W Sali Kongresowej 6 października, inauguracji tegorocznej Ery Jazzu dokonał specjalny, koncertowy skład zespołu Johna Scofielda. O ile samego lidera przedstawiać czytelnikom magazynu nie trzeba, o tyle warto może powiedzieć kilka słów o pozostałych członkach tego oryginalnego kwartetu.
Basista, członek słynnej blues-rockowej formacji the Black Crowes, wyraźnie nadawał taki właśnie charakter wszystkim granym tego wieczora utworom. Osadzone, prosto i dobitnie zagrane linie basu Andy’ego Hessa świetnie się przy tym komponowały ze stylistyką reprezentowaną
przez perkusistę Terence’a Higginsa, którego nowoorleańskie korzenie słychać było nawet w interpretacjach autorskich kompozycji Scofielda.
Obok gitarzysty, największą chyba jednak gwiazdą składu okazał się Nigel Hall, który nie tylko obsługiwał zestaw instrumentów klawiszowych, ale również operował swoim mocnym i niebywale rasowo brzmiącym głosem, wnosząc partie wokalne nawet do oryginalnie czysto instrumentalnych kompozycji gitarzysty. Hall wniósł zupełnie nową jakość do wykonywanych przez zespół utworów. Bez względu na to, czy mieliśmy do czynienia z kanonicznym, chicagowskim bluesem, otwierającym koncert, czy kompozycją For Love, autorstwa George’a Duke’a, z którym zresztą Scofield również swego czasu grywał, Nigel sprawdził się doskonale. Na osobną wzmiankę zasługuje jego rola jako klawiszowca. Mając do dyspozycji Voyagera firmy Moog, Clavię Nord i Hammonda wyposażonego w wirujący głośnik Leslie, niepostrzeżenie przeistaczał się z dyskretnego akompaniatora w solowego partnera gitarzysty, żonglując różnorodnymi barwami i nastrojami. Tego wieczora rządził przede wszystkim blues, soul i rock and roll!
O ile jednak nazwanie koncertu Scofielda jazzowym jest wciąż jak najbardziej na miejscu, o tyle posłużenie się tym terminem w stosunku do występu Amadou & Mariam byłoby swego rodzaju nadużyciem. Nie znaczy to jednak, że zagrali źle – wręcz przeciwnie. Muzyka, jak i rozbrajająca szczerość i bezpośredniość obojga liderów, porywały, słuchacze oklaskiwali każdą kompozycję na stojąco, a co odważniejsi tłumnie wylegli na środek, z niesłabnącym zaangażowaniem tańcząc od pierwszego utworu do ostatniego. Jednak były to po prostu piosenki – świetnie zagrane, doskonale zaaranżowane, ale stylistycznie bardziej zanurzone w konwencji etnopopu czy afropopu niż czerpiące z tradycji Coltrane’a.
Trudno zaprzeczyć, że zarówno słuchacze, jak i muzycy, bawili się świetnie, upajając się przy tym pozytywną energią.
Konrad Żywiecki
Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 10-11/2012
Zobacz również
Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>
Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>
W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>
Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>