Festiwale
Marcin Masecki & Ziv Ravitz
fot. Jan Bebel

Jazz Jamboree 2009: New way jazz

Piotr Iwicki


Zdala od wielkomiejskiego zgiełku, w post-industrialnej scenerii klubu Loft 44 opodal warszawskiej nekropolii – Powązek, odbył się III akt festiwalu Jazz Jamboree 2009. To, co usłyszeliśmy, nie miało w sobie nic z funeralnej powściągliwości, popisy muzyków niemal każdą  nutą udowadniały, że jazz jest formą żywą, a ogłoszony wraz ze schyłkiem XX wieku pogrzeb jazzu, co najmniej przedwczesny.

Relację z koncertu, któremu dodano specjalny szyld „New Way Jazz”, należy rozpocząć od stwierdzenia, że publiczność dopisała, a i tak nie odda ono tego, co stało się w grudniowy wieczór. Publiczność szczelnie wypełniła salę, a za miejscami siedzącymi cały czas kłębił się tłum tych, dla których krzeseł nie starczyło. Nic dziwnego, nazwiska bohaterów wieczoru okazały się wystarczającym magnesem.


Masecki & Ravitz


Na pierwszy ogień poszedł duet Marcin Masecki & Ziv Ravitz. I powiem szczerze, chyba mało kto spodziewał się w tym miejscu tak bezkompromisowej muzyki. „Głęboka woda” – to chyba najlepsze określenie do sytuacji, w której znaleźli się słuchacze już po pierwszych nutach popisu tych dwóch muzyków. Nasz pianista przy wtórze izraelskiego, mieszkającego od dekady w Bostonie wirtuoza perkusji zabrał nas w swoistą podróż po dźwiękowej czasoprzestrzeni. Gdy słuchałem tej spontanicznie improwizowanej, niemal nieograniczonej arkanami typowej jazzowej formy muzyki, odnosiłem wrażenie, że oto ucieleśnia się nam jedna z teorii o geometrycznym, przestrzennym charakterze muzyki. Był to przykład niemal kompletnie odrzuconej przez jazzmanów wielopłaszczyznowej formy budowania muzycznych struktur. Oczywiście takie granie zrazu podzieliło publiczność na tych, którzy słuchali z zachwytem oraz tych, którzy sprawiali wrażenie skonsternowanych. Być może granica jazzu została dla nich zbyt daleko przesunięta, i w pewnym sensie mieli rację, bowiem granie Maseckiego i Ravitza równie swobodnie wpisałoby się w scenariusz festiwalu muzycznej awangardy czy swobodnych, improwizowanych form. Mnie najzwyczajniej ta muzyka zachwyciła. Stało się to, co dla artystów jest najważniejsze, wszak tworząc sztukę szukają dlań adresata – „kupili” mnie bez reszty.

Polirytmia, poliagogika, atonalność, niezwykle odważna harmonia Maseckiego i będąca pochwałą jazzowej swobody gra Ravitza były rodzajem opowieści, która wciągnęła nas swoją tajemniczą historią. Najpiękniejsze były kompletnie niespodziewane zwroty akcji, po których często następowały momenty jazzowego szaleństwa. Gdy już się wydawało, że muzycy zatracili się w swoich free-jazzowych harcach, następował moment doskonale wyćwiczony, niby-temat, a może dłuższy riff? Jak to zwał, tak zwał, były to cezury, rodzaje kamieni milowych, a może drogowskazów, którymi muzycy określali miejsca, gdzie ta dźwiękowa podróż się znajduje. To, co również zdumiało wielu to fakt, że Masecki zasiadł (tyłem do Ravitza!) za pianinem, choć na scenie stał rasowy fortepian.

„Szukam swojego brzmienia, takiego trochę zabawkowego” – zdradził mi Marcin wchodząc na scenę. I ten efekt osiągnął. O czym to świadczy? Że do jazzowego szaleństwa dołączona została pełna świadomość celu. Owszem, taka idea nie musi wszystkich przekonywać, czego dowodem była permanentna chęć poprawiania barwy instrumentu przez akustyka. Masecki dwukrotnie przerywał granie prosząc o zdjęcie pogłosu. I miał rację, pianista wiele fraz wygrywał z taką brawurą i biegłością, że pogłos zdeformowałby to granie, czyniąc nuty nieczytelnymi. Podobnie byłoby z zawiłymi harmoniami, w których następstwa akordów (często niezwykle zaskakujące) zwyczajnie przy dodanym pogłosie trafiłyby do jednego wielkiego kubła dźwiękowej magmy, a tak mogliśmy cieszyć się i układać z Maseckim te jazzowe, arcytrudne puzzle.

Podobnie sprawa miała się z malowaniem dźwiękowych pejzaży przez Ravitza. Współpracownik takich muzyków, jak m.in. Joe Lovano, Avishai Cohen i Lee Konitz, pokazał nam totalne potraktowanie zestawu perkusyjnego. Gdy trzeba było, stawał się motoryczną, groove’ową lokomotywą, by po chwili przeistoczyć się w dźwiękowego impresjonistę. Wierzcie mi, to było coś!

Jednak najbardziej zdumiewające rzeczy czekały nas na finał tego grania. Wydawać się mogło, że godzinny popis zmuszający słuchaczy do najwyższego skupienia zaowocuje tym, że artyści po występie szybko zejdą ze sceny. Nic bardziej błędnego. Owacja wywołała ich do bisu, w którym bazując na prostej linii basu á la boogie-woogie Masecki i jego kompan zabrali nas w rejony jazzowego oniryzmu, zabawy fakturami barw pokazując, że muzyka jest formą trójwymiarową.


Tymon i jego kompani

Jesienny koncert Polish Brass Ensemble Tymona Tymańskiego był przez wielu traktowany jako swoisty sequel po znakomitym występie pół roku wcześniej na Warsaw Summer Jazz Days. Wówczas słuchaliśmy ich wraz z Dave’em Douglasem, tym razem wystąpili jako formacja bez gościnnego udziału kogokolwiek. I super. Ryszard Tymon Tymański - b, Bronisław Duży - tb, Antoni „Ziut” Gralak - tp, tu; Aleksander Korecki - fl, as, Irek Wojtczak - ts, ss, fl, bcl; Kuba Staruszkiewicz – dr to grupa świetnych kumpli, dla których granie to nie tylko forma artystycznego przekazu, uzewnętrznienia tego, co im w duszy gra, ale również wydarzenie towarzyskie.

Wymienianie tytułów poszczególnych kompozycji w wypadku takich zespołów nie ma kompletnie sensu, ale wspomnę, że w dużej mierze program koncertu spójny był z tym, co już znaliśmy sprzed czterech miesięcy. Dla PBE temat i jego specyfika są jedynie pretekstem, tematem do wspólnej dyskusji. Cóż, nie ma tu mowy o harmonicznym czy aranżacyjnym wydumaniu, zespół i jego lider stronią od przerostu formy, skupiając się na ekspresji, od której ich improwizacje aż kipią. Jest w tym graniu jakaś zwierzęca, pierwotna siła. Były momenty, że słychać było, iż granie tej radosnej kompanii choć osadzone we współczesności sięga korzeniami do nowoorleańskich bandów marszowych. Ta muzyka genialnie „bujała” przypominając, że jazz onegdaj, u swego zarania był muzyką do tańca. Czy ktoś jeszcze o tym pamięta?

Gdy relacjonowałem na tutejszych łamach występ PBE z Sali Kongresowej, pochwaliłem Tymona za powrót do kontrabasu. Teraz tylko mogę przyklasnąć, że tak się dzieje i w natłoku swych artystycznych działań nasz niepokorny i nieposkromiony duch znajduje czas na przywołanie klimatu epoki wczesnej Miłości, korzeni yassu, kiedy to on i jego kompani, odtrącając muzyczne wydumanie, stawiali na aspekt chwili i miejsca. Na energię płynącą wprost z serc i duszy. I niech tak zostanie.

Piotr Iwicki


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 1-2/2010


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu