Wywiady

fot. Eric Ryan Andreson

Branford Marsalis: Jazz to poszukiwanie

Paweł Urbaniec


Spotkaliśmy się na 41. piętrze warszawskiego hotelu Intercontinental. Przez okno pokoju, w którym rozmawialiśmy, rozpościerał się przepiękny widok na Pałac Kultury i Nauki, na który Branford patrzył ze wzruszeniem. – Występowałem tutaj jako młody chłopak! – powiedział.


Amerykański saksofonista przyjechał do Warszawy na konferencję prasową zapowiadającą X Edycję BMW Jazz Club – już w grudniu razem ze wspaniałymi polskimi muzykami stworzy superband, który będzie interpretował polską muzyką klasyczną, jazzową i ludową. Nad artystyczną stroną projektu czuwa Anna Maria Jopek, która wraz z Branfordem Marsalisem odpowiadała na pytania dziennikarzy. Kilka dni przed naszym spotkaniem Branford występował na Zaduszkach Jazzowych w Katowicach –  w NOSPR z Orkiestrą Nikoli Kołodziejczyka i w Krakowie – solo w kościele św. Katarzyny.

Rozmawialiśmy nie tylko o polskich koncertach, ale o wielu wątkach z kariery amerykańskiego muzyka. Z dużą radością opowiadał o tym, jak uwielbia wkurzać swojego brata Wyntona, jak wielki wpływ wywarł na niego Clark Terry, a także o tym, jak został pozytywnie zaskoczony przez muzyków Grateful Dead.

JAZZ FORUM: Jak wspominasz swój ostatni koncert w katowickiej NOSPR, czyli jednej z najpiękniejszych i najbardziej nowoczesnych sal koncertowych w naszym kraju?

BRANFORD MARSALIS: Całe wydarzenie było dla mnie czymś wyjątkowym. Tamtejsza sala jest po prostu wspaniała, a orkiestra spisała się znakomicie. Kiedy przyjechałem do Katowic nie spodziewałem się, że zagram w tak pięknym miejscu. Akustyka jest tam nieskazitelnie czysta. To dla mnie bardzo intymne i ujmujące przeżycie.

JF: Występowałeś tam w towarzystwie orkiestry Nikoli Kołodziejczyka.

BM: On ma świetne wyczucie rytmu. Doskonale zdaje sobie sprawę, czego musi oczekiwać i wymagać od orkiestry, z którą występuje. Jestem przekonany, że odniesie wielki sukces i wkrótce zagra wiele znakomitych koncertów na scenie.

JF: Skąd wziął się pomysł wspólnego występu?

BM: To organizatorzy koncertu powiedzieli mi, z kim będę pracował. Nie odbyło się to tak, że sam wybrałem Niko (bo tak go nazywam) do swojego zespołu. Spotkaliśmy się dopiero na miejscu, gdzie miło się przywitaliśmy i od razu zaczęliśmy pracę. To było cudowne przeżycie grać z muzykami lepszymi od siebie...

JF: Zabrzmiały utwory Johna Williamsa – Escapades i Dariusa Milhauda – Scaramouche.

BM: Potrzebowałem wielu miesięcy przygotowań, żeby zagrać taką muzykę. To było swoiste wyzwanie! Myślę, że każdy muzyk je lubi, więc kiedy już byłem gotowy, nie mogłem się doczekać koncertu!

Kiedy po raz pierwszy zasiadłem do utworów Williamsa, było ciężko. (śmiech) Występowałem z dobrym zespołem, a to zawsze daje sporo pozytywnych emocji, a katowicka orkiestra jest wspaniała. Szczerze przyznaję, że to jedni z najlepszych muzyków, z jakimi kiedykolwiek występowałem.

JF: Oprócz koncertu w Katowicach, zagrałeś także w krakowskim Kościele Św. Katarzyny. Lubisz występować w takich miejscach?

BM: Są to zupełnie inne miejsca. Być może to tylko moje zdanie, ale uważam, że gdyby był tam zestaw perkusyjny, mogłoby to być problematyczne. Jeśli natomiast chodzi o saksofon, uwielbiam, jak rozchodzi się jego dźwięk, szczególnie w starych kościołach, takich jak ten. Grałem, a ludzie doskonale słyszeli moją muzykę niezależnie od miejsca, w którym siedzieli.

JF: Zagrałeś teraz kilka koncertów w Polsce i powrócisz tutaj już w grudniu na BMW Jazz Club i trzy występy: w Bielsku Białej, Warszawie i Szczecinie. Wygląda na to, że Polska na te kilka miesięcy stała się Twoim tymczasowym domem.  Spędzając tutaj czas, dowiedziałeś się więcej o Polsce?

BM: Nie, ponieważ nie pozwala mi na to mój napięty harmonogram. Jeśli natomiast chodzi o najistotniejsze sprawy, poznałem je dawno temu. Ludzie są tutaj fantastyczni. Ich zachowanie, sposób nawiązywania kontaktów oraz stosunek do siebie i innych przypominają mi Nowy Orlean. Pomimo tego, że nie mówię po polsku, obserwuję tutejszych ludzi i słucham ich języka.

Jest jeszcze jedna rzecz, którą zauważyłem w codziennej interakcji mieszkańców. Polacy, podobnie jak mieszkańcy Nowego Orleanu, mówią do siebie w tym samym czasie. (śmiech) Rozmowy nie odbywają się na zasadzie, że ja najpierw coś mówię, potem czekam, aż ty wyrażasz swoje zdanie. Mówimy do siebie w tym samym momencie, ale na koniec zawsze dochodzimy do porozumienia. Jedzenie jest znakomite. Wasze otwarcie na muzykę instrumentalną również jest czymś wyjątkowym. Wielu ludzi nie lubi takiej muzyki, ale tutaj można mocno odczuć tę energię.

JF: Wielu muzyków, szczególnie jazzowych, ma sporą wiedzę o polityce, a nasz kraj jest kojarzony głównie z Solidarnością i Lechem Wałęsą. Ty także interesujesz się polityką?

BM: Wiem o wyborach, które ostatnio miały u was miejsce. Jeśli przyglądam się obecnej sytuacji politycznej w Stanach Zjednoczonych, zawsze staram się myśleć o tym, co może zmienić się w przeciągu dziesięciu lat, nie tym, co dzieje się teraz. Tak czy inaczej, myślę, że wywiąże się z tego coś dobrego, niezależnie w którą stronę wszystko się potoczy. Trzeba tylko spełnić obietnice dane społeczeństwu. W polityce najczęściej dzieje się tak, że początkowo wszystko brzmi dobrze, ale dopiero po czasie okazuje się, że to nie to, na co się pisałem.

To właśnie ostatnimi czasy ma miejsce w Europie. Za przykład mogę podać angielską chęć do osłabienia idei państwa opiekuńczego. Ludzie dopiero po jakimś czasie zrozumieli, że popełnili błąd i tego nie potrzebują. Uważam, że największy problem z polityką to fakt, że ludzie nie głosują na coś konkretnego, ale robią to przeciwko osobom i rzeczom, których nie lubią. To miało miejsce w przypadku wyboru Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ludzie nie głosowali na niego, ale przeciwko George’owi Bushowi. Za drugim razem, nie nabrali do niego aż tyle negatywnych emocji, więc ponownie na niego zagłosowali. Po prostu nie lubili go mniej od tego drugiego kandydata. Moim zdaniem, elekcja polega raczej na odrzuceniu urzędującego prezydenta niż na wybraniu nowego. Tak po prostu jest, nie dostrzegam w tym nic negatywnego.

JF: Dorastałeś w muzycznej rodzinie. Czy często wymienialiście się pomysłami, albo radzili wzajemnie?

BM: Cały czas to robimy. W tamtym czasie zajmowałem się muzyką R&B, nie grałem jeszcze jazzu. Uczyłem się jazzu, żeby móc grać wspólnie z Wyntonem, ale nawet nie lubiłem tej muzyki. Taka sytuacja miała miejsce do około dwudziestego roku mojego życia. Bardzo lubiłem z nim grać, a on chciał grać jazz. Zmusiłem go, żeby wstąpił do mojego zespołu grającego R&B. To była ta zabawna strona.

Wszystko między nami jest dobrze, choć zestarzeliśmy się. Pracuje znacznie więcej ode mnie, w moim odczuciu nawet zbyt dużo. Najczęściej komunikujemy się za pomocą wiadomości tekstowych, ponieważ nigdy nie ma go w domu. (śmiech)

JF: Pamiętasz sytuacje, kiedy przychodził do Ciebie, coś grał i prosił o Twoją opinię?

BM: Tak, zawsze podchodziłem do tego z obojętnością – tak dla żartów oczywiście. Zwykle zdawkowo odpowiadałem, że brzmi świetnie choć nawet nie zacząłem słuchać. W ten sposób można było doprowadzić go do szaleństwa. Krzyczał i pytał, dlaczego nie chcę posłuchać jego muzyki. Mieliśmy to wykonać wspólnie, nie musiałem wcześniej tego słyszeć. Zawsze najpierw prosiłem o nuty, żeby móc zagrać i ocenić co z tego wyjdzie.

JF: Na początku tego roku odszedł od nas jeden z najwybitniejszych muzyków jazzowych, a Twój wielki mentor. Jakie są twoje wspomnienia związane z Clarkiem Terrym?

BM: Większość moich wspomnień dotyczących Clarka pochodzi z czasów, kiedy nie byłem jeszcze profesjonalnym muzykiem. Finansowa sytuacja muzyków jazzowych nie była wówczas najlepsza, więc kiedy tylko mogli sobie pozwolić na podróżowanie w mniejszym składzie, to tak robili. Za każdym razem, kiedy Clark przyjeżdżał na koncerty do Nowego Orleanu, a miało to miejsce regularnie kilka razy do roku, zostawiał swojego pianistę w domu i wynajmował mojego ojca. Przez przynajmniej dwadzieścia dni w roku Wynton i ja udając dorosłych włóczyliśmy się po ulicach i chodziliśmy do klubu jazzowego, gdzie występował nasz
tata.

Tam poznałem Clarka i jego muzyków. Potem razem z Wyntonem zaczęliśmy grać muzykę, którą usłyszeliśmy na ich koncertach, ponieważ każdego wieczoru grali te same utwory. Ta nauka miała pozytywny wpływ na naszą umiejętność wspólnej gry. Nie wyglądało to na zasadzie, że byliśmy dwoma zupełnie odrębnymi osobami, które po prostu zaczynały i kończyły grać w tym samym momencie. Dzięki długim ćwiczeniom nauczyliśmy się naprawdę grać razem i w tej grze wzajemnie się uzupełniać. Clarka wspominam jako pozytywną osobę i muzyka o ogromnych możliwościach. Grałem z jego zespołem rozpoczynając swoją profesjonalną karierę. Było to w roku 1980 i wystąpiłem wraz z nim na jednej trasie koncertowej. Był dobrym człowiekiem.

JF: Kilka dni temu w Apollo Theatre odbyła się ceremonia na cześć Sonny’ego Rollinsa. Wydaje mi się, że muzycy jazzowi są ze sobą w zdecydowanie bliższych kontaktach niż rockmani, czy przedstawiciele innych gatunków…

BM: Nie, wydaje mi się, że wcale tak nie jest. Tacy muzycy jak Sonny są po prostu legendarni. Trzeba przyjrzeć się temu z dwóch stron. Wielu ludzi sądzi, że gwiazdy popu nie są prawdziwymi muzykami. Wykonawcy popowi to bardzo niespokojni ludzie, ponieważ cały czas muszą martwić się stanem swojej popularności i wykresami dotyczącymi sprzedaży płyt. My nie zajmujemy myśli takimi rzeczami, uważamy to za zupełnie niepotrzebne. Prawdziwi muzycy cały czas dążą do bycia coraz lepszymi, nie skupiają się na sławie i podniesieniu sprzedaży płyt.

Wszyscy kochamy Sonny’ego i bardzo chciałem wziąć udział w wydarzeniu na jego cześć, nawet dzwonili do mnie, ale nie można być w dwóch miejscach jednocześnie. (śmiech)

JF: Przeprowadziłem wiele wywiadów z muzykami jazzowymi. Wszyscy z nich zgodnie twierdzili, że jazz jest dla nich poszukiwaniem, pewną filozofią. Nie pamiętam nawet jednego rockowego muzyka, który by tak postrzegał wykonywaną przez siebie muzykę. Rock ’n’ roll to po prostu rock ’n’ roll. Dlaczego jazz w tej materii jest tak wyjątkowy?

BM: Ja także szukam, ponieważ uważam, że w jazzie jeszcze wiele pozostało dotąd nieodkryte. Mogę określić tę muzykę jako poszukiwanie i pewien rodzaj wyzwania. To też filozofia, ale każdy rodzaj muzyki taki jest, także rock ’n’ roll, mimo że wykonujący go czasem nie zdają sobie z tego sprawy. Rock ’n’ roll, przy którym się wychowałeś, zupełnie różni się od tego, którego ja słuchałem będąc nastolatkiem.

Urodziłem się w 1960 roku i dopiero w późnych latach 60. zespoły zaczęły zarabiać serki milionów dolarów grając rock ’n’ roll. Kiedy Beatlesi zaczęli grać tę muzykę nie istniało jeszcze pojęcie bogatej gwiazdy rocka. Dzisiejsze dzieciaki marzą jedynie o staniu się idolem zarabiającym miliony. Nie myślą o byciu dobrymi muzykami i twórcami piosenek, ale jedynie o bo­gactwie. Kiedy ja byłem dzieckiem, chciano po prostu grać jak najlepiej i pisać dobre utwory. Słuchając tamtej muzyki można usłyszeć pragnienie twórców by być w tym jak najlepszym. Sława przyszła później.

W dzisiejszych czasach ta naturalna kolej rzeczy została zaburzona. Młode osoby chcą od razu stać się sławne, nie myślą o rozwijaniu swoich muzycznych zdolności. Tamci muzycy doskonale odrobili swoją pracę domową. Keith Richards napisał o tym w swojej autobiografii. Słuchał mnóstwo różnej muzyki, między innymi Chucka Berry’ego, Willie’ego Dixona, Howlin’ Wolfa. Doskonale przygotował się do swojego późniejszego sukcesu. Kariera tych zespołów nie opierała się na ciągłym imprezowaniu, braniu narkotyków, a w międzyczasie pisaniu piosenek. Te wszystkie rzeczy przyszły dużo później.

Jazz nigdy nie doświadczy czegoś takiego. W kręgu tej muzyki nie spotkasz osoby, która będzie twierdzić, że robi to dla pieniędzy czy dziewczyn. Moim osobistym wyzwaniem jest zostanie najlepszym muzykiem, jakim tylko mogę być. Zawsze staram się porównywać z tymi największymi. Uważam, że dzisiejsi muzycy jazzowi mają do tego pełne prawo. Spora część z tego rezygnuje, ponieważ nie czuje się z tym dobrze. Twierdzą wtedy, że porównywanie się z największymi jest nieistotne, podczas gdy ja uważam, że ma ogromne znaczenie.

JF: Jak doszło do Twojej współpracy z Grateful Dead?

BM: Wszystko zaczęło się od basisty Grateful Dead, Phila Lesha, który był wielkim fanem jazzu. Mieszkałem wtedy w Nowym Jorku i aktualnie pracowałem nad projektem z Jamesem Levim. Był kuzynem Annie Uzdavinis, która pracowała nad produkcjami wideo dla Grateful Dead. Ich następny koncert miał się odbyć w Nassau Coliseum na Long Island. Mieszkała na stałe w San Francisco, ale zawsze odwiedzała Jamesa, kiedy była w mieście. Podczas jednej z takich rozmów zapytała go, czym aktualnie się zajmuje. Wtedy odpowiedział, że jest w trakcie współpracy ze mną. Wiedział, że Phil jest zafascynowany jazzem. Po niedługim czasie Annie oddzwoniła i poprosiła Jamesa, żeby przekazał mi zaproszenie od Phila do zagrania wraz z nimi na najbliższym koncercie. Zgodziłem się.

Dokończyliśmy projekt, wsiadłem do samochodu i w niecałe dwie godziny dojechałem z Ithaki do Nassau w stanie Long Island. Kiedy wszedłem Phil natychmiast entuzjastycznie mnie przywitał, ale spojrzenia reszty członków jego zespołu zdradzały, że nie mieli kompletnie pojęcia kim jestem. Powiedzieli mi, że wprowadzą mnie w ostatniej piosence pierwszego zestawu. Nie wiedzieli, kim jestem, więc przydzielili mnie do ostatniego utworu. Zakładali, że będę beznadziejny i po występie podziękują mi za wspólną grę i odprowadzą do drzwi. Zgodziłem się na to, zamierzałem zaraz potem wrócić jak najszybciej do domu. Zagraliśmy wtedy jedną z kompozycji Birda, a ja spostrzegłem Jerry’ego, który patrzył na mnie i uśmiechał się.

Kiedy było po wszystkim przez chwilę rozmawialiśmy o występie, a kiedy podziękowałem za wspólną grę i chciałem wracać, oni złapali mnie za ręce i powiedzieli – nigdzie nie idziesz! Musisz zostać i zagrać z nami do końca. To był dopiero początek. Przez następne dni odbierałem mnóstwo telefonów z propozycjami wspólnej gry. Bardzo mi to odpowiadało, ponieważ wychowałem się na takiej muzyce. 



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu