Koncerty
Chick Corea
fot. Era Jazzu

Chick Corea Świątecznie

Mariusz Bogdanowicz


Podobno pierwsze zdanie jest najważniejsze, potem pisze się „samo”. Legenda, ikona, geniusz, wszystko pasuje. Chick Corea wystąpił 27 grudnia ub.r. w Bazylice Archikatedralnej św. Jana Chrzciciela w Warszawie, solo, na fortepianie.

Choć na zewnątrz tęgi mróz, w środku ciepło, wszystkie bilety sprzedane. Można się było spodziewać „poważnych” form, bo i święta, i katedra. Chick rozpoczyna swoim Crystal Silence, które po chwili przechodzi w Greensleeves (stara angielska pieśń, którą nagrał w 1961 roku Coltrane, a Corea 30 lat później  jako  kolędę – What Child Is This?). Był to, jak się później okazało, jedyny bożonarodzeniowy punkt tego świątecznego koncertu. Wykonuje następnie dwa utwory z repertuaru Billa Evansa – standard My Foolish Heart Victora Younga (absolwenta Konserwatorium Warszawskiego) i słynną
kompozycję Evansa Waltz for Debbie. Składa hołd jeszcze dwóm innym pianistom, u których czerpał inspiracje. Pierwszy to Thelonious Monk (Round Midnight i Blue Monk), drugi to Bud Powell (jego utworu nie rozpoznałem). „Zapraszam teraz do mojej ćwiczeniówki” mówi Corea i patrząc w nuty gra trzy preludia Skriabina (ciekawe czy zna Szymanowskiego?).

Następnie własne kompozycje Corei – kilkanaście miniatur ze zbioru Children’s Songs. Wertuje książkę z nutami, którą ma przed sobą na fortepianie. Nawiązujące do cyklu Mikrokosmos Beli Bartoka Children’s Songs tylko z pozoru są takie łatwe i proste.

Niepostrzeżenie mija ponad półtorej godziny, koncert dobiega końca. Na bis zaprasza publiczność do wspólnego wykonania zaimprowizowanej melodii. Dzieli audytorium na głosy męskie i żeńskie, do poszczególnych nut wyznacza sektory, gdy głosy zbiegają się w kwintowo-kwartowym akordzie, o dziwo brzmią czysto! Publiczność domaga się drugiego bisu i dostaje Spain – przebój wszechczasów zwieńczony przećwiczonym wcześniej z publicznością akordem!
Nie było „poważnych” form, „większych całości”, wręcz przeciwnie – miniatury. Chick Corea skromnością i pokorą pokazał swoją wielkość. Nie było patosu, epatowania „trudem bytu i męką istnienia”, tak jak nie ma tego w całej jego twórczości. Były: lekkość, pogoda, optymizm, radość muzykowania, i to wszystko z zachowaniem najwyższej próby ciężaru gatunkowego. Chick Corea taki jest od zawsze. Return to Forever, Three Quartets, Friends, Electric Band, Akoustic Band... Przez całą, trwającą od połowy lat 60. karierę jest aktywny, a wszystko czego się dotknie lśni i nosi piętno jego niepospolitego talentu.   

Takie koncerty poszerzają kanon współczesnej pianistyki. Jeśli jeszcze gdzieś były podziały na tzw. muzykę poważną i jazz, to po 27 grudnia 2011 znacznie straciły na swym strategicznym znaczeniu. Mam skłonność do używania wielkich słów, ale chyba tym razem bez ryzyka mogę napisać, że jazz nie byłby dziś tym, czym jest bez Chicka Corei.

Nie był to pierwszy świąteczny koncert zorganizowany przez Stołeczną Estradę, w poprzednich latach wystąpili m.in.: Barbara Hendricks, The Hilliard Ensemble, Take 6. Co za rok? Może Keith Jarrett? Na razie dziękujemy za Chicka Coreę.

Mariusz Bogdanowicz


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 1-2/2011

 


Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu