Festiwale
Curtis Fuller
Sergei Gavrylov

Jazz Fest Berlin ’09

Marek Garztecki


Trafny program, odpowiednia atmosfera i poszanowanie dla własnej tradycji – to, zdawałoby się, dość prosta recepta na udany festiwal jazzowy. I choć wielu organizatorów o tym zapomniało, to osoby programujące JazzFest Berlin ściśle się do niej stosują.

Ostatnie wydanie imprezy odbywało się w cieniu trzech rocznic: 20-tej obalenia muru berlińskiego, 45-tej samego festiwalu (znanego dawniej jako Berlin Jazztage) i 70-tej wytwórni Blue Note. Chyba przez przekorę, organizatorzy postanowili uczynić ostatnią z nich, najmniej istotną dla samych Berlińczyków, głównym motywem imprezy (4 - 8 listopada 2009).

Lokalnym odniesieniem było tu pochodzenie założycieli i długoletnich szefów Blue Note, Alfreda Liona i Francisa Wolffa. Obaj bowiem byli berlińskimi Żydami, którzy musieli uchodzić do Ameryki przed groźbą hitlerowskiej eksterminacji. Rocznica patronującej festiwalowi tego roku wytwórni została bogato uświęcona. Nie tylko związana z nią była blisko połowa występujących artystów, ale też poświęcono jej specjalną wystawę i pokaz filmu „Blue Note – A Story of Modern Jazz”. Niestety o tym ostatnim nic powiedzieć nie mogę, bo gdy przybyłem na jego pokaz w Muzeum Gropiusa, okazało się, że jest nadkomplet widzów i nawet karnet prasowy mi tu nie pomógł.

Zresztą macosze traktowanie dziennikarzy (w tym brak zarezerwowanych dla nich miejsc, dzięki czemu znaczną jej część musiałem wysłuchać na stojąco!) było istotnym minusem tej znakomitej imprezy. Miałem za to chwilę czasu, by przespacerować się do pobliskiego Potsdamer Platz i dotknąć betonowej kostki, dwa dni wcześniej zanim przewrócił ją (i upadł) nasz były prezydent. Program JazzFestu był bowiem tak bogaty, że wszystkich koncertów nie sposób było zaliczyć; kolejne zaczynały się zanim poprzednie zdążyły się skończyć, a w dodatku odbywały się one w znacznej odległości od siebie.

Wystawę fotograficzną, zatytułowaną „It Must Schwing!” obejrzałem dwukrotnie, za każdym razem z wielką przyjemnością. Składały się nań historyczne już fotogramy Francisa Wolffa i współczesne Jimmy’ego Katza. Dzięki temu mogłem się przekonać, że wiele ikonicznych okładek płyt Blue Note bazowało na znakomitych czarno-białych fotogramach Wolffa. I druga konstatacja: najlepsze fotografie jazzmanów są dziełem osób aktywnie zaangażowanych w muzykę. Kolorowym fotogramom Katza, robionym przy pomocy sprzętu, o jakim Wolff mógłby tylko zamarzyć, daleko do ekspresji zdjęć jego poprzednika.
Berlińskie Muzeum Żydowskie, w którym eksponowana jest wystawa, gościło też  cztery podwieczorne koncerty festiwalowe.

Zapewne nie było przypadkiem, że w trzech z nich zaprezentowały się tria fortepianowe, bowiem już przy pierwszym z nich okazało się, że akustyka sali w której odbywały się koncerty powinna była z góry wykluczyć takie ich użytkowanie. Izraelski pianista Yaron Herman, który poszedł „na pierwszy ogień” poległ też najszybciej, głównie za sprawą hałaśliwego perkusisty, któremu zupełnie obca była idea różnicowania dynamiki gry. Być może, mimowolnie, przysłużył się on jednak liderowi, bowiem w momentach, kiedy można było go usłyszeć, jawił się jako Jarrett w dość amatorskim wykonaniu.

Następnego dnia, to znaczy w piątek, zapowiadany był Robert Glasper ze „stajni” bluenote’owej, ale zamiast niego pojawiła się Junko Onishi, która zresztą przed laty też nagrywała dla tej wytworni. Na żywo Onishi w pełni dostosowała się do stereotypu dalekowschodniej artystki, która swą skromną posturę rekompensuje ogromną ekspresją i dynamiką gry. Być może kaskady dźwięków płynące z estrady były efektem walki z akustyką, ale po kilku utworach zaczynały nużyć brakiem subtelności.

O tym, że można było wyjść z boju z akustyką sali zwycięsko, przekonał sobotni występ tria Aarona Parksa. Ten młody (jego debiutancka płyta dla Blue Note ukazała się w sierpniu 2008 r.) amerykański pianista zaprezentował bardzo nastrojową, romantyczną stylistykę i bogatą wyobraźnię harmoniczną w połączeniu z wpływami alt-rocka. Gdy w dwóch utworach dołączyła do zespołu gitarzystka Eileen Kantor, brzmienie całości przywodziło na myśl wczesne nagrania Pata Metheny’ego. W niedzielę radykalną zmianę konwencji przyniosło trio MST, czyli Murcoff grający (?!) na laptopie, Talvin Singh na tabli i instrumentach perkusyjnych oraz francuski trębacz Erik Truffaz. Barwne, transowe plamy brzmieniowe, często pozbawione regularnej pulsacji rytmicznej, wyczarowały nastrój przekraczający akustyczne ograniczenia.

Tego typu problemów nie mieli artyści występujący w Georg-Neumann-Saal Berlińskiego Instytutu Jazzowego. Na dwu nocnych koncertach zaprezentowały się tam dwie skandynawskie orkiestry, w piątek norweski Ensemble Denada, a w sobotę islandzki Samuel Jon Samuelsson Big Band. Oba traktują jazzową tradycję w sposób daleki od ortodoksji – pierwszy z ukłonami w stronę europejskiej muzyki współczesnej, drugi w stronę tanecznego funku. Ich występy poprzedzone były prezentacjami młodych artystów związanych z Instytutem. W ramach festiwalu lokalne zespoły prezentowały się również w klubie A-Trane, ale niestety ich występy pokrywały się czasowo z koncertami międzynarodowych gwiazd, które musiały mieć pierwszeństwo.

W sobotnie popołudnie Instytut Jazzowy gościł najciekawszy – w mojej ocenie – spośród festiwalowych koncertów. W pierwszej jego części wystąpiło trio niemieckiego saksofonisty Christofa Lauera, a w drugiej Curtis Fuller Brasstet. Lauer zachwycił nie tylko pięknym, indywidualnym tonem (gdzie coltrane’owska ekspresja przymieszana jest dawką garbarkowskiego chłodu), ale i niezwykłą sonorystyką jego zespołu, w którym podstawę basową tworzy niewiarygodnie ruchliwy tubista Michel Godard, a perkusista Patrice Herbal ubarwia wszystko niekonwencjonalną grą i efektami wokalnymi.

Z kolei Brasstet dał znakomitą lekcję twórczego kultywowania jazzowej tradycji. Jego nominalny lider to już struszek, którego grze wiek nakłada już znaczne ograniczenia techniczne. Ale głównym atutem zespołu, faktycznie kierowanego przez trębacza Dona Sicklera, jest klasyczny hard-bopowy repertuar i oryginalne aranżacje Curtisa Fullera, napędzane młodą wiekiem ale stylowo swingującą sekcją.

Główną areną festiwalowych produkcji był Haus der Berliner Festspiele. I znowu refleksja: stolica Niemiec jest tylko o połowę większa od Warszawy, ale może się poszczycić blisko dziesiątką sal koncertowych, podczas gdy stolica Polski ma ich zaledwie parę. Czwartkowy koncert tria Lionela Loueke w Berlińskim Domu Festiwalowym inaugurował też całą imprezę. Występ benińskiego gitarzysty niewiele się różnił od tego, co zaprezentował on na ostatnim Jazzie nad Odrą, te same „niejazzowe” metra (głównie na 6/8, ale też 17/4), wokalizy z perkusyjnym wykorzystaniem południowo-afrykańskich kliknięć i pełna liryki wirtuozeria gry.

Drugą połowę koncertu wypełniło wykonanie suity Terence’a Blancharda A Tale of God’s Will – a Requiem for Katrina przez Deutsches Filmorchester Babelsberg z kwintetem kompozytora w roli solistów. Blanchard już od lat para się komponowaniem muzyki filmowej, głównie dla Spike’a Lee, trudno się więc dziwić, że i zaprezentowana muzyka miała charakter ilustracyjno-hollywoodzki. Wrażenie to podkreślało jeszcze wyświetlanie w trakcie gry fragmentów filmu. Mnie rozbudowane, quasi-symfoniczne formy w jazzie nigdy nie trafiały do przekonania, ale gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że berlińska publiczność przyjęła ten utwór entuzjastycznie.

Piątkowy koncert upłynął pod znakiem dwu kontrabasistów z Wielkiej Brytanii. Barry Guy New Orchestra z nowojorskim gitarzystą Elliotem Sharpem w roli solisty uraczyła słuchaczy nawałnicą freejazzowego grania, pełnego abstrakcyjnych solówek, pisków i szmerów. Wszystko to, punktowane regularnie fanfarami dęciaków sprawiało dziwnie staroświeckie wrażenie, jak gdyby koncepcje lidera zastygły na dobre w pierwszej połowie lat 70.

Po przerwie Overtone Quartet przypomniał nam, co to jest naprawdę nowoczesne granie. Dave Holland zastrzega się w wywiadach, że jest to kolektyw czterech równorzędnych partnerów, gdzie saksofonista Chris Potter, perkusista Eric Harland i pianista Jason Moran, choć młodsi o generację od brytyjskiego basisty, współtworzą wraz z nim repertuar zespołu. Pozostaje faktem, że śmiało eksperymentujące z metrum i harmonią, ale zdyscyplinowane przejrzystą formą utwory, mocno zakotwiczone w jazzowej tradycji energicznym swingiem kontrabasu to nieomal wizytówka Hollanda.

 Stylowego, pięknie swin­gu­jącego kontrabasu z eleganckim walkingiem nigdy mi nie dość, sobotni występ Jiriego Mraza z Triem Hanka Jonesa głód ten w znacznym jednak stopniu zaspokoił. Z górą 90-letni Jones ma już kłopoty z dojściem do fortepianu, ale gdy uderza w klawiaturę, to nagle jego wiek przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Gra zdecydowanie i pewnie z inwencją melodyczną pełną niemal młodzieńczego polotu, oczywiście standardy: Round Midnight, Oleo, What Is This Thing Called Love. To nie wystudiowana neo-klasyka pewnej nowoorleańskiej rodziny, ale żywa, ciągle twórcza, ciągle świeża tradycja.

Po przerwie jeszcze jedna re-interpretacja jazzowej historii: „A Blue Note Tribute to Horace Silver” w wykonaniu Big Bandu NDR z gościnnym udziałem Jacky’ego Terrassona na fortepianie. Hamburskiej orkiestry zachwalać nie potrzeba, podobnie jak i jej gościa, ale sam program jakoś mnie nie przekonał, może trochę za dużo w nim było gładkiej precyzji, a za mało anarchicznego ducha jazzu.

Niestety, to, co zaprezentowała w niedzielnym koncercie Sheila Jordan to już tylko tradycja, godna szacunku, ale zakrzepła w formie i treści. Dużo więcej przyjemności miałem z gry Steve’a Kuhna, akompaniującego na fortepianie sędziwej ikonie bebopowej wokalistyki. Po przerwie znowu fantastyczny kontrabas, tym razem w rękach Arilda Andersena. Norweski muzyk jak zwykle eksponuje solistyczne walory swego instrumentu, wspomagając się przy tym elektroniką na szczęście dawkowaną oszczędnie i ze smakiem. Towarzyszący mu saksofonista Tommy Smith i perkusista Patrice Heral wspomagali lidera, tworząc w trójkę wyjątkowo bogatą paletę brzmieniową.

Finałowy koncert festiwalu w niedzielny wieczór stanowił wyraźny ukłon w stronę muzyki „z pogranicza” i jako taki wywołał też najwięcej kontrowersji. W pierwszej części wystąpił gitarzysta John Scofield, a w drugiej organista Booker T. Rutynowy akompaniament  towarzyszących Scofieldowi muzyków z The Piety Street Band raził na tle pełnej smaczków i harmonicznych subtelności gry lidera. U Bookera T. wszyscy grali równo, stylowo, prościutko i niemiłosiernie głośno. A przecież Booker T. to też wspaniały kompozytor klasyków soul music i za okazję usłyszenia Green Onions, Born Under a Bad Sign, czy Sitting on the Dock of the Bay w wykonaniu ich autora gotów jestem mu wybaczyć gitarzystę znającego ledwie dwa czy trzy riffy.

Każdy z festiwalowych koncertów znajdował swe dopełnienie w nocnych występach w klubie Quasimodo. Osobom, które odwiedzają Berlin, a jeszcze w nim nie byli, gorąco go polecam. To z pewnością jeden z najlepszych klubów jazzowych w Europie – znakomicie rozplanowany, czego rezultatem jest też godna pozazdroszczenia akustyka i odpowiednia do tego atmosfera. I może to ostatnie sprawiło, że trzy usłyszane tam zespoły szczególnie silnie zapadły w mej pamięci.

Już pierwszy z nich, Tim Garland’s Lighthouse Trio, dosłownie mnie powalił. Grający na tenorze, sopranie i klarnecie basowym lider ma za sobą m.in. cztery lata stażu u Billa Bruforda i prawie osiem u Chicka Corei. Może dlatego gra pianisty tria,  Gwilyma Simcocka, przywodziła mi czasem na myśl coreowskie, ogniste, latynoskie frazy. Składu zespołu dopełnia izraelski perkusista Asaf Sirkis, grający na zestawie łączącym elementy tradycyjnej perkusji jazzowej z niekonwencjonalnymi „przeszkadzajkami”.

Poczesne miejsce wśród nich zajmuje metalowy instrument strojony na podobieństwo trynidadzkich steel drums. Już z tego opisu łatwo wywnioskować, że zespół brzmi co najmniej niekonwencjonalnie. Garland i Simcock, zaliczani obecnie do grona najwybitniejszych brytyjskich jazzmanów młodej generacji, są muzykami wszechstronnie wykształconymi, co odbija się w wyrafinowanej strukturze formalnej ich kompozycji. Wyraźne wpływy klasyki zespół równoważy jednak żywiołowością  gry i porywającymi improwizacjami. Jest to bez wątpienia jedna z najlepszych obecnie grup jazzowych w Europie.

Norweski trębacz Mathias Eick, który niedawno zadebiutował wydaną przez ECM płytą „The Door”, gościł w Quasimodo w sobotnią noc. Słuchając jego występu można było odnieść wrażenie, że łącząc brzmienie swej trąbki z grającą ostro, wręcz rockowo sekcją chce się odciąć od sztampowo już rozmemłanej muzyki spod znaku Mol­vaera.

Paolo Fresu, którego Devil Quartet zamknął swoim występem cały festiwal, gra podobny w założeniu do Eicka, post-davisowski jazz-rock. Realizacja jest jednak zupełnie inna. Włoscy muzycy operują nieporównanie bogatszą paletą zróżnicowań dynamicznych, a pozostali członkowie zespołu, szczególnie gitarzysta Bebo Ferra i perkusista Stefano Bagnoli mają znacznie większy udział w kształtowaniu jego ogólnego brzmienia. Mając je jeszcze w uszach, z prawdziwym żalem opuszczałem berlińską imprezę.

Marek Garztecki

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 1-2/2010


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu