Wywiady

fot. Paweł Grabowski

Ania Szarmach: odcienie miłosci

Adam Dobrzyński


Ania Szarmach, wokalistka, kompozytorka, autorka tekstów, producentka, absolwentka studiów dziennych Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach, wraca na rynek swoim najnowszym albumem. „Shades Of Love” – to może być kandydatka do płyty roku.

JAZZ FORUM:  Jazz jest chyba w Twoim życiu najważniejszą muzą?

ANIA SZARMACH: To prawda. Jazz jest najbardziej inspirującą stylistyką muzyczną, o ile tak można powiedzieć. Choć uważam, że wszystko to jazz. Ten gatunek rozkochał mnie w sobie, ale wszystko działo się etapami. Uwielbiam, kiedy dużo się dzieje w harmonii. Jak ogarnęłam harmonie i melodie charakterystyczne dla R&B i soul, zapragnęłam czegoś więcej. Zaczęłam słuchać Milesa Davisa, Joni Mitchell, Herbie’ego Hancocka, Vince’a Mendozy, Jima Bearda. Odkryłam, że harmonie tam są tak nieoczywiste i zaawansowane, a jednocześnie zaprowadzają przepiękny porządek. Melodie też muszą za harmonią podążać, a więc tworzą się nietypowe linie. A jeżeli to wszystko jest rozpisane na orkiestrę, to jest to jakaś bajka – tworzy się nowy wymiar. W ten sposób muzyka stała się też dla mnie nowa. Jazz to piękna sprawa.

JF: Jednak nigdy nie nazywałaś siebie wokalistką jazzową. Ty raczej dokonujesz muzycznych fuzji, poszukujesz, odnosisz się tak do jazzu, co muzyki funk, soul, r&b, czy nawet szlachetnej odmiany popu.

ASz: Każda z muzyk jest dla mnie inspiracją. Wiesz – w ogóle jakiekolwiek dźwięki, a wśród nich cisza coś powodują. Kiedyś słuchałam namiętnie bluesa, który jest z kolei połączony z gospel, a co za tym idzie soulem i r’n’b. Przestudiowałam wzdłuż i wszerz Santanę, Lenny’ego Kravitza, Earth Wind & Fire, Stevie’ego Wondera. Mamy z tatą takie jazdy na festiwale bluesowo-rock­owe, które oglądamy z zapartym tchem – tam jest tyle energii! (śmiech) A znowu nieopodal rozciąga się kraina country. Wszystko się samo miesza. Każda z tych stylistyk coś wnosi i jest powiązana z inną. Inspiruje mnie dobre granie, dla siebie wyciągam to, co najbardziej mi się podoba. Od samego początku wiedziałam, że będę pisać numery złożone tylko z takich akordów, jakie mi się podobają.

JF: To dlaczego wybrałaś studia na wydziale jazzu?

ASz: Bo nie było nic innego, co by mnie interesowało. Tę uczelnię znalazłam w jakimś informatorze o studiach, zupełnie przypadkowo. Więc kiedy zobaczyłam 124 osoby na dwa miejsca, to zaczęło mi zależeć. Dostałam się na te studia i bardzo mi się spodobało. Co pół roku egzamin i możliwość złożenia własnego składu, doboru repertuaru i zrobienia aranżu do piosenek – to było coś fantastycznego. Myślę, że to dało początek dokładnie temu, co teraz robię. Poza tym był to piękny czas, gdy poznawałam ludzi zakochanych w muzyce podobnie jak ja. Tam poznałam swój obecny zespół oraz wielu wybitnych muzyków.

JF: Początek kariery godny pozazdroszczenia – śpiewałaś u boku Edyty Górniak czy Kayah. Jak wspominasz tamten czas?

ASz: To była nauka. Bardzo pozytywnie podchodziłam do tego, co mnie spotykało w muzyce. Każde spotkanie to był mój mały zachwyt. Czy to byli instrumentaliści, czy Edyta Górniak, czy zespół Sistars, Kayah, Ewa Bem – każdy z nich, mimo że różnił się  preferencjami muzycznymi od moich i był jak gdyby z innej „muzycznej bajki”, to jednak inspirował mnie, uczył i zachwycał. To piękna rzecz, bo jeśli człowiek ma pasję, jaką jest muzyka, potrafi tym zainteresować, zainspirować, to zwyczajnie ciągnie mnie do niego. Nieważne, że to niekoniecznie moja muzyczna droga. Stąd chyba ta moja skłonność do fuzji muzycznej, o której powiedziałeś. Jeżeli ktoś jest zdrowo pokręcony i zafascynowany, ma wystarczająco mocne argumenty, by mnie do siebie przekonać.

JF: Pierwszy album wydałaś w 2006 roku. Płyta „Sharmi” chyba najbardziej różni się od poprzedniczek.

ASz: Wróciłam do soulu, który też mocno czuję. Na „Sharmi” było dużo wszystkiego. I grania, i syntetyki, i chórów. Moje zanurzenie się w muzyce, którą uwielbiałam. Potem przerzuciłam się na granie tylko na żywo. Wszystko nagrywaliśmy live z zespołem, na setkę.

JF: Jak wspominasz swój debiut?

ASz: To trochę skomplikowana sprawa. Bo „Sharmi” była tak naprawdę moją drugą płytą. Pierwsza nie ujrzała światła dziennego z kilku powodów. Jednym z nich były perturbacje w firmie fonograficznej, z którą miałam podpisany kontrakt. Firma została wchłonięta przez większą, a ja zostałam na lodzie z kontraktem, z nagranym materiałem, przed wydaniem. Jakimś cudem płyta została rozprowadzana przeróżnymi kanałami między moimi znajomymi, zaczęła żyć swoim podziemnym życiem. Nie mogłam rozwiązać kontraktu, bo nie było z kim. W końcu udało mi się rozwiązać, choć trwało to długo. Postanowiłam potem nagrać tę płytę raz jeszcze, z dodatkowymi nowymi kompozycjami oraz nowymi aranżami starych utworów. „Sharmi” to taka siostra bliźniaczka siostry, która nazywała się „Ucieknijmy stąd”.

JF: W 2007 roku próbowałaś sił w eliminacjach do Eurowizji. Nie udało się. Czemu już potem nie interesowałaś się tym festiwalem?

ASz: Bo to nie moja działka. To nie moja muzyka, nie mój przelot, nie moje klimaty. Wówczas był to fajny ruch promocyjny. Byłam po premierze płyty, z nowym singlem, grało się na żywo, więc nie miałam problemu, by pokazać się z moim zespołem.

JF: Ale 13 czerwca 2008 uczestniczyłaś  w konkursie „Premiery” na 45. Krajowym Festiwalu w Opolu, gdzie zajęłaś II miejsce w głosowaniu publiczności.

ASz: Grałam i śpiewałam piosenkę Wybieram Cię. To dla mnie zagwozdka. Ten utwór nigdy nie był szczególnie emitowany w radiu, a według wielu mógłby, bo na Youtube dziś ma ponad dwa i pół miliona odtworzeń. Ten wykon był wzruszający, a my zaczęliśmy nowy etap grania i to był dobry kop na początek mojej nowej muzycznej drogi.

JF: W 2010 roku pokazałaś się jako „Inna” albumem o takim właśnie tytule.

ASz: To był album, który miał być inny. Poczułam zupełnie naturalnie, że to będzie płyta autorska, cała zagrana i zaśpiewana na żywo. Do autorskiej płyty namawiali mnie mocno Żaq, Jabco i Wojtek Olszak, Robert Kubiszyn. Usiadłam więc przy pianie i napisałam całą płytę. Piosenki wypadły mi z rękawa; po prostu wypłakałam je. Pomagał mi również nieco inny skład, w tym wielu muzyków jazzowych. Robert Kubiszyn był współproducentem tego albumu.

Przeżywałam wówczas zachwyt szerokimi aranżami, między innymi Vince’em Mendozą, Wayne’em Shorterem. Zresztą Vince i Wayne mają wiele wspólnego, jeżeli chodzi o konstrukcję aranżacji i smyków. Pamiętam, że wspominanych przeze mnie Joni Mitchell i Hancocka wałkowałam od rana do nocy. Charlie Haden i Michael Brecker – „American Dreams” – kolejna inspiracja i cudowna płyta. Jim Beard i płyta „Revolution” – dla mnie arcydzieło! To był specyficzny czas prywatnie i również czas bardzo otwarty na nowe brzmienia i nową muzykę. Zdjęłam cekiny, uprościłam melodie, zaczęłam od podstaw – minimal i sama prawda, po polsku i po całości. Zapragnęłam wyciągnąć takie źródlane elementy, wręcz korzenie z muzyki.

JF: Powiedziałaś „wypłakałam te kilka piosenek”. Co to znaczy?

ASz: Czułam potrzebę wypowiedzenia się na tematy, które w owym czasie były dla mnie karkołomne, trudne i bardzo bliskie. Mogę mówić, ale czasami słowa zmniejszają wagę i znaczenie tego, co chcesz powiedzieć. A muza jest jednak zawsze nośnikiem prawdy. I gdybyśmy trwali tu dziesięć lat w rozmowie, muzyka i tak uniosłaby jej znaczenie o wiele wyżej i konkretniej niż to, co miałabym Tobie przez ten czas opowiedzieć.

JF: Ta płyta uzyskała nominację do Fryderyka w kategorii hip hop/rap/reggae!

ASz: To jest po prostu zadziwiające, jak te kategorie w Polsce są traktowane. Z hip-hopem nic przecież nie miała wspólnego. Z jazzem bardziej – była po prostu ujazzowiona. Myślę, że po prostu w innych kategoriach nie było na nią miejsca.

JF: Ostatnia płyta „Pozytywka” pokazała Ciebie jako artystkę według mnie z najbardziej dojrzałej strony.

ASz: Ja cały czas dojrzewam. Nie trzeba było nic udowadniać na „Pozytywce”. Jest na niej wiele świetnych piosenek. Piosenka tytułowa była ostatnią, którą napisałam na ten album i dosłownie wyczarowała mi wiele rzeczy. Zabrzmi prozaicznie i może nazbyt infantylnie, ale jak się bardzo czegoś chce – tak bardziej niż bardzo, to wierząc w energię, która nas otacza i nam sprzyja, można wiele rzeczy zrealizować. Człowiek sam sobie może dawać zadania. Jak śpiewam ten numer na koncertach, to autentycznie traktuję go jak mantrę i budulec siły. Osobisty hymn.

JF: Dlaczego na Twój najnowszy album kazałaś czekać aż cztery lata?

ASz: U mnie czas płynie zupełnie inaczej. Płytę „Pozytywka” wydałam  w grudniu 2012 roku. A najnowszy album zaczęłam pisać na początku 2014. Proces nagrań zajął nam ponad rok. Płyta już funkcjonowała – ale we mnie. Przez rok, regularnie chodziliśmy do pracy na dziewiątą rano, zaczynaliśmy dzień od kawy, a potem godzinami układaliśmy tę naszą mandalę. Nasza praca była bardzo różnorodna. A kolejne kompozycje były pisane równolegle z naszą rozkrętką.

JF: Po drodze w 2013 roku zagrałaś  z Frankiem McCombem dwa koncerty, a potem trasę w Polsce? Opowiedz, jak do tych koncertów doszło i jak je dziś wspominasz.

ASz: To też był przełom, który wydarzył się między moimi płytami. Przez wiele lat podziwiałam Franka. Gdy otrzymałam od niego maila, wyrzuciłam tę informację do kosza. Serio – myślałam, że to żart. Przyjechał, poznaliśmy się osobiście, zagraliśmy kilka koncertów i zaprzyjaźniliśmy. Frank McComb przyjechał drugi raz i zagraliśmy już większą trasę koncertową. W ubiegłym roku ponownie gościł w Polsce.

To niezwykła przygoda spotkać muzyka tej klasy. Frank McComb potwierdził wiele moich własnych aspektów muzycznych. Mamy podobne podejście do muzyki, podobnie podążamy własnym szlakiem. Jego energia i pogoda ducha jest niewiarygodna. Poza tym jest fenomenalnym muzykiem. Znakomicie łączy genialną grę na fortepianie czy instrumentach klawiszowych z obłędnym wokalem.

JF: Wystąpiłaś też razem z chórem
Sound’n’Grace. Miało się to ukazać na DVD.

ASz: Miało, ale się nie ukazało. Mam jednak nadzieję, że do tego tematu wrócimy. To jest świetny chór, bardzo przytomny, doskonale wychwytujący emocje i dynamikę. A być z nimi na scenie to jest siła! I  jeszcze, jak dzielicie podobne zamiłowania muzyczne, to jest to obopólna przyjemność.

JF: Frank McComb jest jednym z gości na Twoim najnowszym wydawnictwie.

ASz: To pewnego rodzaju uwieńczenie naszej przyjaźni i wspólna pieczątka tego, co lubimy najbardziej. Jesteśmy artystami niezależnymi, podążamy podobną drogą i kierują nami podobne przekonania. Z entuzjazmem przyjął zaproszenie do piosenki Rolling Stones, która opowiada właśnie o dwóch niezależnych duszach, których drogi się przecięły w wyjątkowy sposób. 

JF: „Shades Of Love” to nie jest łatwa płyta, bardzo „czarna”, amerykańska.

ASz: Nie planowałam tego. Jedyne co chciałam, to zrobić jakąś rewolucję. Potem rozdzielić sekcję rytmiczną – Żaczka i Lutka, którzy razem grają bardzo sugestywnie. Jednak pragnęłam zachować ich indywidualną energię. Ale kilka utworów zagrali razem tyle, że do uprzednio przygotowanych trzonów aranżacyjnych. Do naszego składu dołączył Maciek „Envee” Goliński. Zawiązało się trio producenckie. Za produkcję muzyczną albumu „Shades Of Love” odpowiadam
ja sama, Grzegorz „Jabco” Jabłoński oraz Maciek „Envee” Goliński.

Zanim zaczęliśmy nagrywać „Shades Of Love”, odbyliśmy kilka rozmów. Spotkały się trzy bardzo silne osobowości. Nasza demokracja miała polegać na tym, że walczymy o dobro muzyki, a nie o swoje ego. I widzę, że ma to przełożenie w mądrej nauce muzyki. Jeżeli chcesz kogoś zrozumieć, trzeba tego kogoś wręcz pokochać. To daleko idące wnioski, ale tak jest. Nie da się kogoś nie czuć i współtworzyć z tym kimś muzykę. To zatem był nasz punkt wyjścia.

Słuchaliśmy różnej muzyki podczas naszej pracy. Przeplataliśmy naukę muzyki innej z budowaniem naszej własnej. A nasze różne inspiracje muzyczne, którymi się dzieliliśmy, czy też muzyka przywoływana przez nas na zasadzie skojarzeń, brzmień, odnośnika zapewne u Envee’ego, Jabca czy u mnie, usadowiła się nie tylko w naszych uszach ale głowach i duszach. Nawet do rymu. To płyta ludzi, którzy potrafili się porozumieć. Byliśmy zgodni i gotowi, by się zmienić podług siebie nawzajem. Akceptacja i otwarte serce na wrażliwość drugiego muzyka to klucz do nowego świata muzy, w którym cię jeszcze nie było. Ja nie wiem, czy muzyka jest trudna czy łatwa. Nie mam do tego dystansu.

JF: Na tej nowej płycie słychać wpływy takich artystów jak Janet Jackson, Alicia Keys, może  Erykah Badu czy Robert Glasper.

ASz: Glasper na pewno. Bardzo podoba mi się jego brzmienie i harmonia. Lubię jak on harmonizuje piosenki, w których z kolei słychać mocne inspiracje Hancocka. Bardzo podoba mi się Erykah Badu i jej groove. W jej kompozycjach przywiązuje się wielką wagę do pulsacji, co wyjątkowo do mnie trafia. Mastering płyty „Shades Of Love” zgodził się zrobić Chris Athens, który jest też odpowiedzialny za mastering płyt Roberta Glaspera czy Eryki Badu. Stąd być może te jakieś skojarzenia brzmieniowe właśnie. 

JF: Wróćmy do strony producenckiej.

ASz: Nowy system pracy polegał na wytworzeniu się kooperacji producenckiej: ja –  „Envee” – Maciek Goliński oraz „Jabco” – Grzegorz Jabłoński. Każdy z nas ma inne spojrzenie na muzykę, a połączenie tego dało obraz nowej koncepcji. I może dlatego projekt ten nie jest kopią niczego. Album „Shades Of Love” jest płytą produkcyjną. Przez to rozpiętość brzmieniowa jest dużo większa. Gdzie tylko się dało, staraliśmy rejestrować żywego człowieka na analogowym instrumencie, bo staraliśmy się uzyskać organiczny efekt brzmienia całości. Zależało nam, aby płyta nie była sterylna i też na tym, aby zostawiać pewną dozę niedoskonałości człowieka jako czynnik, który tworzy muzę. Wielokrotnie najciekawsze pomysły i dźwięki były dziełem przypadku.

Nasze fascynacje muzyczne są różne. Budowanie piosenek też odbywało się w różny sposób. Zawsze miałam bazę w postaci harmonii i melodii. I albo aranżowaliśmy ją od zera w studio albo wraz Jabem budowaliśmy wstępny aranż do piosenki, którą potem przesiewał przez swoje sito Envee. Wszystko jednak robiliśmy razem. Myślę, że się świetnie uzupełnialiśmy.

Korzystaliśmy z instrumentarium z lat 80. i 90. – Roland Juno 106 , Korg Polysix, Yamaha DX 7, Oberheim DX, Korg Poly 61. Rhodes Mark II, Yamaha TX 802. Nasycenie brzmienia i ciepło, które generują te instrumenty są nie do uzyskania przy korzystaniu z cyfrowych instrumentów. Oprócz elektroniki korzystaliśmy z instrumentów akustycznych – wibrafon, fortepian, sekcja dęta, Rysiu Bazarnik przywiózł misy tybetańskie, Piotr Żaczek zagrał na specjalnie skonstruowanej gitarze basowej.

JF: Jak powstawały piosenki?

ASz: Na początku był duet z Frankiem McCombem i kilka numerów, które leżały w domu. Grałam na pianie i nagrywałam melodie. W trakcie metamorfoz piosenek w studiu wiele numerów zmieniało swoje formy. Wyrzucaliśmy części, które nie wnosiły niczego, przedłużaliśmy czy zapętlaliśmy części, które miały jakiś nośny potencjał. Chodziliśmy po parkach, nad rzeką nagrywaliśmy odgłosy natury lub przepiękny głos Marka Boretti, który recytował fragment poezji. Płyta nabiera przez to filmowego, wizualnego charakteru. A ja śpiewałam naprawdę o północy, pod tunelem, nad którym jeździły samochody. Siedzieliśmy z przypadkowymi ludźmi przy ognisku, nad Wisłą, a całkiem spora grupa ludzi w ciszy słuchała, jak Marek pięknie mówił: „Variations on the word love”… Wszystko to nagrywaliśmy.

JF: Po kilkukrotnym odsłuchu krążka mam wrażenie, że to absolutnie nie polski album, jesienno-zimowy i... spodoba się zakochanym.

ASz: No to zakochani – szykujcie się ! Ja w tym albumie słyszę Miami, L.A., Sopot... Sporo klimatów lat 80. i 90. Na świecie jest teraz tyle zaskakujących nowości. Zaczyna się rozkręcać jakiś nowatorski  styl, w którym nawet jak melodia kończy się typowo, to jej harmonizacja sugeruje zupełnie inne rozwiązanie w melodii. Zmiany groove’ów i duże ruchy z konstrukcją piosenki. A ile to ma energii!

Jest tyle inspirujących, znakomitych formacji. Na przykład Hiatus Kayiote lub Kamasi Washington, Thundercat – zajebista muzyka! Nietypowa, oryginalna, ale genialna i świetnie zagrana. No i mnóstwo nowych, młodych rewolucjonistów, jak na przykład Jacob Collier czy bardziej upopowione Knower, Dirty Loops. W nowych piosenkach teraz na świecie kiełkuje jakaś rewolucja. Bo zmieniają się fundamenty piosenki. Ciążenia harmoniczne prowadzą melodię niekoniecznie tam, gdzie ona była prowadzona do tej pory. Ja się cieszę na tę zmianę, bo jest piękna i nieprzewidywalna!

JF: Jakie są Twoje odcienie miłości?

ASz: Różnorakie i niekończące się. Sympatyzuję z ludźmi, ale czasami boję się ich intensywności. Każda miłość: do drugiej osoby, do mamy, do drugiej połowy, sąsiada, czy zwierzęcia coś powoduje. Dlatego staram się ją obserwować z każdej strony, by zauważyć wszelkie jej odcienie i niuanse. „Shades Of  Love” doskonale określa ten moment, w którym dziś jestem.

JF: Mamy na płycie wielu gości – jak zwykle z jazzowego świata. Same gwiazdy…

ASz: Na mojej płycie zagrał Marcin Wasilewski w dwóch piosenkach. Coś pięknego i poruszającego! Myślę, że jedna piosenka będzie zaskoczeniem. Nic nie zdradzę, ale była to spontaniczna sytuacja, Marcin odnalazł się w niej wprost wybornie, a my z wrażenia krzyczeliśmy w studiu! Po rejestracji zdecydowaliśmy się też na zmianę formy piosenki. Adam Bałdych – nośnik nieprawdopodobnej ekspresji i energii, Michał Miśkiewicz – zmienił nam brzmienie i dynamikę w nietypowy sposób. Maciej „Kocin” Kociński – wybitny saksofonista, który ma przepiękną melodykę.

JF: No i jest też cały Twój zespół.

ASz: Piotr Żaczek, Robert Luty, Kasia Dereń, Damian Kurasz, Maciej Mąka, Jakub Waszczeniuk, Darek Plichta, Michał Milczarek, Rysiu Bazarnik, Piotrek Zabrodzki, Miłosz Pękala – ekstra team.

JF: Twój ulubiony utwór na płycie?

ASz: Shades of  Love – to jest esencja i podstawa tego, co ważne i czym jest moja miłość do muzyki..

JF: A plany koncertowe?

ASz: 22 kwietnia ukazuje się płyta, w maju premierowy koncert. Latem kilka ciekawych koncertów, a trasa promująca to wydawnictwo odbędzie się na jesieni. Już teraz na te wszystkie koncerty serdecznie zapraszam.

Rozmawiał: Adam Dobrzyński



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu