Festiwale
Emil Mangelsdorff i Vitold Rek
fot. Grzegorz Drygała

JazzFestBerlin 2010: The sounds of Europe

Marta Domurat-Linde


Barwne plakaty zapowiadające listopadowy festiwal ożywiały szare ulice Berlina. I choć tamtejsze życie jazzowe nawet o tej porze roku bynajmniej szare nie jest, bo od września do grudnia w metropolii nad Szprewą odbywa się aż pięć (!) festiwali jazzowych, o pojedynczych koncertach nie mόwiąc, to jednak motywy festiwalowego plakatu: ogromny bukiet niespotykanych, rόżnokolorowych kwiatόw oraz gros przedziwnych ptakόw i owadόw, świetnie oddawały charakter ostatniego JazzFestBerlin – święta jazzu, nie tylko ze swej nazwy.

Po poprzedniej edycji, tematycznie poświęconej historii wytwόrni Blue Note, kierownik artystyczny festiwalu, szwedzki puzonista Nils Landgren, postawił tym razem na jazz europejski. Przedsięwzięcie dosyć karkołomne, zarόwno komercyjnie, jak i konceptualnie, gdyż wyrόżnianie stylόw narodowych czy regionalnych w jazzie nie od dziś budzi sporo kontrowersji. Na szczęście nie o tego typu syntezy organizatorom chodziło, lecz o pokazanie, jak rόżne oblicza ma dziś jazz made in Europe.

Dlatego, zamiast światowych sław jazzowego establishmentu (ktόre bez wątpienia gwarantowałyby wyprzedane koncerty) zaprezentowano publiczności wybόr bardziej i mniej znanych formacji oraz ich muzycznych poszukiwań (około)jazzowych. Programowy europocentryzm festiwalu pokazał, jak ambitny i zaskakujący potrafi być tworzony wspόłcześnie na starym kontynencie jazz, ktόry przy całym swym nowatorstwie i kosmopolityzmie, nieustannie odnosi się też do swych amerykańskich korzeni.

Bezpośrednim ukłonem w stronę tradycji, zarόwno amerykańskiej, jak i lokalnej, był pierwszy z festiwalowych wieczorόw. Jego głόwny protagonista, Emil Mangelsdorff, to jeden z ojcόw chrzestnych niemieckiego jazzu. W otwierającej festiwal rozmowie, w stylowej sali hotelu Savoy, Mangelsdorff opowiadał o początkach swego muzykowania, przynależności do tępionej przez nazistόw tzw. „Swing-Jugend” i cenie, jaką za granie jazzu zapłacił – został aresztowany przez gestapo, wysłany na front wschodni i osadzony na ponad cztery lata w sowieckim obozie. Rozmowa z muzykiem była też przyczynkiem do pόźniejszej projekcji dokumentu pt. „Blues March – Soldat Jon Hendricks” z muzyką Mangelsdorffa. Reżyser filmu, Malte Rauch, nie tylko przypomina postać i niezwykłą karierę Jona Hendricksa, ale przede wszystkim opowiada mało znaną prawdę o schizofrenicznej sytuacji afroamerykańskich żołnierzy, ktόrzy, podobnie jak Jon Hendricks, walczyli podczas II wojny światowej przeciwko faszystowskim Niemcom, a jednocześnie zmagali się z rasizmem i dyskryminacją w szeregach armii amerykańskiej.

Uwieńczeniem wieczoru był znakomity koncert Emil Mangelsdorff Quartett, będący zarazem pierwszym (nie do wiary!) występem tego muzyka w ramach istniejącego już przecież od 1964 roku (pierwotnie Berliner Jazztage) berlińskiego festiwalu. Wprawdzie odległe już są czasy, kiedy coolowe formacje Mangelsdorffa uchodziły za najnowocześniejsze w kraju czy podbijały publiczność II Festiwalu w Sopocie, to jednak 85-letni saksofonista wciąż potrafi zachwycić swą melodyczną grą. Wspaniale towarzyszą mu zresztą pianista Thilo Wagner oraz sekcja rytmiczna – kontrabasista Vitold Rek i perkusista Janusz Stefański. All the Things You Are, Nica’s Dream czy A Night in Tunisia w ich wykonaniu, to po prostu czysta poezja (był to jedyny w tym roku „polski akcent” na festiwalowej scenie).

Pozostałe cztery dni festiwalowe obfitowały w koncerty, ktόrych ilość i stylistyczna rόżnorodność czasem wręcz przerastały możliwości percepcji nawet najbardziej zagorzałych fanόw jazzu. Głόwnym punktem czwartkowego programu festiwalowego były dwa koncerty na dużej scenie Berliner Festspiele. Kinsmen feat. Rudresh Mahanthappa & Kadri Gopalnath to muzyczny dialog kultur, jaki od 2005 roku toczą amerykański saksofonista indyjskiego pochodzenia Rudresh Mahanthappa i indyjski saksofonista Kadri Gopalnath. Ten ostatni na festiwalu w Berlinie debiutował już w 1983 roku, tak wtedy jak i teraz zachwycając wirtuozerią gry w stylu klasycznej muzyki hinduskiej i improwizatorskim talentem. Tegoroczny koncert był niewątpliwą gratką dla fanόw hinduskich rytmόw, choć odczuwalny był też pewien dysonans, wynikający zapewne nie tylko ze scenicznego podziału na siedzące po lewej na orientalnym dywanie trio Gopalnatha (z genialną skrzypaczką A. Kanyakumari) oraz stojący po prawej kwartet Mahanthappy.

Występ austriackiego Bigbandu Graz to zupełnie inna stylistyka i dla mnie, niestety, spore rozczarowanie. Formacja ta, chwalona dotychczas za nowatorstwo w operowaniu dźwiękami i niezwykły poziom solistόw, chyba tym razem „przedobrzyła” nadmiarem bodźcόw, a po trzecim utworze muzyka ich po prostu nużyła. Już w samym tytule programu, ktόry zaprezentowali („Urban Folktales... and a Rose!”) wystarczyłby tylko jego pierwszy człon. Podobnie z wokalizą Horsta-Michaela Schaffera, wspόłlidera zespołu (obok Heinricha von Kalneina), wystarczyłoby skupić się na trąbce. Absolutnie zbędne były też wizualizacje wyświetlane w tle, bo tylko potęgowały wrażenie przesytu. Od samej tylko Barbary Buchholz, wirtuozersko grającej na tereminie, trudno oderwać wzrok. Muszę przyznać, że gdy tylko dobiegły końca dźwięki granego na bis utworu The Sound of Silence, marzyłam już tylko o tym, by zatopić się w ciszę. Dlatego też nie udałam się już ani na koncert szwedzkiego duetu wokalnego Paavo, ani na „Heavy Rotation” kwartetu Rogera Hanschelsa.

Pierwszym punktem piątkowego wieczoru był koncert dziewięcioosobowej formacji Zeitkratzer, której członkowie mieszkają w rόżnych krajach europejskich i tylko co jakiś czas spotykają się w Berlinie, by wspόlnie eksperymentować w sferach tzw. nowej muzyki. Zaprezentowana w „pojedynku” z norweskim gitarzystą Terje Rypdalem i duńskim trębaczem Palle Mikkelborgiem patetyczna, miejscami wręcz elegijna mieszanka improwizacji, elektroniki, rocka, popu, folkloru, minimalu i noise’u przykuwała do fotela i elektryzowała.

Do gustu dużo bardziej przypadła mi jednak formacja występująca w drugiej części koncertu, Studio Dan z Wiednia. Ten 18-osobowy kolektyw, z czego jedna trzecia to kobiety, kierowany przez puzonistę i kompozytora Daniela Riegla, tworzy muzykę będącą przedziwną i nieprzewidywalną kombinacją jazzu, rocka i muzyki kameralnej z eksperymentalną elektroniką. Gdy do tego wszystkiego na scenę wkroczyła wokalistka Nika Zach, ktόrej sceniczna prezencja to bynajmniej nie tylko zasługa zaczesanych w irokeza, ognistorudych włosόw, całość nabrała niezwykłej lekkości i niemal kabaretowego zacięcia. Czysty i przenikliwy tembr głosu Zach i jej spore możliwości wokalne, a przy tym wyśpiewywane z pełną powagą trywialne i ironiczne teksty piosenek, jak Box czy Duck, czarowały i bawiły publiczność.

Z bόlem serca, choć w świetnym nastroju, opuszczałam przedwcześnie ten koncert, by udać się na inny występ: tria saksofonistki barytonowej Céline Bonacina. W kameralnym klubie A-Trane szczegόlnie widoczne stawały się gabaryty instrumentu, niewiele mniejszego od grającej na nim filigranowej Francuzki. Jednocześnie zadziwiała swingowa lekkość i witalność dźwięków wydawanych z tej „grubej rury”. W połączeniu z pulsacyjną grą marokańskiego perkusisty Hary’ego Ratsimbazafy i rockowo-funkowym e-basem Kevina Reveyranda powstaje pełna kontrastόw, lecz przekonująca całość.

Ostatni koncert wieczoru przeniόsł nas znowu w zupełnie inne, być może najmniej mające z jazzem wspόlnego, rejony muzyczne. Zespół Little Red Suitcase tworzą Niemka Johanna Borchert (p & voc) oraz Hiszpanka Elena Setién (voc & vl). Trudno jest zaszufladkować muzykę wykonywaną przez ten niezwykły duet, ale jedno jest pewne: to muzyka, jakiej na co dzień się nie słyszy, a za ktόrą się tęskni. Czy piosenki Billie Holiday, Toma Waitsa, czy też własne kompozycje – w wykonaniu Little Red Suitcase wszystko brzmi swieżo i oryginalnie. Zadziwiające, jak Borchert i Setién wypełniają sobą całą scenę i budują dramaturgię wieczoru. Dowcipny dialog z publicznością, mała, czerwona walizeczka stojąca na fortepianie, przerόżne instrumenty i przyrządziki wydające zaskakujące dźwięki składają się na ten swoisty – jakże absorbujący i urokliwy – sceniczny performance.

Pomimo iż wybόr programowy, jakiego dokonałam, oznaczał rezygnację z koncertόw tria Bleu (Lorenz Raab - tp, Ali Angerer - tuba, e-dulcimer, Reiner Deixler - dr, perc) oraz francuskiego klarnecisty Denisa Colina & la Société des Arpenteur w Instytucie Jazzowym, festiwalowy czwartek był wieczorem bez rozczarowań i wieczorem tryumfu kobiet!

Rozczarowanie przyniόsł za to pierwszy z koncertόw dnia następnego. Czworo wokalnych indywidualności – Theo Bleckmann, Peter Eldrige, Kate McGarry i Lauren Kinhan dysponuje bez wątpienia dużym potencjałem. Jednak to, co zaprezentowali pod szyldem MOSS, było niestety niezbyt przekonującą interpretacją klasykόw, takich jak Neil Young, Joni Mitchell, czy Tom Waits. Także własne kompozycje trąciły banalnością, przesadną rewiowością i sceniczną egzaltacją – mimo subtelnej gry sekcji rytmicznej (Keith Ganz - g, Kermit Driscoll - b i John Hollenbeck - perc).

Na szczęście ten drobny niesmak przeminął już przy pierwszych dźwiękach perkusji Ramona Lopeza, ktόrego solόwka rozpoczęła genialny koncert Tria Joachima Kühna i hr-Bigbandu. Uhonorowany przed występem Nagrodą Niemieckiej Krytyki Płytowej za album „Money Jungle. Ellington Reorchestrated” Big Band Heskiej Rozgłośni Radiowej, o ktόrym mόwi się, iż jest zbiorem solistόw bez drugiego rzędu, wywołał u mnie skojarzenia z nieistniejącym już niestety Ptaszynowym Studiem Jazzowym Polskiego Radia. W zaprezentowanym programie Kühn nie tylko dowiόdł swej pianistycznej wirtuozerii, ale też kompozytorskich i aranżerskich zdolności. Out of the Dessert, powstało w wyniku pobytu Tria Joachima Kühna na pόłnocnoafrykańskiej pustyni i wspόłpracy z przerόżnymi lokalnymi muzykami, zarejestrowanej zresztą na płycie o tym samym tytule. Ta swoista world music bez cienia kiczowatości, zaskakiwała i urzekała. Śpiew grającego też na guembri (rodzaj basu) Majida Bekkasa przenosił słuchaczy w zupełnie inny wymiar, tak geograficzny, jak i emocjonalny. Niczym pustynny wiatr brzmiała zaś ekspresyjna, miejscami wręcz ekstatyczna gra Lopeza. A do tego wszystkiego piękne partie Kühna, no i oprawa w postaci hr-Bigbandu. Prawdziwy majstersztyk i z pewnością jeden z najmocniejszych punktόw festiwalowego programu.

Ciekawym koncertem formacji Borderhopping w składzie: Ray Anderson (tb), Han Bennink (dr), Frank Möbus (g), Ernst Glerum (clo), Paul van Kemenade (as) w Quasimodo zakończył się dla mnie sobotni wieczόr festiwalowy, gdyż na wyprzedaną scenę boczną Berliner Festspiele, dostać mi się już niestety nie udało. Tymczasem interesujący był ponoć występ Petera Bolte (as, fl) w duecie z Jimem Campbellem (electronics), a bezpauzowy set niemieckiego Pablo Held Tria w składzie: Pablo Held (p), Robert Landfermann (b), Jonas Burgwinkel (dr) – wręcz genialny.

Ostatni dzień festiwalu, nie tylko był najdłuższym, ale dowiόdł też, że dobrego wina nie zabrakło organizatorom festiwalu do samego końca. Popołudniowy koncert macedońskiej orkiestry dętej Kočani Orkestar z włoską Municipale Balcanica oraz saksofonistą i kompozytorem Roberto Ottaviano był prawdziwą gratką dla fanόw etno-jazzu i żywych, bałkańskich rytmόw. Publiczność owacyjnie nagradzała występ muzykόw, choć wcześniej dosyć opornie reagowała na zachęty z ich strony do wspόlnego śpiewania czy przyklaskiwania. Mnie osobiście bałkańskie rytmy do końca nie porwały.

Zupełnie inaczej odebrałam koncert Ulrich Drechsler Cello Quartetu, choć przyszło mi go słuchać siedząc na podłodze pękającej w szwach sali Berlińskiego Instytutu Jazzu. Klarnet basowy (Ulrich Drechsler), dwie wiolonczele (Rina Kaçinari, Christof Unterberger) i perkusja (Jörg Mikula) – to dosyć niespotykane zestawienie instrumentów, nie tylko w zespole jazzowym. Efektem takiej kombinacji w wykonaniu kwartetu Drechslera jest niezwykle świeża i emocjonalna muzyka, raz dzika i drapieżna, to znów melancholijna i delikatna, w ktόrej orientalna ornamentyka zderza się ze skandynawskimi dźwiękami, bałkańska romantyka z wiedeńską tradycją, Mozart z Dolphym. Zahipnotyzowana publiczność nie chciała puścić artystόw ze sceny, wymuszając wręcz kilka bisόw. Występujący potem Iro Haarla Sextett to kolejne doznanie muzyczne z najwyższej pόłki, choć z zupełnie innych rejonów geograficzno-stylistycznych. Iro Haarla (p, harp) Verneri Pohjola (tp), Kari „Sonny” Heinilä (sax), Jari Hongisto (tb), Ulf „Uffe” Krokfors (b), Mika Kallio (dr) to fińska melancholia i mistyka pόłnocy w czystej postaci.

Po tych dwόch koncertach trudno było oczekiwać dalszej eskalacji muzycznych uniesień. Tymczasem nastąpiły one za sprawą Django Batesa, ktόry na dużej scenie Berliner Festspiele zaprezentował swόj najnowszy projekt Beloved Bird. W trio z Petterem Eldhem na kontrabasie i Peterem Bruunem na perkusji Bates zmierzył się z klasykiem bebopu i swym idolem jeszcze z dzieciństwa – Charlie’m Parkerem, i wyszedł z tego pojedynku obronną ręką. Beloved Bird to muzyka Parkera rozłożona na czynniki pierwsze i Batesowska interpretacja tego, jak „Bird” być może brzmiałby dzisiaj. Muzyka jakże rόżna od oryginału, a na wskroś parkerowska. I pomimo iż Bates zaprezentował niezwykle intelektualny materiał (smakowity kąsek dla semiotykόw muzyki), to występ ten okraszony był też typowym dla tego ekscentrycznego artysty poczuciem humoru i autoironii.

Po tak genialnym występie blado niestety wypadła francuska Orchestre National de Jazz, pod kier. Daniela Yvineca. Owszem, miło słuchało się „brudnego” głosu Iana Siegala, a i o młodziutkiej wokalistce Karen Lano też być może jeszcze usłyszymy. Niestety program „Broadway In Satin”, w hołdzie Billie Holiday, okazał się niezbyt przekonującą interpretacją standardόw, jak God Bless the Child czy I’m a Fool to Want You, a wykonanie Strange Fruit było wręcz nieautentyczne, jak gdyby artyści nie mieli świadomości, o czym utwόr ten traktuje.

Festiwal zakończyły trzy koncerty klubowe. W pękającym jak co wieczόr w szwach klubie A-Trane do Magnusa Lindgrena, prezentującego swόj inspirowany muzyką brazylijską album „Batucada Jazz” przyłączył się na scenie sam kierownik artystyczny festiwalu, Nils Landgren. W Quasimodo śpiewała w tym czasie irlandzka wokalistka Christine Tobin, kojąc swym ciepłym głosem, co tu dużo mόwić, mocno już nadwyrężone festiwalowymi doznaniami, uszy słuchaczy. Jednak miło słuchało się zarόwno jej własnych kompozycji z albumu „Secret Life Of A Girl”, jak i coverόw znanych utworόw, np. Everybody Knows Leonarda Cohena.

Występujący na sam koniec festiwalu londyński zespόł Partisans znalazł się w mało komfortowej sytuacji, gdyż uwaga publiczności skupiała się już niekoniecznie na scenie. Julian Siegel (ts, ss, bcl), Phil Robson (g), Thaddeus Kelly (eb) i Gene Calderazzo (dr), jak przystało na zaprawionych w boju muzykόw, nie przejęli się tym jednak za bardzo. Przebijając się przez klubowy gwar pokazali siłę swego jazz-rockowego uderzenia i mocno podgrzali atmosferę.

Podsumowując JazzFestBerlin 2010 powiem tak: był to europejski festiwal na absolutnie światowym poziomie! Hut ab!

Marta Domurat-Linde

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 1-2/2011


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu