Festiwale
Bugge Wesseltoft
fot. Piotr Iwicki

Jazz Nad Odrą 2010: Jak za dawnych lat

Piotr Iwicki


Znakomite koncerty, gwiazdy najjaśniejszego formatu i nadkomplety publiczności – tak wyglądała tegoroczna odsłona festiwalu Jazz nad Odrą. Kto za sprawą 46. edycji tego kultowego festiwalu twierdził, że Wrocław na kilka dni stał się stolicą jazzu, nawet odrobinę się nie mylił.

Tradycją festiwalu są nie tylko koncerty, ale i konkurs, który dla wielu dzisiejszych luminarzy naszego jazzowego życia, okazał się być przepustką na salony. Ku zdziwieniu słuchaczy, którzy 3 marca  śledzili wraz z jury popisy młodych muzyków, nie przyznano Grand Prix, natomiast trzy równorzędne pierwsze nagrody w wysokości 4 tys. zł ufundowane przez Prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza i STOART otrzymali: saksofonista Jarosław Bothur, pianista Jakub Płużek, saksofonista Piotr Szewc. Wyróżnienie specjalne za wizję twórczą przyznano Stepance Balcarovej (1 tys. złotych i telewizor LCD ufundowany przez LG Electronics). Wyróżniono także kontrabasistę Michała Kapczuka i perkusistę Sebastiana Kuchczyńskiego za artystycznie owocny udział w produkcjach kilku zespołów – każdemu wpadło po 1000 zł.

Choć podobno opinia jury była bardzo spójna, to słuchacze uznali werdykt za zdumiewający, bowiem gra Jarosława Bothura, saksofonisty od kilku lat świetnie zadomowionego na estradach, predysponowała go do głównego lauru.  Ale jak widać, vox populi nie musi być zgodny z vox dei, a łaska pańska… Co więcej, w czasie finałowej gali Bothur pokazał, że od kolegów, z którymi stawał w szranki, dzieli go iście kosmiczna przestrzeń, zaś brawa publiczności nie pozostawiały po jego solówkach wątpliwości, że mamy do czynienia nie tylko z wielkim talentem, ale i prawdziwą osobowością. I tyle z mojej strony o konkursie.

Pat na rozgrzewkę
Dokładnie dobę przed warszawskim występem z cybernetyczną orkiestrą Pat Metheny zagrał na inaugurację festiwalu w Hali Stulecia. W związku z tym, że jego popisowi warszawskiemu poświęcamy osobną publikację, ograniczam się do stwierdzenia: mistrz porwał fanów, podobnie jak na całym świecie wprowadzając jednych w osłupienie, a innych przyprawiając o konsternację. Zachwytowi towarzyszyło pytanie: po co?

Po dwudniowej pauzie, rozgrzewką przed trzema dniami – jazzowymi maratonami był wspomniany konkurs na Indywidualność Jazzową oraz występ laureatów konkursu z poprzednich edycji festiwalu – czeskiego perkusisty Daniela Šoltisa, który przywiózł autorski Vertigo Quintet, oraz saksofonisty Krzysztofa Urbańskiego (Indywidualność z 2008 roku), który zagrał z własnym kwartetem, potwierdzając słuszny werdykt jurorów sprzed dwóch lat. Ci, którzy narzekali, że środowy program wystawił ich (pod względem rozbudowanej oferty) na próbę wytrzymałości czasowej, nie zdawali sobie sprawy, co czeka bywalców Jazzu nad Odrą w kolejne dwa dni. A był to prawdziwy

Jazzowy maraton
4 marca w specjalnie zaadoptowanej na potrzeby koncertu hali Wytwórni Filmów Fabularnych zagrała najpierw formacja Vincent Herring & Earth Jazz Agents. Amerykański saksofonista wraz z kompanami (tutaj szczególne brawa dla basisty Richie’ego Goodsa) przez ponad godzinę balansował między konwencją fusion skoligaconą z soulowym zaśpiewem a nowoczesnym, trochę kwadratowym mainstreamem, bogato oprawionym elektrycznym czadem. Dla mnie najbardziej wiarygodnie muzycy wypadli wówczas, kiedy Coltrane’owską Naimę ubrali w lekkie szaty r’n’b, nie gubiąc nic z pierwotnego smaku kompozycji, a beatlesowskie Norwegian Wood osadzili w ostrych swingowych klimatach. Jak widać, taka przewrotność to swoista metoda na zaintrygowanie słuchaczy.

Jeśli dodać, że lider to również znakomity showman, urodzony gaduła potrafiący rozbawić publiczność do łez, to koncert Agentów nie sposób zakwalifikować inaczej, jak do grona udanych.

Nadeszła chwila dla zjawiskowego duetu Leszek Możdżer – Nana Vasconcelos. Możdżera z Vasconcelosem mogli dotąd słuchać jedynie mieszkańcy Rio de Janeiro i Warszawy. Specjalny projekt został nam wprost z estrady zrelacjonowany przez Krzysztofa Maternę, który w pewnym sensie jest ojcem chrzestnym przedsięwzięcia. Artystycznie była to prawdziwa bomba. Muzycy w jedność połączyli świetnie nam znany świat totalnej, nieskrępowanej improwizacji, z której Możdżer od lat słynie, z pięknem zaśpiewów Vasconcelosa, który oczywiście wygrywał nam szalone rytmy na rozmaitych instrumentach perkusyjnych. Jednak nie o wirtuozerię tutaj chodziło, ale o klimat, ponadzmysłową nić porozumienia, która uczyniła jedność z brazylijskiej ferii rytmów i ducha dokonań Możdżera z Larsem Danielssonem (w programie znalazły się kompozycje znane z ich wspólnego dorobku). To był jeden z tych koncertów, które mogły trwać jeszcze godzinę, dwie… Piękny dialog, rozmowa dwóch artystów, którzy zamiast słów, posługują się dźwiękiem. A wiadomo, piękne opowieści i dialogi wciągają.

Po tym koncercie czekała nas przeprowadzka do sali Impartu i zmiana konwencji. Najpierw scenę objął we władanie Grzech Piotrowski, który zaprezentował program Emotronica. To, co saksofonista pokazał z Robertem Cichym - g, Pawłem Kaczmarczykiem - p, synth; Michałem Barańskim - b i Grzesiem Grzybem - dr, okazało się muzyką świetnie skrojoną na miarę młodej, nowoczesnej publiczności. Jazz wymieszany z klimatami Garbarka, elektronika serwowana w nienachalnej dawce, piękne, melodyjne tematy i dźwiękowa przestrzeń sprawiły, że słuchało się tego z wielką przyjemnością, a w czasie, gdy Kaczmarek wygrywał zawiłe frazy zjawiskowej improwizacji – z zachwytem.

Polacy stworzyli w ten sposób doskonały klimat do finału, którego bohaterem był Bugge Wesseltoft. Norweg tym razem nie tylko grał na fortepianie, ale również obsługiwał zawiłą syntezatorowo-komputerową instalację, bazę przetworników dźwięku, był też DJ-em i… VJ-em, bowiem osobiście przetwarzał komputerowo i wyświetlał tworzone na żywo obrazy, do których materiałem była transmisja „na żywo” z trzech kamer ustawionych wokół artysty.

Byłem pod wrażeniem tej produkcji. Przemyślanej i zrealizowanej w sposób porywający. Mimo, że Wesseltoft rozpoczynał swoje niełatwe percepcyjnie granie grubo po północy, obudził nas wszystkich i skupiając zmusił do nadążania za swoimi pomysłami. Raz brzmiał jak formacja drum’n’bassowa, kiedy indziej czarował barwami nieskazitelnie czystego fortepianu, by po chwili przetworzyć jego brzmienie w kakofonię z pogranicza dźwiękowego eksperymentu i totalnej improwizacji.

W pewnym momencie z takiego zgiełku wyłonił się riff standardu Take Five, ten zaś okazał się prawdziwą perełką nocnego grania. Sam pianista wydawał się być na scenie nie tyle instrumentalistą, ile demiurgiem kreującym nowe byty. To było porywające! Po tym koncercie zaserwowano jeszcze jam session z rozgrywającym, Adamem Wendtem. Dodam, że jam startował przed trzecią...

Dwa po trzy
Piątek był dniem, który przyciągnął największe tłumy do Sali WFF. Nic dziwnego, Ron Carter i jego kompani z tria The Golden Striker, podobnie jak rewelacyjny tercet ikony saksofonu Davida Sanborna, to ozdoby największych sal koncertowych. I paradoksalnie tego wieczoru połączyła ich nie tylko jedna estrada, ale to, że choć formacje sygnowane były nazwiskami prawdziwych gigantów-liderów, to po koncercie komentowano popisy niekoniecznie Sanborna i Cartera.

U tego ostatniego na gitarze grał Russell Malone, a zabłysnął zwłaszcza pianista Joey Calderazzo, który w ostatnich latach wręcz nieprawdopodobnie rozwinął swój warsztat. To, co uczynił wraz z kolegami z My Funny Valentine, mogłoby służyć za materiał do pracy doktorskiej z jazzu. Rozpisane na trzy kontrapunktujące się wzajemnie instrumenty, oczarowało słuchaczy, zresztą cały występ był jedną wielką pochwałą oczywistości i komunikatywności akustycznego mainstreamu.

Na tym tle Sanborn zaserwował nam prawdziwy ładunek wybuchowy z fusion, funky, a nade wszystko rhythm’n’bluesa w soulowym sosie. Koncert ten miał, podobnie jak cały projekt, być hołdem dla Raya Charlesa, jednak to grube uproszczenie. To był raczej ukłon w stronę czasów, gdy nikt nie oddziela na siłę boogie-woogie, swingu, bluesa i rock’n’rolla.

W tej muzyce było miejsce na wszystko, zaś demoniczny Joey DeFrancesco pokazał, że mając tak poważną tuszę, wystarczy zasiąść za organami Hammonda, by odlecieć jak ptaszek. On nie tylko genialnie grał, ale i zjawiskowo śpiewał z ekspresją Raya Charlesa (np. Let the Good Times Roll). Co tu ukrywać, coś takiego nazywa się „ukraść komuś show”. Joey to uczynił, ale bardzo wdzięcznie, z klasą. Inna sprawa, że nawet najbardziej demoniczne solo bębnów nie jest w stanie przebić kilku nut, w których ukryto miłość, ból, cierpienie, radość i smutek…

Genialnie na bębnach grał Gene Lake.  A Sanborn,  jak to Sanborn. Z klasą i typowym dla siebie, niepowtarzalnym soundem. Tak jak on, na alcie nie gra nikt.

Po tym koncercie znowu czekała nas wycieczka do Impartu. Tym razem publiczność czarował Maciek Obara z amerykańskimi muzykami (tu zjawiskowy trębacz Ralph Alessi), który pokazał nam w wersji „live” swój najnowszy album. Totalny jazz, kompletna negacja mizdrzenia do publiczności, wierzcie mi, muzycy jeńców nie brali.

Ale zanim Obara pojawił się na scenie, najpierw słuchaliśmy bodaj największej niespodzianki tegorocznej edycji JnO – duetu Raw Materials. Choć muzyka ta, solidnie osadzona w kulturze Indii, balansująca między freejazzem a rytmicznymi łamigłówkami czerpiącymi z hinduskiej ragi, była dla wielu czymś  odkrywczym, to jednak wizjonerstwo pianisty Vijaya Iyera, poparte doświadczeniami u boku tuzów nowoczesnego jazzu, nie znalazło godnego partnera w grze saksofonisty altowego Rudresha Mahanthappy. O ile pianista roztaczał nam coraz to inne dźwiękowe krajobrazy, budując improwizacje jak małe opowieści, o tyle saksofonista zbyt często opierał się na schematach ogrywając skale. To nie była muzyka lekka, łatwa, ale na pewno bardzo przyjemna.

Cóż, na koniec tej jazzowej nocy anonsowany był występ Power Setu Adama Wendta. Już sam fakt, że przypadało mu w udziale koncertowanie dwie noce z rzędu, zasługuje na specjalne uznanie. Niestety, publiczności tego grania było już nadto, co dedykuję organizatorom ku uwadze przy budowaniu przyszłorocznej edycji.

Gala Polskiego Jazzu
Tytuł zdradza wszystko. W ostatni dzień JnO, sobotę, na scenie Impartu najpierw pojawili się laureaci konkursu (warto dodać, że w miejsce solowych popisów ich zespołów, usłyszeliśmy formację skrzykniętą naprędce właśnie z laureatów) a niespełna godzinny występ zwieńczyły zasłużone brawa.

Jednak tego wieczoru wszyscy czekali na gwiazdorski big band, złożony z  luminarzy naszego swingowania. Dwuczęściowy koncert swingującej orkiestry, prowadzonej przez Zbigniewa Czwojdę oraz w końcówce przez Jerzego Szymaniuka, podobał się zarówno ze względu na bardzo zróżnicowany repertuar, (od klasycznego swingu po nowoczesne kompozycje i aranżacje Zbigniewa Namysłowskiego i Leszka Żądło (obaj również grali w orkiestrze). Obok finałowego popisu Uli Dudziak (m.in. brawurowa Papaya), właśnie kompozycje naszych saksofonistów najbardziej mnie zaintrygowały. Namysłowski wystawił tradycyjnie muzyków na próbę nerwów, bowiem nie od dzisiaj wiadomo, że rytmicznie i metrycznie jego kompozycje  do najprostszych nie należą.

Na innym biegunie trudności leżały kompozycje osiadłego od kilku dekad w Monachium Leszka Żądło, zwłaszcza w pastelowym Sensitude, który miał w sobie solidność dokonań Marii Schneider i Gila Evansa, a także harmoniczną wyobraźnię Charlesa Ivesa. Kompozytor w czasie koncertu kilka razy zachwycił improwizacjami udowadniając słuszność twierdzenia, że szkoda, iż jest na naszych estradach tak rzadkim gościem.

Polska Gala, prowadzona wartko przez Krystiana Brodackiego, miała jeszcze jeden genialny moment. To improwizacja Piotra Barona w Early Autumn.  Piękna, zbudowana tak logicznie, że aż chciało się zawołać: jakie to proste! Rzecz w tym, że nie było to ani łatwe, ani proste! Wrocławianin po prostu zachwycił.

Na koniec każdej publikacji winna być rekapitulacja. Zamiast niej mała refleksja. Tam gdzie władze samorządowe czują bluesa i kochają blue nutę jak pan na ratuszu, prezydent Rafał Dutkiewicz, gdzie sponsorzy również utożsamiają się z jakością stojącą za festiwalową ofertą, tam jazz skazany jest na sukces. Ku radości melomanów. Czego jako jazzman, jazzfan i… samorządowiec wszystkim życzę.

Piotr Iwicki

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 4-5/2010


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu