Wywiady

fot. Henryk Malesa

Eddie Henderson: Miles i ja mieliśmy Ferrari

Paweł Urbaniec


Amerykański trębacz Eddie Henderson wystąpił na 52. Jazzie nad Odrą wraz ze swoimi przyjaciółmi z The Cookers. Ta supergrupa powstała kilka lat temu z inicjatywy innego trębacza, Davida Weissa, i skupia w swoim składzie wybitne postaci jazzu. Są w tej konstelacji również m.in. Billy Hart, George Cables, Cecil McBee i Billy Harper. Spotkanie z Eddie’m we Wrocławiu było wyśmienitą okazją do tego, by poruszyć kilka interesujących wątków dotyczących jego kariery.


Ciekawostką jest fakt, że Miles Davis od połowy lat 50. przyjaźnił się z rodzicami Hendersona i odwiedzał ich rodzinny dom w San Francisco, kiedy tylko przyjeżdżał z koncertami. Te wizyty sprawiły, że nastoletni wówczas Eddie zakochał się w muzyce i postanowił poświęcić jej swoje życie, a Miles siłą rzeczy stał się jego największą inspiracją i – jak sam go określa – „nadczłowiekiem”.

Rozmawialiśmy także o San Francisco i jazzie w mieście zamieszkałym przez hipisów, o Nowym Jorku lat 60., jeszcze gorących wrażeniach po premierze filmu „Miles
Ahead”, powstaniu zespołu The Cookers, termino­wa­niu w grupie Herbie’ego Hancocka i szkole „rzemiosła jazzowego”, jaką była formacja  Art Blakey & The Jazz Messengers.

JAZZ FORUM: Kto sprawił, że zainteresowałeś się muzyką?

EDDIE HENDERSON: Moim młodzieńczym wzorem, a także nauczycielem, dzięki któremu zacząłem grać na trąbce, był Louis Armstrong. Odbyłem z nim swoje dwie pierwsze lekcje. Kiedy byłem nastolatkiem, rozpocząłem naukę muzyki klasycznej w San Francisco Conservatory of Music. Mój ojczym był lekarzem, a wielu z jego pacjentów stanowiły duże nazwiska jazzowe, m.in. Duke Ellington, Count Basie, Ella Fitzgerald, Billie Holiday, John Coltrane, czy Miles Davis. Ten ostatni był bliskim przyjacielem naszej rodziny. Któregoś razu zatrzymał się w naszym domu, ponieważ występował w San Francisco. Zabrał mnie nawet na koncert. Stał się później dla mnie wielką inspiracją. Byłem pod wrażeniem gry Milesa i już wtedy wiedziałem, że chcę związać swoje życie z muzyką. To było jak objawienie.

Zatem to Miles był moim pierwszym wzorem, którego próbowałem naśladować. Chciałem grać jak on, brzmieć jak on, pragnąłem mu dorównać. Wydawał mi się nadczłowiekiem, podobnie jak John Coltrane, Cannonball Adderley, czy Paul Chambers. Oni mieli w sobie coś unikatowego. Miałeś wrażenie, że wiedzą coś, czego ty nigdy się nie dowiesz. Miles odwiedzał nas co roku. Czekałem na jego przybycie z ogromną niecierpliwością. Mój ojczym i Miles byli dobrymi przyjaciółmi.

Moja kariera nabrała rozpędu, kiedy zacząłem odwiedzać kluby w San Francisco, by słuchać muzyków na jam sessions. Nie znałem wtedy ich nazwisk, ale uwielbiałem ich styl i brzmienie. Po prostu przychodziłem do klubu, siadałem przy stoliku i słuchałem muzyków, którzy byli wtedy jeszcze anonimowi. Potrafiłem grać na trąbce, ale nie wiedziałem nic o graniu akordów, technicznej stronie gry. Nie przestałem przychodzić, więc po jakimś czasie zaprzyjaźniłem się z nimi i zaczęli mnie zapraszać do wspólnej gry.

JF: Niedawno na ekrany kin wszedł film biograficzny „Miles Ahead” opisujący sceny z życia Milesa Davisa.

EH: Spodobał mi się głównie ze względu na świetny dobór aktora grającego rolę Milesa. Wyglądał jak on i nawet zachowywał się w ten sam sposób, z charakterystycznymi dla Milesa gestami. Można by nawet pomyśleć, że to był on. Miles uwielbiał uderzać ludzi, tak samo było w filmie. Często od niego dostawałem, kiedy byłem nastolatkiem. (śmiech) Te wszystkie pościgi, strzelaniny… Wiem, że Miles zawsze chciał być gangsterem. Podziwiał ludzi prowadzących taki styl życia.

JF: The Cookers to zespół jazzowy złożony z przyjaciół, którzy pracowali ze sobą już znacznie wcześniej.

EH: Zespół powstał z inicjatywy Davida Weissa, a jego nazwa The Cookers wzięła się od tytułu płyty Lee Morgana i Freddie’ego Hubbarda „The Night Of The Cookers”. Wcześniej pytałeś mnie o moje muzyczne wzorce. Najpierw byli to Louis Armstrong i Miles Davis, a potem właśnie Lee Morgan i Freddie Hubbard. Kiedy chodziłem do szkoły w Waszyngtonie w latach 1964-1968, większość sobót spędzałem u Lee. Pokazywał mi pewne zagrywki, potem pakowałem się i jechałem do Freddie’ego, by się nauczyć czegoś nowego. Dzieliliśmy się i wymienialiśmy pomysłami. Taki był oryginalny koncept i geneza nazwy zespołu wywodzi się właśnie od tej płyty.

Billy Hart i ja graliśmy ze sobą na przestrzeni wielu lat w grupie. Braliśmy udział przy tworzeniu płyty Herbie’ego Hancocka „Mwandishi”na początku lat 70. Zespół stanowi zlepek wspaniałych i doświadczonych muzyków. George Cables to mój przyjaciel, z którym występowałem bardzo często. Cecila McBee znam od wielu lat, może nie
grywaliśmy ze sobą całych tras koncertowych, ale współpracowaliśmy na kilku albumach. Granie z The Cookers jest dla mnie dużo łatwiejsze, biorąc pod uwagę, że wszyscy się znamy i jesteśmy przyjaciółmi.

JF: Trudno byłoby stworzyć dobry zespół jazzowy z osób, którzy nie stanowią grupy przyjaciół?

EH: Tworzenie muzyki, szczególnie jazzowej, jest rzeczą niezwykle trudną i wymaga zgrania, odpowiedzialności i wspólnoty w grupie osób. Słowa jazz używa się teraz w tak różnych znaczeniach, że powoli traci ono swoją moc i zaczyna się rozpływać. Wolę nazywać ją muzyką improwizowaną. Formując nową grupę musisz zadbać o wysoki poziom indywidualności, ale przede wszystkim o stworzenie z nich prawdziwego zespołu. Wybitne osobowości mogą, ale wcale nie muszą stworzyć na scenie drużyny. Do tego potrzebna jest chemia pomiędzy jej członkami. Należy dobrze poznać wady i zalety poszczególnych muzyków i ustawiać ich tak, żeby wszyscy się uzupełniali. Bardzo przypomina to zespół piłkarski.

Koszykarz Kareem Abdul-Jabbar jest moim dobrym przyjacielem. Kocha jazz i nawet sam nieco gra. Porównał kiedyś kwintet jazzowy do zespołu koszykarskiego, w którym nie wystarczy jedna gwiazda, bo żeby wygrać, trzeba ze sobą współpracować. Zwycięstwo jest zawsze wysiłkiem całego zespołu. Można czasem zagrać solo, ale należy pamiętać, że trzeba stanowić kolektyw. Z pewnością ciężko by było grać z osobą, za którą się nie przepada. Ciężko znaleźć wspólny język z takimi osobami. Miałem w swojej karierze takie sytuacje i dlatego wolałbym ich uniknąć.

JF: Czy to prawda, że zbieg okoliczności sprawił, że dołączyłeś do zespołu Herbie’ego Hancocka?

EH: Tak, to był zbieg okoliczności. Oczywiście przez cały czas grałem, wzorując się na muzyce Herbie’ego i Milesa, występowałem u boku różnych muzyków. Moim wielkim marzeniem było móc kiedyś zagrać z muzykami będącymi na takim poziomie. Cały czas musiałem jednak przebywać w San Francisco, ponieważ tam kończyłem szkołę medyczną i pracowałem w szpitalu. Herbie przyjechał do miasta, a jego ówczesnym trębaczem był Johnny Coles. Znałem Herbie’ego, ale dotychczas rozmawialiśmy wyłącznie o autach sportowych, nie poruszając tematu muzyki. (śmiech) Miles i ja mieliśmy Ferrari. Herbie’emu podobał się ten samochód. Sam miał Cobrę.

Okazało się, że potrzebuje muzyka na tygodniowe zastępstwo. Nie chciał mi uwierzyć, że gram na trąbce, wiedział tylko o moich studiach medycznych. Po tygodniu prób był zachwycony moją grą, a ja chciałem dołączyć do zespołu. Herbie był zaskoczony, że chcę to zrobić, bo przecież byłem doktorem. Przekonałem go, że muzyka jest dla mnie dużo istotniejsza i tak zostałem członkiem zespołu. Czułem się wtedy jak w niebie. Od zawsze wiedziałem, że to muzyką chcę się zajmować w życiu. Zostałem lekarzem tylko dlatego, że mój ojczym nim był. Nie wierzył mi, że porzucę karierę lekarza dla muzyki, ale tak właśnie zrobiłem. Wiem, że sam chciał zostać muzykiem, ale nie miał do tego wystarczającego talentu.

JF: Dużo się mówi o tym, że muzycy jazzowi często sięgali po narkotyki, szczególnie w latach 60. i 70. Już wtedy koncertowałeś. Narkotyki dla muzyków były błogosławieństwem czy przekleństwem?

EH: Powiedziałbym, że są przekleństwem. Poza tym denerwuje mnie takie postrzeganie tego tematu, bo uważam to za stereotyp. Dlaczego mówi się o tym zwykle w kontekście jazzu? A co z muzykami klasycznymi? Czemu się nie wspomina o strażakach, policjantach, czy politykach? Oni tego nie robią?

JF: Jakim miejscem dla jazzu było w tamtym czasie San Francisco, miasto zamieszkane i kojarzone głównie z hipisami, takimi zespołami jak Grateful Dead czy Jefferson Airplane?

EH: Było bardzo aktywnym miastem. Funkcjonowało w nim wiele klubów, jak choćby The Jazz Workshop czy The Black Hawk, które gościły wiele wspaniałe zespoły.

Jazz był tam popularny w późnych latach 50., a najlepszy okres dla hipisów przypadał na połowę lat 60. Grywali tam najwięksi muzycy tamtych czasów, a miasto było popularnym miejscem w latach 50. i 60. Potem pojawiły się takie zespoły jak Jefferson Airplane i Greatful Dead. Wyjechałem na jakiś czas, ale kiedy opuściłem zespół Herbie’ego wróciłem do San Francisco i stałem się członkiem grupy Azteca. Miasto już nie wyglądało tak, jak wcześniej, ponieważ opanowali je hipisi.

JF: Który okres kariery Milesa jest Twoim ulubionym?

EH:„Kind Of Blue”, „Sketches Of Spain”, „Quiet Nights”. Uwielbiam też te albumy, na których u jego boku grali Herbie Hancock i Wayne Shorter.

JF: Co jest tak niezwykłego w „Kind Of Blue”, że uważamy ten album za jeden z najdoskonalszych wszech czasów?

EH: Po pierwsze osobowość jego twórcy, a po drugie cały konspekt muzyczny był po prostu niesamowity. W tym czasie Miles szukał nowych rozwiązań. Album jest taki jak on – nie potrzeba wielu nut, żeby ich siła była ogromna. Dzięki tej oszczędności i bluesowym rytmie zyskał sporo przestrzeni dla świetnych pod względem technicznym akordów. Płyta kompletnie różniła się od tego, co do tej pory nagrał. Zgadzam się z opiniami ludzi z całego świata, że jest to jedna z najlepszych płyt w historii. Jest także jedną z moich ulubionych. Jimmy Cobb, z którym kiedyś wspólnie występowałem, powiedział mi, że nagrywając tę płytę nie marzył nawet, że osiągnie tak wielki sukces. Jimmy był świetnym muzykiem, grał z najlepszymi. Niedługo będziemy ze sobą wspólnie występować, ponieważ gramy coroczny koncert poświęcony pamięci Milesa.

JF: Nagrałeś album „So What?” jako hołd dla Milesa Davisa. Chciałeś sam zmierzyć się z tą muzyką? 

EH: Miles był moją wielką inspiracją i poproszono mnie o nagranie albumu upamiętniającego jego osobę. Było to dla mnie niezwykle ważne, by zrobić to najlepiej i jak najbardziej autentycznie. Jego styl odcisnął na mnie wielkie piętno i dlatego stworzenie takiego albumu było dla mnie wielkim zaszczytem. W takiej sytuacji staram się wybierać osoby posiadające największą świadomość tego, co robią. Rola lidera nie do końca mi odpowiadała. Wolę być jednym z członków zespołu i dzięki temu mogę skupić się wyłącznie na muzyce. W tym projekcie jednak starałem się wybierać takich muzyków, z którymi wspólna gra sprawi mi wiele przyjemności i przyniesie zamierzony efekt.

JF: Jak sobie wyobrażasz Milesa Davisa żyjącego i tworzącego w dzisiejszych czasach?

EH: Jeśli chodzi o życie prywatne, pewnie byłby tak samo ekscentryczny jak wtedy. Jeśli chodzi o muzykę, na pewno byłoby inaczej. Nieustannie coś w niej zmieniał i tak by było do dzisiaj. Nie potrafię powiedzieć, w jakim kierunku zawędrowałaby jego muzyka. Być może wykorzystałby nową technologię, ciężko powiedzieć. Wciąż odczuwał potrzebę odkrywania i eksperymentowania. Nie lubił wykonywać muzyki, którą już kiedyś stworzył. Cały czas chciał pisać coś nowego i nie zadowalał się sukcesami przeszłości. Szukał dla siebie wyzwań i dlatego był wielki. Taka była jego natura. Możesz też zauważyć, że często zmieniał muzyków, z którymi występował. Nigdy nie grał w tym samym składzie przez dłuższy czas. Zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy ludzie pasują do muzyki, którą chciał zacząć grać. To dlatego tak często zmieniał skład i atmosferę swojego zespołu. Jestem natomiast pewny, że zachowałby swoją osobowość.

JF: Art Blakey i The Jazz Messengers – jak wspominasz ten czas?

EH: Wtedy byli swego rodzaju instytucją, do której mogli zgłaszać się młodzi muzycy zaraz po ukończeniu szkoły i szlifować swoje umiejętności podczas gry w zespole. Dziś coś takiego już nie funkcjonuje. Art był mentorem dla młodych ludzi, a jego grupa świetną szkołą. Nigdy nie zapomnę jego słów, kiedy mówił mi, żebym ożywił graną melodię, a wszystko inne będzie mieć miejsce. Zawsze powtarzam moim uczniom, żeby spojrzeli na nuty z innej perspektywy, zobaczyli w nich melodię. Art uczył jak wykorzystać swoje umiejętności i mieszać ze sobą dźwięki, żeby osiągnąć spójną całość. To było jak druga szkoła. Można było wykorzystać tam teorię w praktyce.

Wayne Shorter, Freddie Hubbard, czy Lee Morgan spędzili w tej instytucji kilka lat. Obecnie dzieciaki, które kończą szkołę, nie mają takich możliwości. Kiedyś była grupa Milesa Davisa, Johna Coltrane’a, czy Arta Blakey. Członkostwo w takim gronie było wielkim zaszczytem, ale i dużą odpowiedzialnością. Robiłeś wszystko, żeby nikogo nie zawieść. Można było spokojnie ćwiczyć, ale po niedługim czasie rzeczy zaczęły nabierać tempa i stawały się coraz poważniejsze. Była to świetna zabawa, ale także poważny biznes. Te zespoły były jak najlepsze piłkarskie kluby świata, do których trafiają tylko najzdolniejsi młodzi piłkarze. Otwierają się drzwi, ale cała reszta należy do ciebie! Jeśli będziesz dobrym obserwatorem, wyciągał wnioski i ciężko pracował sukces na pewno się pojawi.

JF: Jazz w Nowym Jorku w latach 60. miał w sobie magiczną moc, ta atmosfera, kluby, koncerty, wielkie osobowości, to tworzyło coś niezwykłego. Wiele się w tej materii zmieniło, prawda?

EH: Bardzo dużo zmieniło się. Nowy Jork tętnił wówczas życiem. Na każdym kroku można było zobaczyć występ największych muzyków jazzowych świata. Na jednym rogu grał Coltrane, trochę dalej Cannonball Adderley, jeszcze dalej mogłeś spotkać Milesa Davisa, a przecznicę dalej występował Dizzy Gillespie. A to wszystko za pięć dolarów! W jednym miejscu mogłeś zobaczyć dziesięć supergwiazd.

W tamtym czasie patrzyło się na to zupełnie inaczej niż dzisiaj. Obecnie jest to niezwykłe i trudne do uwierzenia. Wtedy traktowało się ich po prostu jako dobrych muzyków, do których zdążyliśmy przywyknąć. Dziś są pomnikami, legendami. Cały czas dużo dzieje się w Nowym Jorku, jeśli porównamy go z innymi miastami na świecie, ale z pewnością nie ma już tego klimatu co kiedyś. Tak samo wygląda to jeśli chodzi o poziom muzyczny.

JF: Byłem niedawno w Nowym Jorku. Wybierałem się do Birdland, żeby zobaczyć koncert Rona Cartera. Kiedy byłem już bardzo blisko, postanowiłem poprosić przechodniów, by wskazali mi drogę, niestety nikt nie wiedział, o jakie miejsce pytam…

EH: Tak właśnie jest, niestety. Gdybyś natomiast zapytał o to kogokolwiek w latach 60., natychmiast udzieliłby ci odpowiedzi. Każdy wiedział, gdzie był Birdland. (śmiech)

Rozmawiał: Paweł Urbaniec



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu