Wywiady
Adam Makowicz
fot. Marek Tomalik

ADAMA MAKOWICZA WSPOMINAJĄ

Marek Strasz


Nakładem Polskiego Wydawnictwa Muzycznego ukazała się niedawno książka Marka Strasza „Grać pierwszy fortepian. Rozmowy z Adamem Makowiczem”. Światowej sławy pianista, mieszkający od lat za Oceanem, ujawnia swoją burzliwą biografię w rozmowie-rzece, jaką przeprowadził z nim jego menedżer Marek Strasz. Bohater książki w gawędziarskim stylu odpowiada na pytania związane ze swoim życiem, twórczością, polskimi i zagranicznymi występami. Publikację wzbogacają wspomnienia artystów, którzy z nim współpracowali:

JERZY KLOCEK

Poznałem Adasia, gdy razem zaczynaliśmy naszą edukację muzyczną w naprawdę świetnej szkole muzycznej w Rybniku prowadzonej przez znakomitych dyrektorów – Karola i Antoniego Szafranków. Zresztą świetnych pedagogów tam nie brakowało, jak choćby profesor Gruca od solfeżu czy profesor Zorychta od harmonii. Adasia poznałem bliżej, gdy pewnego dnia szwendając się bez celu po szkole, usłyszałem nieznaną mi muzykę dobiegającą z sali nr 3, takiej rupieciarni w dobudówce na zapleczu szkolnej sali koncertowej, która służyła za magazyn zużytych, niepotrzebnych mebli i sprzętu. Zatrzymałem się i przez dłuższą chwilę słuchałem przez drzwi. Potem wszedłem i zobaczyłem mojego klasowego kolegę Adasia grającego na fortepianie, chyba był to Seiler, kiedyś reprezentacyjny, teraz kompletnie zniszczony i zdezelowany.

Gdy Adaś przerwał, spytałem się, co gra. Opowiedział mi o jazzie, zagrał kilka przykładów i namawiał mnie, zresztą z powodzeniem, do słuchania jego ulubionych audycji radiowych Willisa Conovera. Adaś grał tam potajemnie, bo w szkole jazz był zabroniony, czego pilnowali nauczyciele. W szkolnych salach do ćwiczeń pozwalali grać tylko klasykę, bo granie jazzu niszczyło instrument. W sali nr 3 nikt się nie przyczepiał, ten wrak fortepianu nikogo nie obchodził. Był zupełnie zdewastowany i rozstrojony. A do tego klawiatura miała zdartą powierzchnię i Adaś musiał grać na gołych, drewnianych klawiszach .

Pamiętam, że wiecznie miał poharatane palce, bo ciągle zahaczał o jakieś ostre resztki kleju i ciągle się kaleczył. Ale wcale mu to nie przeszkadzało, zresztą jak mi się teraz wydaje, to ci pierwsi jazzowi pianiści, jak choćby Joplin, wcale na lepszych instrumentach nie grali. Potem jeszcze nie raz przychodziłem do tej sali posłuchać Adasia. Byłem pewny, że ten chłopak zdobędzie świat.

A jeśli chodzi o jakieś szkolne anegdotki, to nic specjalnego nie przychodzi mi do głowy. Żył swoją muzyką, był niezwykle sympatycznym kolegą, miał bardzo pozytywną, skromną osobowość. Szalenie pracowity. Pamiętam, jak przez jakiś czas z kolegami nazywaliśmy go między sobą Indianinem, bo pewnego razu przyszedł do szkoły kompletnie czerwony na twarzy, jakby poparzony. Rzeczywiście, gdzieś opalał się pod kwarcówką i przesadził. Tłumaczył, że nic nie czuł i nic się nie działo. Spalił twarz, wyglądał nieciekawie i przez kilka dni chodził wysmarowany białymi kremami. Ale chyba o tym o tym przezwisku nie wiedział, zresztą nie przyjęło się. Pozostał dla nas na zawsze Adasiem.

PIOTR PALECZNY

Moje wspomnienia z Rybnika związane z Adamem Matyszkowiczem, bo pod tym nazwiskiem go pamiętam, są bardzo sympatyczne. Byłem od Adama znacznie młodszy i dopiero wchodziłem na ścieżki, na których on się już dawno bezpiecznie poruszał. Były to jednak dość sporadyczne kontakty, każdy z nas żył już własnym życiem, a Adam szybko wyfrunął z Rybnika. Wspominam go jako niezwykle ciepłego człowieka i fantastycznego pianistę. Był zawsze taką osobą poszukującą i niespokojnym typem artysty. Już wtedy podziwiałem jego muzykalność i zdolności wyrazowe, ale przede wszystkim jego technikę, którą zawdzięczał nie tylko naszemu wspólnemu pedagogowi, profesorowi Karolowi Szafrankowi, ale i własnym zdolnościom i pracowitości. Adam był, mogę to powiedzieć, w pewnym stopniu wzorem dla mnie.

Mieszkaliśmy bardzo blisko, po prostu po drugiej stronie ulicy. My w jednym domu, Matyszkowiczowie naprzeciwko. Znałem Adama, a jeszcze lepiej jego mamę, która zresztą często bywała u nas w domu. Nasze mamy odwiedzały się wzajemnie. Pamiętam kilka koncertów uczniów rybnickiej szkoły muzycznej, w których braliśmy udział. Graliśmy też jako soliści koncerty z doskonałą orkiestrą rybnicką. Kiedyś Adam wykonywał chyba trzecią część koncertu Kawalewskiego, a ja chyba pierwszą.

Zastanawiałem się ostatnio, że to był pewien fenomen, że w odległości kilkuset metrów od siebie w stosunkowo niewielkim mieście mieszkała trójka przyszłych czołowych pianistów polskich, wszyscy uczniowie tego samego profesora. Nieskromnie mówiąc cała ta trójka zaznaczyła się w historii polskiej pianistyki. Adam wypłynął na szerokie, międzynarodowe wody, my z Lidią Grychtołówną byliśmy laureatami konkursu chopinowskiego, a wszyscy jesteśmy ciągle bardzo aktywni na estradach koncertowych. Taki rybnicki ewenement.

CZESŁAW GAWLIK

Pewnego dnia na pod koniec lat 50. pojawił się w piwnicy rybnickiego Jazz Clubu młody człowiek. Nie musiał się przedstawiać, bo już wcześniej dał się poznać jako wyróżniający się uczeń Rybnickiej Szkoły Muzycznej, któremu wróżono wielką karierę pianistyczną. Oświadczył, że zainteresował się muzyką jazzową i chciałby się do niej zbliżyć. Już wtedy dzięki krewnym w USA i Kanadzie byłem posiadaczem pokaźnej płytoteki jazzowej, więc zaprosiłem go na słuchanie płyt.

Te nasze spotkania powtarzały się częściej, miałem więc okazję obserwować, z jaką wrażliwością Adam wchłania nową dla siebie muzykę. Zostały jednak po pewnym czasie dość kategorycznie przerwane przez jego rodziców, którzy mieli zupełne inną wersję przyszłej kariery syna. Jestem pewny, że ta ich ostra reakcja przyczyniła się do decyzji Adama opuszczenia domu. Po kilku latach spotkałem państwa Matyszkowiczów w Filharmonii Krakowskiej, gdy z przejęciem spieszyli na koncert jazzowy, w którym uczestniczył ich syn, wtedy już uznany pianista jazzowy…

JERZY PORĘBSKI

Był to początek lat 60., studiowałem biologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pełniłem wtedy funkcję prezesa studenckiego klubu jazzowego Katakumby, który zorganizowaliśmy w piwnicy akademika „Żaczek”, gdzie składowano jeszcze koks, który przykryliśmy takimi czerwonymi kokosowymi dywanami, wstawiliśmy stare pianino, które jakoś się udało nastroić, i szukaliśmy muzyków do wspólnego grania. Grałem wtedy z zespołem dixielandowym na trąbce. Szukaliśmy pianisty. Ktoś mi powiedział, że jest taki pianista, który przyjechał niedawno z Rybnika. Spotkaliśmy się z Adamem, który nie miał gdzie mieszkać. Umożliwiłem mu nocowanie na tym koksie, a jak się dało to Adam waletował w akademiku.

Zaczęliśmy próby. Adam pamięta na pewno imiona innych muzyków – perkusisty Perellmutera, basisty Wellsa. Do tego Adaś i ja na trąbce. Jeszcze czasami braliśmy jakiegoś saksofonistę. Często razem w tej piwnicy ćwiczyliśmy. Pamiętam, że nawet raz mieliśmy przyjemność wystąpić z 3-4 utworami w Filharmonii Krakowskiej.

Jako prezes spółdzielni studenckiej byłem organizatorem większości wieczorków tanecznych i koncertów w różnych krakowskich klubach. Pamiętam, że w orkiestrach dixielandowych, tych grających za pieniądze na dancingach, mieliśmy już stałego pianistę. Ale żeby Adaś mógł też sobie coś zarobić, to kiedyś zawinęliśmy mu palce plastrem i daliśmy mu kontrabas. Jakoś tam sobie na nim brzdąkał, nieważne co. Generalnie jednak na tych wieczorkach tanecznych Adam nie występował. Za to grywał często jazz w sąsiednim akademiku dla dziewcząt „Nawojka”, gdzie organizowałem takie wieczory jazzowe pod nazwą „Chała i dżem”. Na czym to polegało? Za darmo rozdawaliśmy wśród publiczności chałkę pociętą na kromki i mnóstwo słoików dżemu. Cieszyły się sporą renomą, pamiętam, że przychodzili na nie Kisielewski, Namysłowski, Stańko…

Pamiętam jak dziś Adama, który po jednorazowym odsłuchaniu jakiegoś nagrania Tatuma, Garnera, czy Petersona potrafił zagrać nam go w tym samym stylu na tym zdezelowanym pianinie. Pamiętam też, jak nieraz przy szklaneczce wina „Paź” Adam mówił – pamiętaj Jurek, ja będę kiedyś grał tak jak Oscar Peterson i będę występował w Stanach Zjednoczonych. Pamiętam też taką historyjkę, jak kiedyś nocą wracając koło Wawelu z jakiegoś grania, wdrapaliśmy się z Adamem po jakichś rusztowaniach na mury, gdzie przez dłuższy czas chłonęliśmy nastrój nocy wawelskiej. Niesamowite wrażenie! Potem trzeba było chyłkiem stamtąd uciekać.

Któregoś dnia zabrałem go na świętego Marka do Krakowskiego Jazz Klubu, chciałem, by zagrał tam na fortepianie tak, żeby im tam wszystkim szczęki opadły. Pamiętam, był tam wtedy Wojtek Karolak, Andrzej Kurylewicz, chyba też Wacek Kisielewski, w zasadzie wszyscy liczący się muzycy, był też Tomek Stańko. Adaś siadł do fortepianu i jak zagrał, to pamiętam, siedzący obok mnie Kuryl i Karolak mówili między sobą, że nareszcie w Krakowie jest pianista. W ten sposób Adam wdarł się do elity krakowskich jazzmanów, a nasze muzyczne drogi się rozeszły, bo i tak biologia nie pozwalała mi na dalsze muzykowanie na poważnie.

Wkrótce przeniosłem się do Szczecina. Potem spotkałem go w Świnoujściu, jak występował z Wojtkiem Młynarskim. Pamiętam jak opowiadał, że ma w Warszawie piękne mieszkanie z białym pianinem, ustawił się w życiu i poznał przemiłą panią. Zapachniało mi wtedy wielkim światem. Długo nie mieliśmy żadnego kontaktu. Ale pewnego dnia miałem swoje koncerty w Nowym Jorku i zadzwoniłem do niego. Spotkaliśmy się u niego w mieszkaniu, co po tylu latach było dla mnie fantastycznym przeżyciem.

JANUSZ MUNIAK

Z Adamem poznaliśmy się w klubie jazzowym Helikon w Krakowie, graliśmy tam wtedy razem na początku lat 60. Co mogę powiedzieć? Byliśmy młodzi, weseli, do tego ambitni i twórczy. Wspaniały czas. Pewno chciałby pan usłyszeć jakieś zabawne historyjki z tamtych czasów, ale pamięć już nie ta, zresztą Adam był wspaniałym gościem żyjącym wyłącznie muzyką, tylko ona się dla niego liczyła. I chyba też dlatego nie zapamiętałem jakichś pikantnych przygód z nim związanych. Pewno ich w ogóle nie było. Już wtedy wyróżniał się nie tylko wyjątkowym talentem, ale i niesamowitą pracowitością i entuzjazmem w uczeniu się i tworzeniu czegoś nowego. Zawsze wiedział czego chce i dokąd zmierza. Był świadomy swojej drogi. Pamiętam za to dobrze ostre ćwiczenie. Szczególnie utkwiły mi jego słowa podczas prób, gdy podekscytowany ponaglał nas – „pracować, panowie, pracować, nie lenić się”. Przypominam sobie też, jak spotykaliśmy się już później przez prawie miesiąc na takiej giełdzie muzyków jazzowych w kawiarni „Nowy Świat” w Warszawie. Po drugiej stronie ulicy był mały barek, dokąd przenosiliśmy się już tylko we dwóch z Adasiem. Tam na bazie słodkiej porterówki rozmawialiśmy o muzyce i planowaliśmy założenie przez nas zespołu. Nic z tego nie wyszło. Może i dobrze, bo cały czas czułem, że nie dam rady, bo przy tej mojej powolności i lenistwie nie nadążałbym za tym kipiącym energią Adamem. Adaś co roku grywa w Krakowie, na ogół wpada też wtedy do mnie do klubu. Ostatnio dał się namówić i przypomnieliśmy sobie to nasze dawne granie, także to nasze nieśmiertelne Body and Soul. Dawno się tak nie wzruszyłem…

MICHAŁ URBANIAK

Adama Matyszkowicza poznałem w Krakowie, kiedy jeszcze pomieszkiwał w klubie jazzowym. Byłem wtedy jeszcze debiutantem, a on już uznanym muzykiem. Ale bliżej poznaliśmy się dopiero w Warszawie po moim powrocie ze Szwecji, gdzie grałem z Wojtkiem Karolakiem. Wojtek tam jeszcze został, a ja zakładałem zespół i pierwszym wyborem był właśnie Adaś. Pierwszy nasz skład to Adam, Paweł Jarzębski, Ula i ja. Graliśmy dzień w dzień przez pół roku lub dłużej w Hybrydach na Mokotowskiej, w takim małym klubie jazzowym w piwnicy. Mówiło się „Piwnica u Michałów”, takie ulubione miejsce spotkań. Można się było winka napić, spotkać różne dostojne osoby ze środowiska artystycznego. Królowała tam Zosia Komedowa. W moim zespole Constellation Adam grał około pięciu lat. Zaczęliśmy dużo koncertować, szczególnie w Niemczech. Początki były ciężkie. Jeździliśmy Peugeotem kombi z przyczepą. Na samym początku spaliśmy w śpiworach w przyczepie na campingach, potem wynajmowaliśmy mieszkanie w Darmstadt, a jeszcze później dom w Szwajcarii, gdzie mogliśmy porządnie poćwiczyć i gdzie zrobiliśmy ciekawy zespół bez basisty z Wojtkiem Karolakiem, który dojechał do nas ze Szwecji. Adam na klawinecie, Wojtek na organach Hammonda. Adam miał też klawiaturę basową, na zmianę z Wojtkiem grali basy, bardzo ciekawa muzyka.

Mieliśmy kilka takich haseł przewodnich, na przykład „jak nie wiesz jak grać, to nie graj”. Bo nic się nie stanie, jak przestaniesz grać. A jak wiesz i chcesz grać coś innego niż my gramy, to mocno wchodzisz, wręcz tupiesz i w tym momencie jesteś liderem, prowadzisz muzykę. Adam często takie fajne rzeczy robił. Zamiast solówki wyciszał wszystkich i zaczynał robić coś nowego. Myśmy się dołączali. Było to takie połączenie muzyki rytmicznej i free, ale to free było takie, powiedziałbym, bardzo komunikatywne. Taka kontrastowa muzyka, w której Adam bardzo się sprawdzał, gdy po jakimś szalonym bebopie przechodziliśmy na przykład w ragtime.

Adaś wnosił wiele do zespołu, także ciekawe kompozycje. Duet Adama z Ulą w środku koncertu to było niezaprzeczalnie wielkie wydarzenie. Grał też solo, co już wtedy bardzo dobrze mu wychodziło. Moim zdaniem Adam najciekawiej, najlepiej wypada, gdy gra solo, i to, co chce.

To największy pracuś, jakiego w życiu spotkałem. Był też największym mobilizatorem do pracy. Trochę dziwna była dla mnie jego zmiana nazwiska po przyjeździe do Stanów z trudnego na trudne. Takie ciężkie do wymówienia nazwisko na pewno nie pomaga. W radiu, gdy boją się źle powiedzieć nazwisko, to po prostu nie puszczają nagrania. W Stanach śledziliśmy jego karierę, chociaż każdy z nas chadzał już własnymi drogami, a gdy się spotykaliśmy, to z przyjemnością wymienialiśmy doświadczenia.

URSZULA DUDZIAK

Pamiętam, jak z zespołem Michała graliśmy z Adasiem na początku lat 70. w piwnicy w klubie „Hybrydy” na Mokotowskiej. Szybko wywiązało się coś specjalnego między Adamem a mną. Już wtedy muzycznie bardzo mnie do niego ciągnęło. Zawsze mnie chwalił, że poszukuję, że nigdy nie stoję w miejscu, że zawsze jestem ciekawa, że mam taką ciekawość dziecka. Adam był dla mnie wielką inspiracją i pomocą w odnalezieniu swojego języka muzycznego, nabrania jakiejś odwagi i wiary w to, co robię. Zawsze zachęcał mnie do śpiewania. Bardzo dużo mu zawdzięczam, szczególnie w okresie odkrywania siebie, moich muzycznych możliwości. Zawsze się z nim czułam bardzo bezpieczna i wolna.

Ten nasz duet to była muzycznie bardzo ciekawa kombinacja. Gdy z nim śpiewałam, to czułam się jak ptak, wolna, ale jednocześnie bardzo bezpieczna. Wiedziałam, że mam obok kogoś, kto mnie muzycznie czuje. I gdy ja pójdę za nim, to on pójdzie za mną, uzupełni muzycznie. Pięknie koronkowaliśmy razem, co rzadko się zdarza. W takiej muzyce, jaką uprawialiśmy, trzeba mieć parę rzeczy pewnych na 100 procent, żeby z tego wyszło naprawdę coś pięknego. Jedną z nich było to, że Adaś był we mnie wsłuchany, a ja byłam wsłuchana w niego. Każdy jego dźwięk, każdy ton, znaczyły dla mnie coś bardzo ważnego. Pod tym względem dobraliśmy się fantastycznie. Adam zawsze mi kibicował. Zawsze był takim moim wiernym fanem, z wzajemnością, bo ja też zawsze byłam za Adasiem. Jak przyjechał do Nowego Jorku, to bardzo mu z Michałem kibicowaliśmy.

Pamiętam go jako strasznie upartego muzyka, a w naszym zespole Michał zmuszał go do grania na klawinecie, takim elektrycznym pianinie. Pamiętam jak ze złości tak walił w klawiaturę, że co wieczór pękały struny. I potem mówił – nie mogę na tym grać, bez strun nie będę przecież grał. Michał miał swoją wizję muzyki, chciał, żeby Adaś w tym uczestniczył, a Adaś z kolei trochę się buntował, ale nie były to jakieś konflikty, tylko konstruktywne dyskusje, które wiele wnosiły do zespołu. I zawsze, gdy się spotykamy, to zawsze mówimy, żeby jeszcze coś razem zrobić. Ciągnie nas do siebie.

Pamiętam dobrze nagranie tej naszej wspólnej płyty „Newborn Light”. Szło nam dosyć ciężko, ale szybko. Nagraliśmy całość w ciągu paru godzin. Jak wyszliśmy ze studia po nagraniu, to bardzo narzekaliśmy. Że było okropnie, że zupełnie się nie udało. Ale gdy posłuchaliśmy nagrania, to nagle było super, coś odkrywczego! A potem ta właśnie płyta zbierała laury w Europie i Ameryce.

Zawsze wspominam ten jego uśmiech Burta Lancastera, taki od ucha do ucha. I jego niesamowite poczucie humoru. Dla mnie Adaś jest takim radosnym człowiekiem, zawsze skupionym na muzyce, dużo czasu poświęcającym na ćwiczenie. Przez niego miałam poczucie winy, zazdrościłam, że może się tak skupić i poświęcić muzyce, gdy ja myślałam głównie o zakupach czy robieniu na drutach. Czułam, że w porównaniu z nim marnuję zbyt dużo czasu. Gdy spotykamy się, widzę że jest taki sam, nic się nie zmienia, psychicznie i fizycznie, wygląda ciągle fantastycznie, nadal jest bardzo oddany temu, co robi, ma ciągle nowe pomysły…

Jest znany ze swojej pracowitości. Nie raz mówił, że jak muzyka idzie, to życie idzie. I tę maksymę też czasami do dzisiaj powtarzam. Przekazuję ją młodym muzykom, adeptom muzyki jazzowej. Jak koncert się udał, to Adaś był taki spełniony, muzyka poszła i życie też. Zawsze żył po swojemu, ubierał się tak, jak chciał, robił, co chciał. Cenił sobie bardzo wolność. Zawsze taki był i nigdy się nie zmieni. Adaś ma specjalne miejsce w moim sercu. Kocham Adasia!

Fragmenty wydanej przez PWM książki Marka Strasza „Grać pierwszy fortepian: rozmowy z Adamem Makowiczem”
 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu