Na zaproszeniu na koncert amerykańskiej divy (29 czerwca w sali warszawskiej Romy) znalazłem napis „Good Taste”. Rozumiem, że jest to nazwa firmy, która zorganizowała koncert, ale szukając klucza do jego oceny, uświadomiłem sobie, że hasło to mogłoby służyć też za tytuł występu artystki. |
Uważana za jedną z najwybitniejszych, spośród żyjących wokalistek jazzowych, Dianne Reeves potrafi wzbudzić kontrowersje doborem wykonywanego repertuaru, mieszając, zarówno na swych płytach, jak i na występach, utwory wywodzące się z różnych światów muzycznych.
fot. Filip Błażejowski
Atmosferę zbudowali muzycy akompaniujący instrumentalnym utworem, mającym przygotować wejście gwiazdy, a jednocześnie zdefiniować charakter koncertu. Głównie za sprawą sola Romero Lubambo na gitarze akustycznej i potoczystej gry pianisty Petera Martina dominował latynoski feeling. Dianne przywitała publiczność piosenką Dreams grupy Fleetwood Mac, odległą o lata świetlne od jazzu. Basista Reginald Veal i perkusista Terreon Gully przydali temu utworowi subtelnie kołyszącego, soulowego charakteru. Minuano Pata Metheny’ego utrzymany był za to w charakterze oryginału, czyli pozbawionej słów wokalizy. Taki sposób interpretacji dominował tego wieczoru, bowiem Dianne Reeves użyła go w sześciu z dziewięciu utworów programu. Większość tych wokaliz dość wiernie podążała za linią melodyczną i scatu, czyli czystej improwizacji, było stosunkowo niewiele. Można było odebrać wrażenie, że artystka, wyczuwając atmosferę, jaką narzuca wystrój Romy, nie chciała „zgubić” niekoniecznie jazzowej publiczności.
fot. Filip Błażejowski
Zaserwowała zarówno trochę klasyki w postaci Our Love Is Here to Stay, jak i śpiewów zbiorowych z widownią. Pełny pokaz swego kunsztu wokalnego zarezerwowała dla własnych kompozycji – pięknej ballady Cold i pokręconego Tanga. Ten ostatni, wbrew tytułowi, utrzymany był w rytmie brazylijskiej samby, a wypełniająca go wokaliza robiła wrażenie impresji na temat bliżej niezidentyfikowanych języków afrykańskich. Dianne użyła w niej kilkukrotnie tak zwanych „clicks”, efektów wokalnych występujących wyłącznie w mowie San (Buszmenów) i Zulu.
Jeśli ktoś odczuł na tym koncercie niedosyt jazzu, to otrzymał go na bis w brawurowym wykonaniu, oczywiście w postaci wokalizy, Davisowskiego All Blues.
Marek Rohr-Garztecki
Zobacz również
Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>
Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>
W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>
Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>