Wywiady
Andrzej Zubek

ANDRZEJ ZUBEK: Kroki Olbrzyma

Paweł Brodowski


Motywem przewodnim tegorocznego Lotos Jazz Festival 14. Bielskiej Zadymki Jazzowej będzie jubileusz 45-lecia jazzu w Bielsku-Białej i potrójny jubileusz profesora Andrzeja Zubka.

Wybitny bielszczanin, pianista, kompozytor, aranżer i dyrygent 45 lat temu założył pierwszy bielski zespół jazzowy, od 40 lat pracuje jako wykładowca akademicki i od 35 lat prowadzi założony przez siebie Big Band Akademii Muzycznej w Katowicach.

Przypominamy z tej okazji wywiad, jaki z Andrzejem Zubkiem przeprowadził 10 lat temu podczas Bielskiej Zadymki Jazzowej Paweł Brodowski:


Andrzej Zubek to naprawdę gigantyczna postać – w sensie dosłownym (194 cm wzrostu) i artystycznym. Człek skromny, z poczuciem humoru, wielkiego serca, niespożytej
energii, wielu talentów i wielu zasług. Pianista, kontrabasista, wokalista, kompozytor i aranżer. Bandleader, który potrafi zarazić podopiecznych swoim entuzjazmem i w ciągu kilku dni z amatorów stworzyć profesjonalnie brzmiącą orkiestrę. Pierwszy student i pierwszy absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach, a następnie wykładowca i pedagog, dziekan dwóch kadencji na uczelni, która od trzech dziesięcioleci pompuje świeżą krew do obiegu polskiego jazzu.

W tym roku on sam obchodzi jubileusz 30-lecia pracy dydaktycznej – o tej pracy, jej radościach i zmartwieniach, o uczelni, której oddał swoje życie i o własnej karierze artystycznej opowiada w wywiadzie, który miał miejsce podczas Zadymki Jazzowej w Bielsku-Białej – mieście, w którym się urodził, wychował i stawiał pierwsze kroki. Kroki olbrzyma.

JAZZ FORUM: Mija już 30 lat Twojej pracy na Wydziale Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach. Jaka siła Ciebie tu zatrzymała, że poświęciłeś tej uczelni ponad połowę życia?

ANDRZEJ ZUBEK: Zawsze mnie pasjonował jazz, a najpierw muzyka rozrywkowa, bo przecież nie grałem od razy jazzu (bądź grałem rozrywkę  myśląc, że to jest jazz). Jeszcze tu, w Liceum Muzycznym i nawet w podstawowej szkole muzycznej w Bielsku Białej utworzyłem zespół – najpierw jazzu tradycyjnego, na który aranżowałem różne standardy (Muskrat Ramble, Alexander’s Ragtime Band). Nigdy nie marzyłem o tym, żeby być wielkiej klasy pianistą, a interesował mnie właśnie zespół - aranżowanie, pisanie i praca bandleadera. Dlatego wracam do tych chwil, kiedy po raz pierwszy spotkałem się z żywym materiałem, z zespołem dixielandowym, 7-osobowym, później kwintetem, który grał w Liceum Muzycznym, bardziej bopowym – sax, trąba, sekcja.

Nie było jeszcze wtenczas tylu płyt, tylu materiałów, co w tej chwili. Ktoś przywiózł jakąś płytę z Zachodu – Boże, to był rarytas! Przegrywaliśmy ją na pierwszy magnetofon, który dostałem mając 17 lat. Miałem być może większe wiadomości, byłem bardziej zorientowany niż moi rówieśnicy, dlatego ja ich jak gdyby wprowadziłem w arkana sztuki jazzowej – to był właśnie Kazimierz Jonkisz na perkusji, Bogusław Skawina na trąbce, Bronisław Suchanek na kontrabasie, czyli moi koledzy z liceum, z tej samej klasy, razem zdawaliśmy maturę.

Kiedy z całym kwartetem dostaliśmy się na katowicką uczelnię – do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach (bo taka wówczas obowiązywała nazwa), to od razu pytano, czy jest Kwartet Zubka, bo ten kwartet był później podwaliną pod przyszły Wydział Muzyki Rozrywkowej. I po skończeniu studiów władze uczelni zaproponowały mi pozostanie w charakterze asystenta na Wydziale.

Ponieważ, jak już mówiłem, mnie to pasjonowało, więc zgodziłem się chętnie i zostałem na uczelni, rozpoczynając m.in. prowadzenie big bandu. Ten big band stał się moim drugim dzieckiem, bo kwartet z przyczyn obiektywnych się rozpadł: Kazik Jonkisz poszedł do Zbyszka Namysłowskiego, Bronek Suchanek zaczął grać w Kwintecie Stańki. Był jeszcze Jurek Jarosik, który dołączył do nas na flecie i saksofonie – on tylko został i ja. Boguś Skawina tylko do połowy drugiego roku był u nas - kończył studia w Gdańsku, przez jakiś czas grywał w Studiu Jazzowym Ptaszyna Wróblewskiego, przyjeżdżał na jakieś sesje nagraniowe do Katowic, ale związał się ze środowiskiem gdańskim - później wyemigrował, obecnie mieszka w Monachium i jeździ po świecie.

Czy jestem zadowolony, że tak się to wszystko potoczyło? Nie wiem. Kiedyś, na początku chciałem zdawać na studia do Krakowa. Kraków mi się marzył jako cudowne miasto z tradycjami i tam chciałem studiować kompozycję. Byłem w rozterce. Jedni profesorowie zachwalali mi Kraków (jeździłem do Lucjana Kaszyckiego na konsultacje), a drudzy, którzy sami kończyli katowicką uczelnię, zachęcali do Katowic. Złożyłem papiery do Krakowa, później zmieniłem na Katowice. Na szczęście cały nasz Kwartet dostał się na I rok studiów.

JF: Wygląda to, jakby ten wydział został dla was specjalnie stworzony. Byliście pierwszym rocznikiem.

AZ: Tym bardziej, że wtenczas w Katowicach nie było zespołu, który by grał tzw. jazz nowoczesny. W Gliwicach było High Society, zespół jazzu tradycyjnego. A w Katowicach działał kolega kilka lat starszy, jeszcze student, Czesław Gładkowski, który miał swoje trio, ale takiego wiodącego zespołu nie było. Myśmy się stali takim zespołem ZSP-owskim, który był wysyłany na różne okolicznościowe imprezy – wszystkie po kolei Jazzy nad Odrą, raz graliśmy na Jazz Jamboree, na Zaduszkach Jazzowych w Krakowie, Juwenaliach, w Filharmonii ...

JF: Twój zespół przyjął nazwę Silesian Jazz Quartet, istniał kilka lat.

AZ: Zaczęliśmy grać jazz w drugiej i trzeciej klasie licealnej; w czwartej klasie był to już kwintet z saksofonem, a gdy saksofon się wykruszył, to został kwartet w klasie maturalnej. Wtedy pojechaliśmy na Jazz nad Odrą do Wrocławia. I ten kwartet zaistniał dla szerszej widowni, został w Polsce zweryfikowany. To było w roku 1967, ostatni zaś występ miał miejsce w roku 1971 na Jazzie nad Odrą, jeszcze z Bronkiem i Kaziem.

JF: Jakie nagrody zdobyliście?

AZ: Zajęliśmy III miejsce w 1967 roku w kategorii zespołów jazzu nowoczesnego, natomiast w 1969 roku ja otrzymałem nagrodę za kompozycję. W tym samym roku na Juwenaliach w Krakowie na IV Festiwalu Kultury Studentów zdobyliśmy I miejsce, wyprzedzając nawet Kwartet Zbyszka Seiferta, a High Society zajęło I miejsce pośród zespołów tradycyjnych. I później, w 1971 występując na Jazzie nad Odrą po raz ostatni otrzymaliśmy wyróżnienie.

JF: Jaką muzykę graliście?

AZ: Jazz mainstreamowy: moje kompozycje i standardy, m.in. Billa Evansa, bluesy, utwory, które nam się podobały. W kwartecie, muszę nadmienić, kiedy odszedł Boguś Skawina, jego miejsce zajął Jurek Jarosik, który był o rok wyżej na studiach, grał na flecie i saksofonie. Silesian Jazz Quartet grał wówczas w składzie – fortepian, kontrabas, perkusja, flet bądź saksofon. Specyfika samych utworów musiała być trochę inna, oscylowała wokół Billa Evansa i Herbie’ego Manna.

JF: Czy mógłbyś przypomnieć historię powstania Wydziału Muzyki Rozrywkowej?

AZ: Znam to z autopsji. W 1967 roku cały kwartet dostał się na studia, bezpośrednio po zdaniu matury w Liceum Muzycznym. Każdy z nas zdawał na Wydział II – Instrumentalny. Nawiasem mówiąc, ja kończyłem kontrabas. Chciałem studiować kompozycję, ale w Katowicach była silna konkurencja (wykładali tu Bolesław Woytowicz, Bolesław Szabelski).

Wiedziałem, że na kontrabasie jestem dobry, więc zdawałem na kontrabas. Również na kontrabas zdał Bronek Suchanek, Kazio Jonkisz na perkusję, a Boguś Skawina na trąbkę. W momencie, kiedy rozpoczęliśmy studia, to z inicjatywy starszego kolegi, obecnie profesora Zbigniewa Kalemby, zaczęliśmy chodzić na pewne wykłady i zajęcia z innych kierunków, które potem wpisywane były do indeksu. Była też harmonia jazzowa, prowadzona przez wykładowcę Niernanda, aranżacja pod kierunkiem Kalemby czy zespoły instrumentalne, które prowadził szef orkiestry telewizyjnej, śp. Ireneusz Wikarek. To były zajęcia fakultatywne, na które chodził kto chciał.

Staraniem docenta Kalemby w następnym roku 1968 powstało 3–letnie Studium Zawodowe Muzyki Rozrywkowej. Wtenczas już opracowano siatkę godzin na trzy lata, dotyczącą tylko sekcji kompozycji i aranżacji. Po pierwszym roku Studium zostało przekształcone w 4-letni Wydział Muzyki Rozrywkowej, który w założeniu miał kształcić kompozytorów i aranżerów. Na Śląsku jest cała masa Domów Kultury, instrumentalnych i wokalnych zespołów kopalnianych, gdzie potrzebni są fachowcy. W 1969, będąc już na II roku, automatycznie weszliśmy jako studenci tego Wydziału. Nie wszyscy chcieli podjąć kontynuację – zostałem ja i Jerzy Jarosik. Byliśmy pierwszymi studentami na tym wydziale, było nas w sumie dziewięcioro, w tym jedna koleżanka ...

JF: W 1972 roku zostaliście pierwszymi absolwentami.


AZ: Wtenczas Wydział kształcił jeszcze tylko kompozytorów i aranżerów, nie było mowy o instrumentach, nie było kadry profesjonalnej, nie było fachowców. Dobrym pomysłem było, żeby kadrę zbudować w oparciu o absolwentów. Chcieliśmy namówić kolegów, którzy pracowali na Wydziale i mieli smykałkę w tym kierunku, by zaczęli nauczać gry na instrumentach.

Byłem pierwszym absolwentem, który w ogóle został na uczelni. Po trzech latach dołączył Jerzy Jarosik, który zaczął uczyć na saksofonie, wcześniej Stanisław Proksa zaczął nauczać na perkusji, Lothar Dziwoki otrzymał klasę puzonu.

Były problemy, nawet jeszcze w latach 80., z obsadą wszystkich klas instrumentalnych. Nie było fortepianu i kontrabasu. Wówczas dziekan Andrzej Schmidt zwrócił się do mnie z prośbą, żebym poprowadził te obie klasy. Miałem wtedy ponad 15 godzin nadliczbówek w stosunku do 9 na etacie.

Prowadziłem klasę kompozycji i aranżacji, otworzyłem klasę fortepianu, którą kończyli m.in. Zbigniew Jakubek, Jarosław Małys, Wojciech Niedziela i później Joachim Mencel, także klasę kontrabasu, z której wyszli Mariusz Bogdanowicz i Jacek Niedziela, prowadziłem wydziałowy big band, zespoły wokalne, czytanie partytur – multum tego miałem przez kilka lat. Dzięki temu koledzy, którzy ukończyli wspomniane klasy, konkretnie myślę o braciach Niedzielach, po mojej namowie zostali na uczelni i w tej chwili prowadzą samodzielne klasy: Wojciech - fortepian, Jacek - kontrabas. Udało się nam wychować własną kadrę.

JF: Jaka jest struktura Wydziału, ile jest klas, ilu studentów?

AZ: Możemy przyjąć na jeden rok 15 studentów, co przez cztery lata daje sumę 60 słuchaczy. Mamy trzy sekcje – sekcję kompozycji i aranżacji, sekcję instrumentalną i sekcję wokalną. Dla każdej z nich opracowany jest trochę inny plan zajęć i przedmiotów. Niektóre przedmioty, ogólne oczywiście, międzywydziałowe, jak filozofia czy historia kultury, obowiązują wszystkich. Kompozytorzy-aranżerzy oprócz głównego przedmiotu, tj. kompozycji i aranżacji, mają obowiązkowo harmonię jazzową, tzw. aranżację komputerową (bawią się zdobyczami najnowszej techniki na III roku), uczestniczą w zespołach, oprócz głównego instrumentu mają na dwóch pierwszych latach instrument dodatkowy, który sami wybierają. Instrumentem głównym jest z reguły fortepian, ale niekoniecznie, bo np. Bernard Maseli kończył wibrafon, a był na aranżacji.

Jeżeli chodzi o sekcję instrumentalną wiadomo, że instrumentem dodatkowym jest tu przeważnie fortepian. Na I roku studenci mają zajęcia z podstaw improwizacji, które prowadzi Piotr Wojtasik, uczestniczą w zespołach, w big bandzie, wszyscy chodzą na historię jazzu. Na zaliczenie instrumentaliści grają tzw. techniczny egzamin, czyli ze skal, czytają nuty a vista, na każdy semestr mają obowiązkową pulę standardów, którą muszą na wyrywki znać. Jeśli tych rzeczy nie zaliczą, to nie przystępują do egzaminu z grania Jazzu.

W sekcji wokalnej mają zajęcia z korepetytorami, zajęcia wokalne, zespoły wokalne, jako instrument dodatkowy – fortepian. Wszyscy instrumentaliści i wokaliści mają obowiązek uczestniczenia w tzw. estradach studenckich.

JF: Kto stanowi obecną kadrę?

AZ: Zacznijmy od grupy dętej: saksofony - Jerzy Główczewski i Jerzy Jarosik (flet), trąbka - Piotr Wojtasik, puzon - Bronisław Duży, fortepian - Wojciech Niedziela, kontrabas - Jacek Niedziela i Adam Kowalewski, gitara - Karol Ferfecki, wibrafon - Bernard Maseli, skrzypce - Henryk Gembalski, perkusja - Adam Buczek (klasykę prowadzi Stanisław Proksa). Są to w większości absolwenci naszego Wydziału.

Studia trwają cztery lata i kończą się dyplomem magistra sztuki w zakresie gry na instrumencie, kompozycji i aranżacji bądź wokalistyki jazzowej.

JF: Do czego uprawnia tytuł magistra sztuki? Czy potem w trakcie wykonywania zawodu ktoś o ten tytuł pyta?

AZ: W dziedzinie sztuki chyba nikt. Ja rozumiem, że jeśli ktoś ubiegać się będzie o stanowisko administracyjne, to taki tytuł może okazać się przydatny. Natomiast artysty nigdy się o to nie pyta. Jeśli ktoś ubiega się o przyjęcie do orkiestry, np. na I skrzypka czy II waltornistę, to najpierw gra egzamin, jest przyjęty bądź nie, a dopiero później komisja może go zapytać: "A gdzie się Pan uczył?"

JF: Jak władze uczelni odnoszą się do Wydziału Jazzu?

AZ: Dużo zależy od nastawienia samego rektora, bo są koledzy, którzy lubią ten gatunek, niektórzy nawet improwizują, ale zdają sobie sprawę, ze studiowanie na tym Wydziale wymaga specyficznych uzdolnień. Według mnie właśnie u nas są najzdolniejsi muzycy, bo kto improwizuje, musi mieć sakramencką wyobraźnię. Nie każdy może sobie pozwolić na II Wydziale, żeby zagrać swoją kadencję w koncercie Wieniawskiego czy Chopina, ci studenci są raczej odtwórcami. Oczywiście nie wszyscy profesorowie z innych wydziałów to rozumieją i czasem traktują nas z przymrużeniem oka, ale wiem, że są profesorowie, zwłaszcza kompozytorzy młodszej generacji, którzy odnoszą się do nas z pełnym szacunkiem.

JF: Twoim oczkiem w głowie jest big band.

AZ: Tak, to prawda. Jak już powiedziałem, kiedy przestał istnieć mój kwartet w 1971 roku, i gdy rok później zostałem na uczelni, moim dzieckiem stał się big band. Na początku nie mieliśmy tylu instrumentalistów, żeby obsadzić całą orkiestrę, musieliśmy pożyczać muzyków z Wydziału Instrumentalnego, z klasyki. Jakiś oboista grał na saksofonie, jakiś fagocista; to nie stroiło, to nie było jeszcze znakomite, ale takie były początki. Ja oczywiście angażowałem się i sercem i duszą, żeby to brzmiało jak najlepiej.

JF: Bardzo szybko ten big band dał się poznać szerszej publiczności. Po upływie kilku zaledwie lat zabłysnął na festiwalu Jazz nad Odrą, było o nim głośno w całej Polsce.

AZ: Pierwszy występ miał miejsce – pamiętam jak dzisiaj – w Nowej Rudzie, na Festiwalu Wyższych Szkół Artystycznych w 1973 roku. Wszyscy zjechali się tam z całej Polski. Rok później pojechaliśmy po raz pierwszy na Jazz nad Odrą we Wrocławiu. Zostaliśmy wyróżnieni nagrodą rektora PWSM we Wrocławiu, w 1975 otrzymaliśmy II nagrodę i nagrodę dziennikarzy, w 1976 I nagrodę, i pojechaliśmy akompaniować jako druga orkiestra obok Andrzeja Trzaskowskiego na festiwal opolski – mieliśmy bardzo pochlebne recenzje. Big band nasz stał się sygnałem do powstania innych zespołów tego typu. Pamiętam, że dopiero później powstała radiowo-telewizyjna orkiestra Zbigniewa Górnego. Po 10 latach powstał zespół Aleksandra Maliszewskiego. Równolegle do naszego big bandu istniał Big Band Wrocław, który prowadził Zbigniew Piotrowski. Spotykaliśmy się tu i ówdzie na tzw. meczach we Wrocławiu, w Nowej Rudzie, pamiętam jeszcze dowcipne zapowiedzi Tomasza Tłuczkiewicza. Ale innych tego typu orkiestr nie było.

JF: Chlubą Twojej orkiestry było wówczas kilku naprawdę wybitnych muzyków, jak Adzik Sendecki na fortepianie, Jarek Śmietana na gitarze ...

AZ: .. .Janek Cichy na gitarze basowej. Z roku na rok dochodzili do nas co raz to lepsi muzycy i automatycznie wzbogacali brzmienie big bandu.

JF: Można powiedzieć, że orkiestra ta, mimo zmieniającego się wciąż personelu, bo przychodzą i odchodzą kolejne roczniki, istnieje cały czas.


AZ: Cały czas. Jest oczywiście rotacja studentów z roku na rok. Najgorsze jest to, że wiem kto odejdzie, a nie wiem kto przyjdzie. (śmiech)

JF: A przy okazji sam opanowałeś warsztat lidera i dyrygenta big bandu – to jest sztuka sama w sobie. Czy uczyłeś się tej sztuki uczyłeś się u kogoś czy raczej jesteś w tym zakresie autodydaktą?

AZ: Muszę powiedzieć, że terminowałem trochę u nieżyjącego już kolegi Ireneusza Wikarka, który prowadził Orkiestrę Telewizji Katowice. To był big band, który spotykał się na nagrania kilka razy w tygodniu. Poznałem tam te smaczki pisania na orkiestrę, te pierwsze arkana sztuki, pisałem aranże – to mi nie brzmiało, tamto musiałem poprawić. On dawał mi wskazówki, widziałem jak prowadził zespół, jak dyryguje. U niego miałem pierwszą praktyczną szkołę.

Po 30 latach działania, wydaje mi się, że mam swój styl prowadzenia orkiestry. Nie chcę być nieskromny, ale wiem, że jeśli mam do dyspozycji zespół przez kilka dni i w miarę dobrych muzyków, to może on zabrzmieć, może zagrać profesjonalnie.

JF: Jest to też sztuka aranżacji. Żeby panować nad całością bandleader powinien być aranżerem?

AZ: Muszę znać brzmienie grupy, muszę sobie wyobrażać jak to ma zabrzmieć. Najpierw muszę to słyszeć w sobie – dążę do tego brzmienia, które mam wewnątrz. Ja wiem, że w dzisiejszych czasach jest taka pogoń za mamoną i problemami codziennego życia, że wszystko się robi na chybcika. Robi się jedną próbę ... Mnie to przeraża, bo im większy zespół, tym więcej wymaga pracy. Jeśli jest big band prawie 20 osobowy, a więc duża orkiestra, to trzeba ją zgrać. Można mieć najlepszych muzyków, najlepszych instrumentalistów, ale oni muszą się zgrać ze sobą. Te cztery czy pięć trąbek i cztery puzony muszą grać razem – ten jest głośniejszy, ten cichszy, w tym miejscu trzeba grać vibrato, to trzeba inaczej akcentować, tu zagramy długą nutę, tu krótką – ale jak długą? jak krótką? To wszystko trzeba ustalić. Nuty są tylko pretekstem. Niestety taki zespół wymaga pracy i z własnego doświadczenia wiem, że nawet z najlepszymi muzykami przez dwie próby nie przygotujesz należycie repertuaru, bo nie będzie to dopracowane.

Dziwię się, że w Polsce do dzisiejszego dnia nie ma zawodowego zespołu tego typu. Ani jednego! Nie ma! Muszę wykrzesać jakieś resztki energii, może dożyję tego, że coś takiego będziemy w stanie stworzyć, np. w Katowicach, gdzie jest jeden jedyny Wydział w Polsce i rok rocznie tych kilkanaście osób kończy studia na różnych instrumentach. I taka orkiestra mogłaby tu z powodzeniem zaistnieć. Ale nikogo to nie interesuje.

JF: Może interesuje, ale nie ma warunków, nie ma pieniędzy, żeby orkiestrę na stałe utrzymać. A więc Wydział Jazzu pozostaje jedyną tego typu uczelnią w Polsce?

AZ: Tak, jest to jedyny Wydział. We Wrocławiu np. istnieje sekcja jazzowa Wydziału Instrumentalnego, zaangażowani są tam muzycy jazzowi, którzy prowadzą te instrumenty w sposób jazzowy. Być może powstanie tam w przyszłości odrębny Wydział, ale na to musi być zgoda Senatu uczelni i Ministerstwa Kultury.

Dziwię się z kolei, że w Warszawie, gdzie jest naprawdę wielu doskonałych muzyków, do tej pory na Akademii Muzycznej na Okólniku nie można było utworzyć takiego Wydziału.

JF: Jest natomiast Wydział Jazzu w Szkole Muzycznej II stopnia na Bednarskiej, którym obecnie kieruje Czesław Bartkowski. Utworzono tam także 2-letnie Policealne Studium Jazzu, którego dyrektorem jest Henryk Majewski.

AZ: Szkoły te są zapleczem dla naszego Wydziału Jazzu, wielu ich absolwentów kontynuuje studia u nas. To bardzo pozytywne zjawisko.

JF: Szkoła to jest warsztat, wiedza, teoria. Czy w szkole jest miejsce na to by zastanawiać się nad sztuką?

AZ: Cienka linia oddziela sztukę od warsztatu. Jako dziekan wiem, jak trudno jest znaleźć kompromis między dyscypliną a wolnością, której potrzebuje artysta, żeby się rozwijać. Powiem tak – przez pierwsze dwa lata studiów muzyk musi pewne rzeczy zrobić, na trzecim, czwartym roku te cugle popuszczam, bo muzyk musi znaleźć swoje miejsce w zawodowym środowisku.

JF: Czy struktura Wydziału powstała na bazie wzorów przyniesionych z Zachodu, np. z Berklee?

AZ: Prowadziliśmy konsultacje z naszymi absolwentami, którzy kontynuowali studia na amerykańskich uczelniach. Ale najważniejsze jest to, że możemy korzystać ze wszystkich podręczników i materiałów, które są w Berklee, a które były niedostępne za moich czasów, kiedy ja byłem studentem. Wtedy to były białe kruki, pojedyncze egzemplarze, a będąc dziekanem te wszystkie „Aebersoldy”, te podkłady na płytach analogowych sprowadziłem.
Zamówiliśmy najnowsze nagrania na kompaktach, materiały do nauki improwizacji, solówki, transkrypcje. Mamy prawie wszystko. Student, który bardzo chce, może opanować w miesiąc to, nad czym my pracowaliśmy przez kilka lat.

JF: Przeszedłeś całą drogę akademicką aż do funkcji dziekana.

AZ: Byłem dziekanem przez dwie 3-letnie kadencje w latach 1990- l 996 roku. Obowiązuje zasada, że nie można być dziekanem dłużej niż przez dwie kadencje. Od samego początku uczestniczę we wszystkim, co się tu dzieje, byłem i świadkiem i inicjatorem. Aktualnie dziekanem jest prof. Stanisław Proksa, uczący kiedyś w klasie perkusji, obecnie zajmujący się tylko klasyką. Teraz kończy się jego druga kadencja, 1996 - 2002. W tym roku będziemy mieli nowe wybory, zmienią się rektorzy, prorektorzy i dziekani na wszystkich wydziałach. Myślimy o kimś z młodszego pokolenia.

JF: Czy nie ma obaw, że produkuje się na Wydziale muzyków, którzy nie będą mogli w tym zawodzie znaleźć pracy?

AZ: Myślimy o tym. Dlatego staramy się, żeby dać im w miarę wszechstronne wykształcenie. Przykładowo, w mojej klasie studenci nie tylko aranżują czy instrumentują standardy jazzowe, ale idziemy trochę dalej – muszą poznać instrumentację do dużej orkiestry symfonicznej z chórem. Ponadto aranżer ma większe pole do popisu w muzyce popowej niż w jazzowej. Takich klasycznych big bandów właściwie już nie ma, nie ma ani jednego zespołu zawodowego. A więc dla kogo teraz pisać? Wszystko się robi na tzw. „parapetach”, ale wiem, że w innych krajach istnieją duże orkiestry radiowe, nagrywa się muzykę do filmu.

Nasi studenci aranżacji muszą przejść całą drogę, od zespołu typu combo do orkiestry symfonicznej, no i później kiedy piszą muzykę do teatru czy do filmu są w pełni wartościowymi kompozytorami i aranżerami. Podobnie jeśli chodzi o instrumentalistów – co zawsze szwankowało, co mnie osobiście denerwowało jako dziekana, to to że byli niejednokrotnie znakomitymi muzykami i kompozytorami, ale czytanie nut, czy granie stylowe w różnych gatunkach zawodziło.

JF: Czy łatwo dostać się na Wydział? Ilu jest kandydatów na jedno miejsce?

AZ: Jest bardzo ciężko. W sumie około 100 osób kandyduje na 15 miejsc. Prawie połowa to wokaliści, a miejsc dla nich mamy najwyżej dwa. Musimy więc sztucznie poprzeczkę podwyższać. Niektóre osoby stawiają się na egzamin już z nagranymi płytami, mają swoją pozycję na rynku. Niestety nie ma możliwości przyjęcia ich wszystkich. Studia są bezpłatne.
Muszę tu nadmienić, że dla tych, którzy się nie dostaną, uruchomiliśmy już cztery lata temu Zaoczne Studium Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, ale niestety są to kursy odpłatne. Nie ma tam jednak takich międzywydziałowych przedmiotów, jak język angielski, wychowanie fizyczne, historia filozofii i historii kultury, ale wszystkie inne przedmioty są te same co na studiach dziennych. W ubiegłym roku utworzyliśmy tu nawet oddzielny big band!

JF: W jaki sposób dźwigając tyle obowiązków mogłeś znaleźć jeszcze trochę czasu na działalność artystyczną, m.in. na występy w słynnym duecie fortepianowym Banasik-Zubek? Jak doszło do powstania tego duetu?


AZ: Jeszcze przed pozostaniem na uczelni współpracowałem z Telewizją Katowice. Będąc kierownikiem muzycznym Często aranżowałem i tam spotkałem się z Michałem Banasikiem, i zawiązaliśmy duet. Zaczęliśmy grać Bacharacha – ja cytowałem tematy Bacharacha, on mi odpowiadał klasycznie, ja mu bardziej jazzowo. I reżyser programu, w którym występowaliśmy, zaproponował nam, żebyśmy cyklicznie robili jakieś nowe utwory. Później zainteresowała się nami Estrada Śląska, Pagart. Poprzez Pagart podpisaliśmy kontrakt z zachodnioniemiecką firmą !DT Music GmbH w Diisseldorfie, nagraliśmy dwie płyty długogrające dla EMI Electrola w Kolonii, i ten duet prosperował przez 10 lat (dokładnie w latach 1974-1984). Graliśmy trasy koncertowe w Niemczech, w Austrii, na Ukrainie, w Rosji. Była to wielka przygoda.

Nie wiem, czy to jest wada, czy zaleta, ale ja podobno potrafiłem grać nieźle muzykę rozrywkową, zajmowałem się jazzem, nieźle śpiewałem seatem, zaproszono mnie kiedyś np. do udziału w Bachaliach, gdzie musiałem Partię; Bacha scatem odśpiewać. Niedawno jeszcze, w 1990 roku współpracowałem z Teatrem Muzycznym w Gliwicach, gdzie przez dwa lata byłem dyrektorem artystycznym i podobno potrafiłem całkiem nieźle poprowadzić Wiedeńską krew Straussa.

Potrafię na chwilę wejść w inną stylistykę, choć ta umiejętność czasem mi przeszkadzała. W tej chwili jestem szczęśliwy, że mogę poświęcić się bez reszty tylko muzyce jazzowej. Ona jest moim światem.

JF: Rozmawiamy w tej chwili w Bielsku-Białej – mieście gdzie grałeś przed laty ze swoim zespołem. Tu były początki.

AZ: Tu w tej samej sali Hotelu „Prezydent”, gdzie teraz siedzimy, grałem ze wspomnianym kwartetem, który był już wtedy po swoich pierwszych sukcesach na Jazzie nad Odrą. Festiwal był w marcu, a maturę kończyliśmy w czerwcu. Zespół nasz grał w „Prezydencie”. Nasi starsi koledzy zaproponowali nam żebyśmy po maturze, kiedy oni pójdą na urlop, ich zastąpili.

I ten kwartet tutaj grał – Kazimierz Jonkisz, Bronisław Suchanek, Bogusław Skawina i ja na fortepianie. Graliśmy wszystko. Pamiętam Boguś Skawina, świetny trębacz, ale kiedyś grał także na skrzypcach, kiedy mieliśmy grać walca Straussa czy jakieś tanga, to brał skrzypce, a Kaziu Jonkisz akordeon. Graliśmy też oczywiście do tańca standardy Gershwina, Portera, Kerna i ludzie się bawili przy I Got Rhythm czy Lady Be Good.

JF: Z Bielska-Białej, okazuje się, wyszło wielu znakomitych muzyków.

AZ: Marysia Koterbska stąd pochodzi, tu się urodziła Urszula Dudziak, Jacek Lech, blisko stąd w Rybniku mieszkał Adam Makowicz, Zbyszek Bizoń – saksofonista, który grał w Czerwono-Czarnych i Bizonach. Stąd jest Adam Cegielski, który studiował kontrabas u tego samego profesora co ja. Bracia Golce tu kończyli niedawno Liceum Muzyczne. Być może sprzyja muzyce panująca tu atmosfera. Przed wojną Bielsko nazywano „małym Wiedniem”.

JF: Pewnie jesteś zaskoczony rozwojem Bielskiej Zadymki Jazzowej?

AZ: Cudownie, że ten festiwal się tu odbywa. Pamiętam, kiedy chodziliśmy do Liceum Muzycznego, marzyliśmy o tym, żeby właśnie w Zamku powstał klub jazzowy, w którym moglibyśmy grać i spotykać się. Lokale zamykano po północy, wtedy muzycy przychodzili do nas do liceum i jamowaliśmy do rana. To były nasze pierwsze spotkania z dojrzałym muzykami. Marzyliśmy o własnym klubie, poszliśmy nawet do ojców miasta z prośbą, żeby udostępniono nam jedno pomieszczenie w piwnicach Zamku na klub. Odpowiadano: „Nie! Tu jest stołówka i musi być miejsce na węgiel i kartofle”.

Wspominam te czasy z rozrzewnieniem, tym bardziej teraz, kiedy po trzydziestu kilku latach powstał klub – Kawiarnia Zamkowa, gdzie można grać, a w dodatku organizowany jest festiwal jazzowy i z roku na rok zdobywa coraz większą rangę i przyjeżdżają co raz znakomitsi muzycy. Jest to święto jazzu w Bielsku.

JF: A jakie w ogóle były Twoje muzyczne początki?

AZ: Zacząłem się uczyć prywatnie. Nie od razu chodziłem do szkoły muzycznej. Uczyła mnie nieżyjąca już profesor Wolff, która jeszcze uczyła moją mamę gry na fortepianie, po konserwatorium wiedeńskim. Jej mieszkanie to właściwie dzisiaj takie małe muzeum. Ponieważ podobno byłem zdolnym muzycznie dzieckiem, więc po rodzinnej debacie posłano mnie do szkoły muzycznej – z normalnej powszechnej szkoły podstawowej po piątej klasie zdałem do podstawowej szkoły muzycznej. Zdałem egzamin na fortepianie, ale ponieważ nie byłem tak biegły jak moi koledzy i koleżanki z klasy, więc dyrektor szkoły mówi: „Andrzej,.ty jesteś taki wysoki, masz długie palce, pianistów jest jak psów – idź na kontrabas”. (śmiech)

I poszedłem na kontrabas, chociaż pozostałem wierny fortepianowi do dziś. Ale dzięki kontrabasowi mogłem wykształcić takich adeptów, jak np. Jacek Niedziela, który sam jest dziś wykładowcą na naszym Wydziale.

Po ojcu mam tembr głosu i predyspozycje wokalne. Ojciec jeszcze przed wojną śpiewał amatorsko, bo uwielbiał świat operetki. Mam jego programy z wielu przedstawień. Nie miał silnego głosu, ale bardzo ładny, aksamitny, liryczny tenor. Pamiętam, jako dziecko, kiedy chodziłem do podstawowej szkoły muzycznej, to musiałem mu te wszystkie arie akompaniować na fortepianie.

To było dla mnie wtenczas bardzo trudne. Wszystkie akordy z jakąś septymą, kwintą podwyższoną, jazzowe akordy. Wydawało mi się, że to był ten jazz.

Cała nasza rodzina była dość muzykalna, muzykująca. Ojciec grał na skrzypcach i śpiewał. Jego brat Rudolf był jeszcze lepszym skrzypkiem. Mój starszy kuzyn Roman jest muzykiem zawodowym po Krakowskiej Wyższej Szkole Muzycznej, szereg lat był dyrektorem Zespołu Szkół Muzycznych w Tarnowie. Mama moja grała na fortepianie amatorsko.

Ojciec ze swoim bratem, czasem i moim kuzynem grywali jeszcze w latach 50. w Bielskim Teatrze. Były to różnego rodzaju sztuki, od zwykłej śpiewogry po „Krakowiaków i Górali” i „Zamku na Czorsztynie” Kurpińskiego.

JF: W jaki więc sposób w kręgu Twoich zainteresowań znalazł się jazz?

AZ: Nie było jeszcze telewizji, ale dużo słuchałem radia. Lubiłem słuchać zespoły jazzu tradycyjnego, urzekł mnie Armstrong, jego śpiew scatem. W siódmej klasie podstawowej szkoły muzycznej utworzyłem swój pierwszy zespół ę trąbka, puzon, klarnet, sekcja – i próbowałem aranżować na taki skład. Pisałem też swoje kompozycje w tym stylu i tak się zaczęło. Później w Liceum Muzycznym spotkałem kolegów, którzy grali bardziej nowocześnie, jak m.in. Olek Głuch na kontrabasie. On i jego koledzy grali już hard-bopowe kawałeczki Silvera. Byli też wśród nas lokalowi muzycy, których ciągnęło do jazzu. Kiedy byliśmy już w klasie maturalnej, przychodziliśmy do nich o 1.002.00 w nocy, zamykaliśmy lokal i odbywał się prywatny jam.

Poznawaliśmy nowe utwory, How High the Moon, czy coś Gershwina, ktoś przywiózł jakieś zeszyty z zagranicy. Płyt było bardzo mało. Pierwszą płytę jazzu nowoczesnego, jaką miałem, dostałem w prezencie na imieniny od Bogusia Skawiny – była to składanka Parker-Gillespie-Davis. Boguś dał mi ją, bo jemu się nie podobała, było za trudne. (śmiech) I taka była moja droga – od szlagierów operetkowych (co później mi zostało) poprzez jazz tradycyjny do bebopu.

Od podstawówki miałem kolegę w klasie ę Wojtka Głucha, którego brat Aleksander był już na studiach w Warszawie i śpiewał w NOVI Singers. Od niego mieliśmy zawsze wiadomości co się dzieje w Warszawie, On nam załatwił karnety na Jazz Jamboree. Pamiętam jak dzisiaj: Jechaliśmy z Bielska na 3-4 dni do Warszawy na Jamboree. To było dla mnie wielkie święto. Jam session odbywało się w kawiarni „Stolica”, zapowiadał Andrzej Jaroszewski, myśmy zasiadali przy pierwszym stoliku ... To był rok 1965 – występ Dizzy Gillespie’ego, rok później Swingle Singers z Christiane Legrand, zupełnie zgłupiałem z wrażenia. Raz do roku mieliśmy więc kontakty z wielką muzyką na żywo.

Połknąłem tego bakcyla. Ten rozwój dokonywał się w naturalny sposób od pierwszych kontaktów z ojcem, który grał na skrzypcach i śpiewał melodie operetkowe, poprzez tematy jazzu nowoorleańskiego, swing, bebop albo cool.

JF: Jaka stylistyka jest Tobie szczególnie bliska?

AZ: Cenię znakomitych muzyków jak Hancock, Jarrett, czy Corea. Każdy z nich gra w trochę innym stylu, natomiast dla mnie najcudowniejszym okresem jest okres swingu, gdzie ten jazz jest radością muzykowania, gdzie ja czuję, że to wszystko pulsuje, swinguje, to mnie podnieca do dzisiejszego dnia. Tam, gdzie wchodzi w grę większa spekulacja, myślenie koncepcyjne, przestaje mnie to ekscytować. Ja to rozumiem, potrafi ę zagrać i napisać, ale memu sercu bliższy jest okres swingu, kiedy królowały big bandy.

Jak znakomicie wtedy te orkiestry grały, jak swingowały! Nie ma teraz takich orkiestr, bo nie ma warunków, żeby muzycy mogli się codziennie spotykać i pracować nad sobą i żeby wynikiem tej pracy był koncert, a nie odwrotnie, jak jest u nas, że „A, mamy koncert? To się spotykamy na próbie, bo trzeba zagrać koncert”.

JF: Nie ma takich orkiestr, ale generalnie w ostatnich latach poziom muzyczny w Polsce poszedł bardzo w górę. Myślę, że w tym duża zasługa właśnie Wydziału Jazzu.

AZ: Bezsprzecznie. Naszymi wykładowcami są fachowcy, muzycy grający, z nazwiskami, które przyciągają potencjalnych studentów.

JF: A co z jubileuszami?

AZ: W czerwcu kończę 30 rok mojej pracy na Wydziale. Licząc od Jazzu nad Odrą w 1967, kiedy zdobyliśmy wyróżnienie z moim kwartetem, mija 35 lat mojej działalności artystycznej, no i 25 lat prowadzenia uczelnianego big bandu, którym kierowałem w latach 1972-76 oraz po pięcioletniej przerwie, kiedy prowadził Zbigniew Kalemba, od roku 1981 do dzisiejszego dnia ..

Mam plan, aby z najznakomitszych absolwentów stworzyć dużą orkiestrę. Mieliśmy już nawet kilka prób i jeden koncert, w Krakowie – big bandowi temu dałem nazwę Polish Jazz Orchestra. Moim marzeniem jest by móc spotykać się częściej i stworzyć profesjonalną orkiestrę z prawdziwego zdarzenia. Boże! Z tych absolwentów można by złożyć nawet trzy duże orkiestry i to europejskiej klasy! Myślałem o tym, żeby napisać taki utwór na trzy orkiestry – jedna na scenie (absolwenci), a pozostałe dwie (studenci dzienni i wieczorowi) na balkonie, grające na zasadzie pytanie-odpowiedź. Chciałbym wystąpić w roli band leadera, dyrygenta, pianisty, wokalisty śpiewającego scatem (z Lorą Szafran i Ewą Drygą).

Chciałbym, żeby koncert był urozmaicony, przedstawić, to co potrafię robić. Chcę zaprosić do pomocy radio i telewizję. Projekt ten jest na razie w sferze przygotowań. Chciałbym, by benefisowy koncert stał się wydarzeniem.



Wywiad z Andrzejem Zubkiem przeprowadzony przez Pawła Brodowskiego 10 lat temu podczas Bielskiej Zadymki Jazzowej opublikowany był w JAZZ FORUM 6/2002.

 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu