Wywiady
Antoni Gralak
fot. Andrzej Wiktor

​Cały artykuł w JAZZ FORUM 12/2012

ANTONI ZIUT GRALAK: Roznieść każdą budę!

Rafał Księżyk


Jest jedną z najbardziej charyzmatycznych postaci polskiej sceny muzycznej. Trębacz, improwizator, kompozytor wymykający się stylistycznym podziałom. Grywał z radiową orkiestrą Jerzego Miliana i z punkową Śmiercią Kliniczną. Wraz z zespołami Tie Break, Sfora, Woo Boo Doo i Free Cooperation wytyczał pasjonującą historię off jazzu lat 80. XX wieku. Był członkiem przełomowej dla tamtej generacji orkiestry Young Power. Dziś jest liderem wyśmienitych formacji Graal i YeShe. YeShe wydało właśnie album „Live. Piastowska 1”.

– W tytule najnowszej płyty YeShe umieściłeś adres Piastowska 1. Tam, w Katowicach mieściła się pracownia zmarłego niedawno Andrzeja Urbanowicza. Ten śląski malarz był na polskim gruncie pionierem buddyzmu i doświadczeń psychodelicznych. Te inspiracje były też ważne dla Twojego rozwoju muzycznego?

– Tak, Andrzej był ważną osobą w moim życiu. W mrocznych latach 70., kiedy nasze pokolenie mocno eksperymentowało ze środkami psychodelicznymi, krążyły legendy o poszukiwaniach Urbanowicza. Miał duży wpływ na wiele środowisk. Jednak najważniejsze nie jest to, co robiliśmy, ale dokąd nas to doprowadziło. W moim i jego przypadku był to buddyzm. Zdecydowana większość „alchemików” odpadła, nie żyje. Po naszych doświadczeniach na pewno nie polecałbym tej ścieżki dochodzenia do wiedzy. Trudno teraz odtworzyć atmosferę tamtych czasów. Oprócz partyjnego bełkotu nie istniały wówczas żadne inne źródła informacji, potrzebne młodym, poszukującym ludziom. Całą wiedzę osiągaliśmy poprzez eksperymenty. Chodziło o wiedzę i rozwój świadomości. Ćpuństwo pojawiło się potem, jako skutek uboczny poszukiwań. Wtedy o tym nie mieliśmy pojęcia, byliśmy pierwsi.

– Spotykałeś się z Urbanowiczem osobiście?

– Po katowickim koncercie Yass Ensemble pojawił się dyrektor Ars Cameralis Marek Zieliński i zaproponował spotkanie z Andrzejem Urbanowiczem. Twierdził, że dużo nas łączy i powinienem go poznać. Oczywiście miał rację. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Andrzej i jego pierwsza żona Urszula Broll byli ludźmi, którzy jako pierwsi dotarli do buddyjskich grup na Zachodzie, przetłumaczyli pierwsze książki i sprowadzili do Polski mistrzów buddyjskich. To jest naprawdę wielka historia. Spotkania z Andrzejem zaowocowały powstaniem mojego najnowszego projektu, który w pierwotnej formie miał ukazać się w formacie DVD. Razem z Dorotą Jabłońską, na podstawie jego obrazów, stworzyliśmy ciekawe wizualizacje, które stanowią tło koncertów YeShe.

– Płytą „Live. Piastowska 1” znów przysporzysz problemów jazzowym purystom. Improwizacja jest tu spoiwem eksperymentu na przecięciu futurystycznej elektroniki i muzyki hinduskiej. Jazz wydaje się dla ciebie bardziej katalizatorem, wehikułem, niż klasyczną formą?

– Zadaniem purystów jest bronić świętych bram jazzu. Moim zaś jest znajdowanie dla siebie przestrzeni. Jak wszyscy potrzebuję ważnych inspiracji. Znajdują się one w różnych obszarach, łączą się, miksują, dając nowy, często interesujący efekt. Może to trochę źle zabrzmiało, ale ja ten proces bardzo lubię. Może dlatego, że głównym nośnikiem jest improwizacja, która w swojej naturze jest nieprzewidywalna. Taki sposób pracy powoduje, że trudno popaść w rutynę. Świat jest dynamicznym procesem, jeżeli próbujemy wpasowywać go w sztywne koncepcje, nic się nie zgadza, nie działa. Co do formy, to jest ona jak najbardziej klasyczna, z tym, że jest to klasyczna forma hinduska, bardziej jednak adekwatna do tej transowej muzyki.

– Skąd fascynacja azjatyckim obojem, shenai – z jego melodii wydaje się wynikać cały materiał nowej płyty?

Właściwie wyjściowy projekt wyglądał trochę inaczej. Zamierzałem połączyć elektronikę z ele­­­­mentami muzyki hinduskiej. W tym celu odbyłem szereg podróży do Indii. Nagrałem z tamtejszymi muzykami szkice, co okazało się niełatwe. Zderzenie naszego zachodniego myślenia z ich hermetycznym światem dźwięku było ciekawym doświadczeniem. Byli to muzycy klasycznie wykształceni, o wirtuozowskich możliwościach, jednak wielką trudność sprawiało im dogranie swoich dźwięków do utworów. Po tych spotkaniach pozostało kilka ciekawych melodii i sampli, które Darek Makaruk przetworzył według własnej wrażliwości. A na to, co powstało Piotr Pawlak nałożył swoje kosmiczne dźwięki, co w slangu nazywamy „wylać smołę”.

– Przy okazji muzyki do filmu Łukasza Wylężałka „Darmozjad polski” pracowałeś z nie mniej egzotycznymi dla jazzu współpracownikami – amatorską orkiestrą dętą. Jakie to było doświadczenie?

– Z tą orkiestrą to było tak: pojawiły się dźwięki, które bardzo pasowały do filmu „Darmozjad polski”, niestety budżet na muzykę, jak to zwykle ma miejsce w świecie filmu, był bardzo skromny. Zmuszony zostałem do szybkiego przyswojenia sobie gry na kilku instrumentach używanych w orkiestrach dętych i w domowym studiu zarejestrowałem i posklejałem całość. Żartowałem potem, że za własną kasę nagrałem ogromną, włościańską orkiestrę dętą. Nagranie tego materiału nie przysporzyło mi większych trudności.

Wychowywałem się na Jasnej Górze, dokąd przybywały liczne pielgrzymki, a często z nimi orkiestry dęte. Widywałem, jak muzycy przed wejściem do klasztoru i spotkaniem z Najjaśniejszą Panienką, dla dodania sobie odwagi, trąbili z gwinta wódkę. Daszki w górę, rozpięte koszule i heja na Jasną Górę (niezły refren). Często po świętych obrzędach, wieczorami, muzycy spotykali się na podwórkach i grali do tańca dla pań i panów. My, odtrącone dzieciaki, właziliśmy na drzewa i robiliśmy zawody, kto wrzuci więcej jabłek do „dużej trąby”. Kilka kopniaków, jakie dostałem przy tej okazji, nigdy nie pozwoli mi zapomnieć o brzmieniu tej cudnej muzyki. Aktualnie jesteśmy w trakcie realizacji dużego projektu łączącego muzykę Graala z orkiestrą dętą. W połowie przyszłego roku sfinalizujemy go.

– Masz za sobą jazzową szkołę w Katowicach i nagrania z tamtejszym big bandem. Zgadzasz się z opinią jazzowych nonkonformistów, że szkoła potrafi nałożyć klapki na uszy?

– Szkoła muzyczna w tamtych czasach? W dużym skrócie jedyne, co z niej wyniosłem, to pulpit pod nuty. Do tej pory dręczy mnie sumienie. Jazzu uczyłem się w Big Band Puls, który założyliśmy z Włodkiem Zuterkiem, świetnym trębaczem i aranżerem. Zakolegowałem się z nim i dla zabicia czasu nocami grywaliśmy w pokera. Któregoś dnia okropnie mnie złupił i na pocieszenie powiedział, żebym przyprowadził swoich kumpli z zespołu, to założymy big band. Rok później, to był 1977 albo 1978 rok, wygraliśmy I Festiwal Big Bandów w Poznaniu, kosząc większość nagród. Nasz big band był platformą spotkania wielu uznanych później muzyków. Grali tam Zbyszek Wegehaupt, Staszek Sojka, Jurek Główczewski, Wojtek Gogolewski, Adzik Sendecki.

Zaraz potem współtworzyłeś w Częstochowie Tie Break. Duża zmiana, bo mówili o was „punk jazz”. A żyliście po hippisowsku.

– Będąc jeszcze w szkole muzycznej dostałem nieoczekiwaną propozycję. Grałem na trąbce zaledwie trzy-cztery lata i wylądowałem w radiowej orkiestrze Jerzego Miliana. W tamtym czasie byłem poważnie zafascynowany potężnym, bigbandowym brzmieniem i przez okrągły rok dzielnie przyswajałem orkiestrową dyscyplinę. Był to czas intensywnej nauki, szaleństwo, po 12 godzin ćwiczeń dziennie.

Po odejściu z orkiestry wróciłem do Częstochowy, gdzie dopadli mnie starzy znajomi, którzy w międzyczasie nauczyli się swingować i koniecznie chcieli sprawdzić swoje brzmienie z trąbką. Takie szkolne, tradycyjne granie nie bardzo mnie pociągało. Byłem w trakcie zmiany zadęcia, to jest dość skomplikowany proces, który nie zawsze kończy się sukcesem. Zapał moich kolegów wciągnął mnie w ich orbitę i pół roku później, w 1980, zostaliśmy laureatami konkursów Jazz Juniors i Jazz nad Odrą. Tie Break to moje studia, moi nauczyciele, moi uczniowie. Marcin Pospieszalski, Mateusz Pospieszalski i Janusz Janina Iwański – piękna rodzina. Masz rację, trochę jak hipisowska rodzina, tak żyliśmy przez lata.

– W pewnym momencie wsparł was Włodek Kiniorski. Jak go wspominasz z tamtych lat?

– Kinior od razu zaczarował. Miał w sobie tyle pasji i szaleństwa. Kiedy przemyciłem go do Tie Breaku, od razu zaczęliśmy fruwać na innym poziomie. Koncerty wydłużyły się do 4-5 godzinnych transów. Ledwo to przeżyliśmy. Gwałtownie zatrzepotał i zniknął z pola widzenia. Zastąpił go Mateo Pospieszalski. Wtedy 15-letni, nieprawdopodobnie utalentowany saksofonista. W tamtym burzliwym czasie przez Tie Break przewinął się cały legion muzycznych anarchistów. Zbigi Uhuru Brysiak, Wojtek Konikiewicz, Alek Korecki, Jorgos Skolias i oczywiście Sarandis Juwanudis.

– Do legendy przeszły klincze między Tie Breakiem a Polskim Stowarzyszeniem Jazzowym. Czym się naraziliście? Jak dziś na to patrzysz?

– To, że PSJ nas nie rozpieszczał, to fakt. Natomiast prawda jest też taka, że nie dawaliśmy starszej generacji powodów, żeby było inaczej. Byliśmy bezczelni i bezkompromisowi, zero świętości, więc właściwie za co mieli nas kochać? Przez lata budowali swoją pozycję, w trudnych czasach komuny. I kiedy w końcu zdobyli status liczącego się, niezależnego stowarzyszenia, wkraczamy my, oberwańcy, bo to czasy punkowe, nowa generacja muzyków z innym doświadczeniem, widzeniem świata, i próbujemy rozwalić tak misternie poskładane klocki. Kiedy wydawało się, że bunt opanowany, pojawili się jeszcze bardziej bezczelni i radykalni, którzy nazwali się yassowcami. (...)

Rozmawiał: Rafał Księżyk


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu