Gdy zadzwonił do mnie kolega namawiając na koncert czeskiego big bandu w warszawskim Teatrze Roma (Era Jazzu, 15 marca), w pierwszym momencie myślałem, że to... czeski żart. Jako że jazz tradycyjny to według naszych rodzimych organizatorów „muzyka, która już się nie sprzedaje”, udałem się spokojnie w dniu koncertu do kasy. I przeżyłem szok! Wszystkie bilety wyprzedane! Na szczęście z pomocą przyszła zaprzyjaźniona redakcja, i oto moje pokoncertowe refleksje:
Orkiestra The Melody Makers pod przewodnictwem Ondreja Havelki (wokalisty i stepisty) zaprezentowała się w składzie: cztery saksofony (w tym barytonowy i basowy), trzy trąbki, puzon, sekcja rytmiczna (kontrabas, perkusja, gitara/banjo, fortepian) oraz dwóch skrzypków. Wyróżnili się solówkami grający trębacz Juraj Bartosz, puzonista Michal Plecity i klarnecista Martin Triska. Jednak siłą orkiestry była gra zespołowa i poczucie humoru. Całość uświetniły cztery wokalistki o niskiej barwie głosu.
Występ był ucztą
Dla oka: Panowie w smokingach i frakach z czerwonymi muszkami, uczesani na płasko, niektórzy z rozdziałkiem pośrodku, razem z prowadzącym Ondrejem Havelką w biało-czarnych lakierkach i ramkach okularowych bardzo retro, wprowadzali nas w atmosferę beztroskich wczesnych lat międzywojennych, czasów kurortów i filmów niemych z Chaplinem. Cztery gracje w długich sukniach figlarnie czarowały publiczność dygnięciami i zalotnymi geścikami. Wszystko uzupełnione stepowaniem, dyskretnym czeskimi humorem i konferansjerką Ondreja Havelki w języku czeskim, który dla nas, Polaków, jest śmieszny sam w sobie.
Dla ucha: Przeważały standardy z lat 20. i 30., np. My Blue Heaven, Tiger Rag (Original Dixieland Jazz Band), Midnight Blues, Red Hot Mama, Mississippi Mud (Bix Beiderbecke), Melancholy Baby (Harry James), Am I Blue, Dinah (Hot Club de France), Where Have We Met Before (Andrews Sisters), Blue Skies (Benny Goodman), I May Be Wrong (Count Basie). Ten ostatni z udziałem publiczności, która wtórowała muzykom wykrzykując: „Yes, yes!”. Pomiędzy standardami zza Atlantyku orkiestra odtworzyła kilka utworów rodzimych m. in. Jaroslawa Jeżka .
Rozbawiona publiczność dziękowała owacjami na stojąco. Orkiestra odwdzięczała się bisami: pierwszy to porywające boogie-woogie Beat Me Daddy Eight to the Bar, a drugi – Chocolate Eyes czeskiego kompozytora z tamtych lat, który jeszcze żyje gdzieś w Kanadzie... To był doskonały show, świetna porcja happy jazzu.
Roman Kurowski
Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 4-5/2010
Zobacz również
Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>
Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>
W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>
Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>