Wywiady
Ginger Baker
fot. Sasa Huzjak

Artykuł opublikowany
w JAZZ FORUM 6/2012

Ginger Baker

Michał Polański


Kariera muzyczna Gingera Bakera jest jak na muzyka jazzowego dość nietypowa. Swoją przygodę z muzyką wcale nie rozpoczął od perkusji, lecz od trąbki. Zauroczony bluesem i rock’n’rollem będąc jeszcze nastolatkiem inicjował przeróżne, najczęściej efemeryczne formacje i projekty muzyczne. Jako oryginalny perkusista o dużych umiejętnościach technicznych chętnie zapraszany był również do zespołów jazzowych.

Przełomem dla młodego Bakera okazało się spotkanie z innymi koryfeuszami bluesa, jazzu i rocka. Spotkanie to przesądziło nie tylko o historii brytyjskiego rocka i bluesa, ale wyznaczyło także koleje życia i kariery dla wybitnych, artystycznych indywidualności. W kręgu tym, oprócz Gingera Bakera, znaleźli się między innymi John Mayall, Jack Bruce, Alexis Korner, Graham Bond i Eric Clapton.

O tym i o innych doświadczeniach w jego blisko sześćdziesięcioletniej karierze miałem okazję porozmawiać z tym legendarnym artystą podczas jego wizyty w mieście nad pięknym modrym Dunajem.

JAZZ FORUM: Podobno pierwszym instrumentem, na którym zacząłeś grać, była trąbka. Co skłoniło Cię do porzucenia tego instrumentu na rzecz perkusji?

GINGER BAKER: Od kiedy pamiętam zawsze pragnąłem grać muzykę. Już kiedy byłem bardzo młodym człowiekiem, marzyłem o tym, by grać na perkusji, ale nie stać mnie było na zakup własnego instrumentu. Jedynym wyjściem w tej sytuacji było zasilenie składu jakiejś zorganizowanej formacji muzycznej. Kiedy zgłosiłem się do lokalnej orkiestry wojskowej, nie miałem wyboru. Nie potrzebowali perkusisty, ale poszukiwali trębacza. Tak więc można powiedzieć, że zacząłem grać na trąbce nie z własnego wyboru, ale raczej z przymusu.

JF: Swoją karierę muzyczną rozpoczynałeś w brytyjskich kolektywach jazzowych The Storyville Jazz Men i The Hugh Rainey All Stars. Czego mogłeś nauczyć się jako młody muzyk podczas współpracy z tymi grupami?

GB: Jazz gram od lat 50. W tamtych latach granie muzyki to była prawdziwa radość, a jeśli grało się ją razem z takimi muzykami jak Bob Wallis, Acker Bilk, czy Hugh Rainey, to było to już prawdziwe szczęście. Z tego, co pamiętam, zacząłem chyba w 1956 roku, kiedy to znalazłem ogłoszenie w tygodniku „Melody Maker” – „zespół jazzowy poszukuje perkusisty”. Zdecydowałem się porzucić szkołę i zostać zawodowym muzykiem. Przez kilka lat grałem w rozmaitych składach jazzowych, co pozwoliło mi kształcić umiejętności w grze na perkusji, a także znacznie poszerzyło moje horyzonty muzyczne i spojrzenie na muzykę w ogóle. Dopiero na początku lat 60., a dokładnie w 1962 roku, kilku muzyków jazzowych zostało zaproszonych przeze mnie do typowo komercyjnego przedsięwzięcia muzycznego, które w wyniku ewolucji finalnie przerodziło się w trio Cream.

JF: Twój oryginalny styl gry jest zawsze szybko rozpoznawalny i nie do podrobienia, chociaż starało się to osiągnąć wielu perkusistów. Czy zgodzisz się, że stanowi on wypadkową Twoich doświadczeń jazzowych przeniesionych na grunt muzyki rockowej i z powrotem skierowanych w stronę jazzu?

GB: Nie uważam, żebym kiedykolwiek grał muzykę rockową, chociaż wielu próbowało mi to wmówić, ba! nawet twierdzą to po dziś dzień. Zarówno grupy Cream, jak i Graham Bond Organisation, Alexis Korner’s Blues Incorporated, czy mój projekt Ginger Baker’s Airforce nie miały nic wspólnego z rock’n’rollem. Staram się nie klasyfikować tego, co robię, nie szufladkować muzyki i nie umieszczać jej w przegródce z napisem „jazz”, „rock”, czy „blues”. Jeżeli chodzi o Cream, to 80 procent kompozycji tego zespołu powstało w wyniku improwizacji. Cream nigdy nie zagrał tego samego utworu dwa razy tak samo. Dlatego też wydaje mi się, że nie był to typowy rock’n’roll, i tym samym nigdy nie uważałem się za muzyka rockowego.

JF: Przełom w Twojej karierze stanowiło spotkanie jednego z Twoich muzycznych guru – znakomitego perkusisty jazzowego – Phila Seamana. Czy dzisiaj zaryzykowałbyś stwierdzenie, że to właśnie Seaman był ojcem Twojego artystycznego sukcesu?

GB: Phil Seaman był największym perkusistą, jaki kiedykolwiek pojawił się w Europie, a dla mnie osobiście był niemalże Bogiem. Podczas jednego z moich występów w londyńskim klubie Flamingo wypatrzył mnie saksofonista tenorowy Tubby Hayes, i totalnie oczarowany moją grą pobiegł na drugą stronę ulicy do klubu Ronnie’ego Scotta, gdzie siedział Phil Seaman. Kazał mu natychmiast udać się do Flamingo, żeby zobaczył interesującego perkusistę. Seaman wstał i bez wahania udał się do klubu, gdzie do końca oglądał mój występ. Nie miałem pojęcia, że tam był, do momentu, aż zszedłem ze sceny i nagle stanął przede mną. Phil Seaman zaprosił mnie wtedy do siebie, gdzie spędziliśmy niezapomnianą noc popijając drinki i słuchając razem płyt z muzyką afrykańską, którą pokochałem właśnie dzięki niemu. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że to właśnie on otworzył wiele zamkniętych przede mną wcześniej drzwi, a moja kariera muzyczna zaczęła nabierać rozpędu i mogłem zacząć nagrywać pierwsze płyty.

JF: W 1963 roku rozpocząłeś współpracę z grupą Graham Bond Organisation. Graham Bond był jednym z najlepszych Twoich przyjaciół. Jak przyjąłeś wiadomość, kiedy w 1966 roku zdecydował się zwolnić Cię z posady perkusisty Organisation, przyjmując na Twoje miejsce Jona Hisemana (Colosseum, John Mayall)?

GB: Wbrew powszechnej opinii nie było żadnego zwolnienia. O zamiarze opuszczenia Organisation poinformowałem Grahama Bonda już wcześniej i było tylko kwestią czasu znalezienie nowego perkusisty na moje miejsce, co też się szybko stało. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że Jon Hiseman przedstawia te wydarzenia w inny sposób, ale nie mam bladego pojęcia, dlaczego to robi. Przecież nic na tym nie zyska.

JF: Podobno podczas pierwszego spotkania z Erikiem Claptonem, Eric powiedział ci na dzień dobry: „Znam cię Baker… Wcale nie jesteś takim pieprzonym twardzielem, jak myślisz…”. Czy to prawda? Jaka była Twoja odpowiedź?

GB: Rzeczywiście była taka, lub bardzo podobna rozmowa przy naszym pierwszym spotkaniu z Erikiem. W ten sposób się poznaliśmy. Dzisiaj już nie pamiętam, co mu wtedy odpowiedziałem, ale chyba moja odpowiedź przypadła mu do gustu, bo zostaliśmy przyjaciółmi i przyjaźń ta trwa po dziś dzień. W latach 60. chodziła za mną po Londynie opinia „twardziela”. Naprawdę nie wiem, czy była słuszna i nie mnie ją oceniać, ale w tamtym czasie z pewnością byłem z niej dumny.

JF: Dlaczego Cream był tak krótkotrwałym zespołem?

GB: Rzeczywiście było sporo problemów, których nie potrafiliśmy, a może nie chcieliśmy rozwiązać. Cream był kapelą, w której spotkało się trzech indywidualistów i trzy niezależne osobowości. Niestety niektórzy z nas nie byli w stanie podporządkować się wspólnej idei zespołu, nie potrafili osiągnąć kompromisu tam, gdzie był on konieczny.

JF: Nagrany wspólnie z Charlie’m Hadenem i Billem Frisellem album „Going Back Home” z 1994 roku zyskał bardzo życzliwe recenzje krytyków muzycznych. Skąd wziął się pomysł na tę płytę? Jak duży był wkład Hadena i Frisella w powstawanie tego albumu?

GB: Wszystko zaczęło się z inicjatywy mojego starego kumpla – Chipa Sterna, w którego głowie wykiełkował pomysł na wspólną płytę swoich przyjaciół jazzmanów – Bakera, Frisella i Hadena. To Chip poszedł ze mną do wytwórni Atlantic i przedstawił im w zarysie projekt tej płyty. Pamiętam, jak powiedziałem mu wtedy: „Chip, jeżeli pokierujesz wszystkim tak, żeby coś z tego wyszło, to ja w to wchodzę”. Nie miałem żadnych obaw, co do tego, że szybko muzycznie porozumiem się z Charlie’m i Billem, ponieważ uwielbiałem obydwu tych gości. Nie pomyliłem się. Płyta „Going Back Home” powstała bez żadnych prób i wcześniejszych przygotowań. Po prostu trzech facetów weszło do studia i nagrało ten album, tak więc wszyscy mieliśmy równy wkład w jego powstanie.

JF: Oprócz legend przyciągasz także młodych jazzmanów, jak James Carter, który wspierał Cię na albumie „Coward Of The Country” (1999) czy Bela Fleck grający na płycie „Falling Off The Roof” (1996). Jak porównałbyś współpracę z młodymi muzykami, do pracy z wytrawnymi jazzmanami jak Haden czy Frisell? Czy dostrzegasz jakieś istotne różnice?

GB: Nie widzę żadnej różnicy. Przecież James Carter i Bela Fleck to prawdziwi profesjonaliści. Zarówno ja, jak również Carter i Fleck, czy Haden i Frisell jesteśmy muzykami jazzowymi. Dla nas najważniejsza jest muzyka, najważniejszy jest jazz, który pochłania nas w 100 procentach.

JF: Od wielu lat jesteś zafascynowany rdzenną muzyką afrykańską, czego dowodzą Twoje muzyczne projekty Ginger Baker’s Air Force i African Force. Skąd wzięła się ta fascynacja?

GB: W młodości mieszkałem w Nigerii przez sześć lat, ale muzyką afrykańską zainteresowałem się już dziesięć lat wcześniej za sprawą Phila Seamana. Myślę, że jednym z najlepszych doświadczeń muzycznych była dla mnie możliwość zastąpienia chorego perkusisty Feli Kutiego i odbycia pięciotygodniowej trasy po Nigerii wraz z jego zespołem. Miałem wtedy szansę zobaczenia Afryki z zupełnie innej perspektywy. Dla mnie jako Europejczyka to było coś fantastycznego. Atmosfera tych koncertów bywała tak gorąca, że niemal dochodziło do zamieszek! A te wszystkie czarnoskóre piękności, które się wokół nas kręciły – istna bajka!

JF: Skoro już mowa o Kutim, to jak wspominasz legendarny koncert wraz z Felą Kutim i jego zespołem The Africa ’70 wydany na płycie „Live” w 1971 roku?

GB: Fela zebrał nas wszystkich w studiu wytwórni Decca w Nairobi i zagraliśmy ten jeden szczególny koncert, który dzięki Bogu został wtedy zarejestrowany. Szczególnie dla mnie to było niesamowite przeżycie i nigdy nie zapomnę niepowtarzalnej atmosfery towarzyszącej temu występowi. Kiedy po latach wróciłem do płyty z zapisem tego koncertu, byłem zaskoczony, jak dobrze oddaje ona emocje, które nam wtedy towarzyszyły.

JF: W jednym z wywiadów promujących album BBM „Around The Next Dream” (1994) nagrany wspólnie z Jackiem Bruce’em i Garym Moore’em, powiedziałeś o Garym, że skończył dla ciebie rock’n’roll i nazwałeś go: „napuszonym pompadurem popu”. Dlaczego?

GB: Wszystko zaczęło się, kiedy zadzwonił do mnie Jack Bruce i zapytał mnie, czy zgodziłbym się razem z nim zagrać podczas kilku sesji nagraniowych.

Odpowiedziałem mu, że jeżeli oferuje odpowiednie honorarium, to chętnie z nim zagram. Rzeczywiście Bruce zaoferował mi godziwą stawkę i podczas kilku sesji nagraniowych nagraliśmy pełne linie bębnów i basu na cały album. Pamiętam, że dopiero w studiu dowiedziałem się, że cały projekt, w którym bierzemy udział, to będzie trio – czyli Gary Moore i my dwaj.

Jakiś czas później znowu odezwał się do mnie Jack Bruce, tym razem proponując wspólną trasę koncertową wraz z nim i Garym Moore’em. Odparłem mu, że nie jestem tym zainteresowany, ale i tym razem Bruce złożył mi finansową propozycję nie do odrzucenia, więc uległem. Mieliśmy w planach duże tournée, a skończyło się na zaledwie jednym koncercie i była to wina Moore’a. Pomimo moich usilnych próśb Gary grał niesamowicie głośno i zamiast zmniejszać moc w swoim wzmacniaczu, nieustannie ją zwiększał. Nie byłem w stanie tego wytrzymać i dlatego tournée zostało przerwane.

W dniu moich urodzin, a była to niedziela zadzwonił do mnie menedżer Gary’ego Moore’a i oznajmił mi, że późnym wieczorem mam zarezerwowany lot do Londynu, gdzie następnego dnia przewidziane są próby przed kontynuacją trasy. Byłem wściekły, ale niestety zobligowany kontraktem do tego, żeby polecieć do Londynu, co też uczyniłem.

Do Londynu przyleciałem w poniedziałek rano, zameldowałem się w hotelu i położyłem się spać. Mniej więcej po dwóch godzinach zadzwonił telefon i recepcjonista oznajmił mi, że na dole czeka na mnie samochód, który zabierze mnie na próby do Brixton Academy. Wstałem, pospiesznie się ubrałem i pojechałem z oczekującym na mnie kierowcą. Pamiętam, że kiedy wysiadłem przed Brixton Academy, poczułem się jakbym był w środku, ponieważ Gary tak głośno wymiatał na gitarze! Zacisnąłem zęby i jakoś udało nam się zagrać na żywo pełny set koncertowy, który Moore odegrał sterylnie i bezdusznie jak z płyty, nie zmieniając przy tym nawet jednego dźwięku. To było dla mnie straszne.

Kolejny nasz koncert miał odbyć się w Berlinie, ale już następnego dnia po próbie w Academy menedżer Gary’ego Moore’a oznajmił mi telefonicznie, że koncert jest odwołany. Zapytałem go: „dlaczego”? Odparł, że: „po wczorajszej próbie Gary stracił słuch i musi zabrać go do laryngologa”. Odpowiedziałem mu bez wahania: „dlaczego nie zabierzesz go do psychiatry?”. Nienawidzę głośnego grania i naprawdę nie rozumiem, dlaczego muzyka rockowa musi być grana aż tak głośno, jak robił to Gary. Dlatego też powiedziałem, że to on skończył dla mnie rock’n’roll.

Pamiętam, że kolejny koncert tej trasy został odwołany przez Moore’a po tym, jak rozciął sobie palec otwierając jakąś cholerną puszkę. Eric Clapton założyłby plaster na ten palec i grał dalej, ale nie Pan Gary Moore. Nie mówi się źle o zmarłych, ale był dziwakiem i naprawdę ciężko było z nim wytrzymać, dlatego też swego czasu nazwałem go „napuszonym pompadurem popu”.

JF: Co skłoniło Cię do rozpoczęcia współpracy z Johnnym Rottenem (The Sex Pistols) i jego zespołem PIL, z którym nagrałeś płytę „Album” w 1986 roku?

GB: Pamiętam to dziwne spotkanie. Mieszkałem wtedy w północnych Włoszech i Bill Laswell mnie tam znalazł. Powiedział, że zarówno Johnny Rotten, jak i on, jako producent, koniecznie chcą, żebym zagrał na tej płycie. Myślałem, że nagrania odbędą się w Londynie, a on mówi, że trzeba lecieć do Nowego Jorku. Naprawdę nie wiem, w jaki sposób mnie do tego namówił, ale był na tyle uparty i przekonywający, że w końcu się zgodziłem. Poleciałem do Nowego Jorku i tam, w studiu nagraniowym, spotkałem Jonasa Hellborga i mojego starego kumpla Tony’ego Williamsa, którzy również brali udział w sesjach nagraniowych „Albumu”. Pamiętam, że wszystko było na tyle dobrze przygotowane, że stosunkowo szybko udało nam się zarejestrować potrzebny materiał.

Ciekawostkę stanowi fakt, że nigdy wcze­ś­­­niej ani później nie spotkałem Johnny’ego Rottena, ba nawet nigdy z nim nie rozmawiałem. Swoistym curiosum jest również okładka „Albumu”, która nie zawiera nazwiska żadnego muzyka, który na niej zagrał. Wiem, że ta płyta postrzegana jest jako kontrowersyjna, ale skłamałbym, jeżeli powiedziałbym, że kompletnie mi się nie podoba.

JF: W latach 80. nagrałeś również albumy „Levitation” (1980) oraz „Zones” (1983) z brytyjską formacją Hawkwind. Czy współpraca z ekscentrycznym liderem tej grupy Dave’em Brockiem należała do łatwych i bezproblemowych?

GB: Nawet mi o tym nie wspominaj. To najgorsza formacja muzyczna w całej mojej karierze, z jaką przyszło mi grać. Za ostatnie nagrania i koncerty nawet mi nie zapłacono. To było żenujące. Natomiast ekscentryczny lider tej „pożal się boże grupy” – Dave Brock to bufon zainteresowany jedynie scenografią i efektami scenicznymi, a nie tym, co najważniejsze – czyli muzyką. Tak to już jest, że gdy muzyka jest słaba i nie potrafi sama się obronić, wtedy trzeba ją „podrasować” efektami i kiczowatą scenografią.

Rozmawiał: Michał Polański

 

 

 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu