym razem pokazał swoje Double Trio, jak na płycie „Compass” z dwoma sekcjami rytmicznymi: jedną czarną (Reuben Rogers, Gregory Hutchinson) i drugą białą (Matt Penmann, Bill Stewart), grającymi tę niesamowicie skomplikowaną muzykę naraz, oddzielnie i naprzemiennie w różnych kombinacjach.

Mistrz trąbki Roy Hargrove niesie pochodnię czarnej tradycji, tej, która wywodzi się od Gillespie’ego i Parkera, i tej od Jazz Messengers, przenosząc ją w czasy współczesne. Z fantazją i ogniem jego Kwintet wykonuje utwory Cedara Waltona, Duke’a Pearsona, Delilah Clifforda Browna, a w końcówce gospelowe Bring It on Home to Me Sama Cooke’a. To mogłaby być kulminacja festiwalu, ale apogeum ma nastąpić dopiero następnego wieczoru.

Pozostałe festiwalowe dni relacjonują w oddzielnych artykułach nasz odwieczny współpracownik, mieszkaniec Lazurowego Wybrzeża Pierre Lapijover i stały bywalec tamtych stron Andrzej Herman...

Paweł Brodowski

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 10-11/2010

 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu