Festiwale
Atom String Quartet & Adzik Sendecki
fot. Henryk Malesa

Artykuł został opublikowany w Jazz Forum 1-2/2016.

Kalisz 2015

Tomasz Szachowski


Międzynarodowy Festiwal Pianistów Jazz­o­wych w Kaliszu to obowiązkowy punkt w kalendarzu dla każdego, kogo interesuje fortepian jazzowy, ten polski, europejski i światowy, zarówno z pierwszego, jak i drugiego planu. Jak było podczas 42. edycji, która miała miejsce w dn. 27 - 29 listopada?

Duet Marianna Wróblewska-Włodzimierz Nahorny przywołuje na myśl odległe czasy festiwali Jazz Jamboree i eksperymentów, w których kręgu także oboje działali. I chyba coś pozostało z tamtych emocji, bo Marianna w swych interpretacjach nadal pozostała „progresywna” i w pewny  stopniu nieprzewidywalna, co dziś odbieram raczej jako zaletę i życzyłbym sobie odrobinę więcej nieprzewidywalności wśród jazzowej młodzieży. W programie standardy (Lover Man, Cheek to Cheek, Don’t Explain), kołysanka z filmu Rosemary’s Baby Komedy i utwory Nahornego z Jej portret na czele. Akompaniament wyważony, choć kontrolujący akcję, potwierdzający uwagę pianisty zacytowaną w programie festiwalowym, że „Mariannę trzeba dyscyplinować, bo puszczona samopas mogłaby wylądować w rejonach niebezpiecznych dla niej i dla jej akompaniatora”.

Natomiast sporą dozę zespołowej dyscypliny demonstruje trio RGG, które promuje omawianą już na tych łamach płytę „Aura”. To album wielowątkowy, wręcz chciałoby się powiedzieć polistylistyczny, który wymaga innego podejścia niemal w każdym utworze. W wersji koncertowej muzycy realizują program płyty w innej kolejności rozpoczynając (tu zgodnie z płytą) od Advinanzy, potem Liryka śpiącego, Crucem tuam, Pulsar, Whirl, Don’t Give Up, W.R.U i Letila Zolula. Na bis zagrali Salutaris, utwór znany ze wspólnego wykonania z fińskim trębaczem Verneri Pohjolą. Podzielam zdanie wielu słuchaczy tego koncertu, że był zbyt wyciszony, chwilami nawet zbyt trudny dla przeciętnego jazzfana. Komplikacje, a także w wielu miejscach mało przejrzysta narracja i rezygnacja z jazzowej (w tradycyjnym tego słowa znaczeniu) ekspresji przynosi – tak mi się wydaje – skutek odwrotny do zamierzonego. Jeśli wolno cokolwiek podpowiedzieć, to przemyślałbym na nowo strategię repertuarową. Potencjał jest, przychylność odbiorców i recenzentów również.

W finale piątkowego koncertu zagrał Atom String Quartet z pianistą Władysławem Adzikiem Sendeckim. A więc najprawdziwszy kwintet fortepianowy, przywodzący melomanom na myśl dzieła Schumanna, Brahmsa, Dworzaka, czy Zarębskiego. I te konotacje z klasyką dawały o sobie znać w różnych momentach występu. Zabrzmiały m.in Winter Song Krzysztofa Lenczowskiego, fragmenty suity braci Sendeckich Jardin Oubliee, First Breath Michała Zaborskiego, Kołysanka dla niesfornych dzieci Sendeckiego (na motywach Szymanowskiego), Etiuda baletowaPo katastrofie Komedy, Elegia Sendeckiego. Zatem nawiązania do różnych płyt, różnych formacji (m.in. Sendecki-Olejniczak Quartet) i różnych stylistyk. Adzik Sendecki obecnie sporo komponuje i –  jak mi mówił – pod tym kontem przyjmuje głównie zamówienia. Duże sale, obszerne formy, liczne zespoły wykonawców stąd bardzo rzadko recitale z udziałem fortepianu solo. Na estradzie w Kaliszu Sendecki również wystąpił głównie w roli kompozytora i aranżera, traktując partie solowe jako podporządkowane ogólnym koncepcjom poszczególnych utworów. Przyznam szczerze, że taki Sendecki znacznie bardziej mi się podoba niż z płyt solowych, które może są zbyt wielowątkowe i na swój sposób nieskończone, gdzie autor szkicuje pewne pomysły, jakby świadomie nie doprowadzając ich do końca. Tu, dysponując sporym aparatem kameralnym – odwrotnie! Atom String Quartet tuż po wydaniu podwójnego albumu „Atom­sphere” był w doskonałej formie. Zbierają tak wiele pochwał w kraju i za granicą, że nic tu nie można więcej dodać.

Koncert sobotni rozpoczął się od występu duetu włosko-austriackiego, który mógł przyjechać do nas dzięki wsparciu Austriackiego Forum Kultury. Bardziej znany jest u nas Stefano Battaglia, związany z firmą ECM od 2005 roku. Rozpoczynał karierę od muzyki klasycznej, występując m.in z European Youth Orchestra, zdobywając też nagrody w Düsseldorfie (Best New Pianist of the Year 1986) i Brukseli (National Radio Award 1997). Wśród jego partnerów jazzowych warto wymienić choćby takie nazwiska jak Dewey Redman, Kenny Wheeler i Steve Swallow. Klarnecista Urlich Drechsler podobnie, rozpoczynał od muzyki klasycznej, również eksperymentował z elektroniką, by ostatecznie uzupełnić edukację klasyczną studiami w znanej jazzowej uczelni w Grazu.

Muzycy zagrali repertuar z wydanej w tym roku przez wytwórnię Enja płyty „Little Peace Lullaby”, co jest jednocześnie tytułem 10-częściowej suity. Liryka i odwołanie się do europejskiej tradycji kameralnej z niewielką domieszką jazzowych improwizacji – to w największym skrócie mój opis tego wydarzenia. Gdzieś w ostatnich kilku czy kilkunastu latach zaczęła zacierać się granica gatunków. Sam fakt „improwizowania” czy „przekomponowania” zastanego materiału zaczął oznaczać przepustkę do świata jazzu. I gdyby nie dorobek obu muzyków, zwłaszcza Stefano Battaglii, pomyślałbym, że to inny festiwal. Zatem trzeba tę ewolucję zaakceptować i uznać, że brak jazzowego timingu nie jest warunkiem wystarczającym, by kogoś wykluczyć ze świata jazzu. Bo suita Little Peace Lullaby podobała się i poprzez swój liryzm wprowadziła na festiwalową salę sporo dobrych emocji, a to przecież najważniejsze.



Sobotni koncert śmiało można nazwać „włoskim”, bo po wspomnianym duecie na estradzie pojawił się Enrico Rava z kwartetem, w którym na fortepianie zagrał Giovanni Guidi, pianista nieźle u nas znany, choćby z ubiegłorocznych koncertów promujących ECM-owski album jego tria „This Is The Day”. W Kaliszu kwartet uzupełniali Gabriele Evangelista na kontrabasie i Fabrizio Sferra na perkusji. Bardzo lubię jazz Enrico Ravy, którego i po brzmieniu, i po frazie rozpoznaje się natychmiast, choć mamy tu szeroki i nie do końca określony obszar stylistyczny sięgający z jednej strony jazzu free (Rava terminował u Gato Barbieriego!), z drugiej np. włoskiej szkoły filmowej, która obok obrazów kręconych przez mistrzów kina miała też swój niepowtarzalny klimat muzyki.

Rava podczas koncertu nie oszczędza się, jest stuprocentowo prawdziwy i rzetelny mimo 76 lat. Jego kompozycje często pozostawiają spory margines niedopowiedzenia, są frazy, które gdzieś giną w tle, rozpływają się w muzycznej przestrzeni i jest w tym jakieś swoiste piękno. Jest też prawdziwy jazz z interakcjami i drive’em. To był bardzo dobry koncert, a Giovanni Guidi podobał mi się bardziej, niż z własnym triem.



Finał tego wieczoru należał do Golden Striker Trio Rona Cartera, megagwiazdy kaliskiego festiwalu, bo kontekst davisowski w każdej sytuacji i w każdym zakątku na świecie przyprawia fanów jazzu o dreszcz prawdziwego wzruszenia. W zespole Cartera grali gitarzysta Russell Malone i pianista Donald Vega. Zacznijmy od końca – Russell Malone to gigant współczesnej gitary! Angażowali go nie tylko Jimmy Smith, nie tylko Benny Green i Roy Hargrove, ale też Diana Krall, z którą nagrywał dedykowany Nat King Cole’owi album „All For You” (1996), potem „Love Scenes” (1997) i wielokrotnie nagrodzony Grammy „When I Look In Your Eyes” (1999). Urodzony w Nikaragui pianista Donald Vega miał trudne dzieciństwo znaczone serią operacji po wrodzonym upośledzeniu budowy ust (co groziło utratą słuchu!). Po emigracji do USA przebojem zdobył uznanie, skończył studia (Uniwersytet Południowej Kalifornii, Juilliard) i jest laureatem kilku ważnych konkursów jazzowego fortepianu. Do Golden Striker Trio dołączył po śmierci pianisty Mulgrew Mil­lera.

Jest to trio bez perkusji! A więc formacja taka, jak w najlepszych czasach Oscara Petersona. Dynamicznie, z kapitalnym timingiem, bez zbędnego hałasu. Ron Carter stanowi tu ostoję sekcji, jest bezdyskusyjnie precyzyjny, to basista, o którym marzy każdy lider i każdy solista. Gitara brzmiąca trochę jak stary Kenny Burrell plus stylowy fortepian, zdradzający latynoski temperament Donalda Vegi. W programie koncertu:  Blues for D.P. i Candle Light, Russella Ma­lone’a Cedar Tree, Eddie’ego Hendersona Soft Winds, Johna Lewisa The Golden Striker, ballada My Funny Valentine Rodgersa i na bis There Will Never Be Another You Harry’ego Warrena. Jazz prowadzony – chciałoby się powiedzieć – w złotych proporcjach formy, brzmienia i podziału ról trzech muzyków.



Trzeci dzień festiwalu otworzyli Wojciech MyrczekPaweł Tomaszewski prezentując utwory z płyty „Love Revisited” z niewielkimi uzupełnieniami (m.in. Well, You Needn’tBye Bye Black­bird). Ten, wydawałoby się, dość oczywisty projekt ma silny wyraz edukacyjny. Sięga do klasycznych standardów i „originals”, a także pokazuje istotę współdziałania dwu rasowych muzyków jazzowych na scenie. Myrczek doczekał się wielu pochwał również na tych łamach, podobnie Paweł Tomaszewski (który dodatkowo zaskakuje nas swymi działaniami kompozytorskimi!), więc dodam tylko, że Wojciech Myrczek dysponuje nadzwyczajnym talentem scenicznym, co u nas, gdy chodzi o jazz, nadal jest rzadkością. Potrafi wciągnąć publiczność we wspólne muzykowanie (edukacja!) i z pewnością byłby świetny w roli showmana czy radiowego didżeja.



Ten gorąco przyjęty koncert był dobrym wstępem dla Fina Iiro Rantali, który jak wiadomo nagrywa dla niemieckiej firmy ACT także w towarzystwie Adama Bałdycha. Rantala tym razem wziął na warsztat kompozycje Johna Lennona w szerokim przekroju, od All You Need Is Love (Lennon/
McCartney) po Imagine, które zresztą umieścił na swym nowym krążku „My Working Class Hero”.

Wersje estradowe są obszerniejsze i chyba ciekawsze niż na płycie. Dla Rantali (rocznik 1970) ten repertuar okazuje się ważnym, a nawet wręcz kultowym znakiem pokolenia, które reprezentuje. Zatem Lennon nie został tu potraktowany wyłącznie jako materiał do jazzowych przeróbek. Ponieważ na sali siedziało wielu miłośników Lennona (któż nim nie jest!), ten nostalgiczny występ miał dla nich (dla nas!) wyjątkowe znaczenie.

I w mocnym finale Kubańczycy – pianista Ramon Valle, basista Omar Rodriguez Calvo i perkusista Libera Torriente. Kariera lidera układała się podobnie jak Gonzalo Rubalcaby – klasyczne studia fortepianu w Hawanie, potem kariera jazzowa na Kubie, wreszcie wielki świat. Mieszkający obecnie w Amsterdamie Ramon Valle został określony przez Chucho Valdeza jako „największy talent wśród naszych młodych pianistów”. I rzeczywiście, kubański idiom rytmiczny (nie tylko zresztą salsa) jest przez tego skromnego, niewysokiego i sympatycznego pianistę łączony z dominującymi trendami współczesnego jazzu. Obok utworów demonstrujących karaibski temperament muzyków (Trance Dance in Blue) były chwile zamyślenia (Hallelujah Leonarda Cohena), a nawet próbki eksperymentalne. Sekcja w tej poetyce wymarzona. Po prostu nie mogło być lepiej! 

Obok koncertów w głównej sali CKiS odbywały się nocne jam sessions w klubie Komoda, gdzie tym razem królowały utalentowane dziewczyny, basistka Kinga Głyk z tatą Irkiem na bębnach i Kubą Gwardeckim na keyboardach oraz pianistka Katarzyna Pietrzko z Piotrem Budniakiem na perkusji i Szymonem Frankowskim na kontrabasie. Fortepian Kasi jest dobrze osadzony w timingu, ładnie zarysowane proporcje tematów i improwizacji, czytelne interakcje z basem i bębnami. Znać prawdziwie jazzowy pazur młodej pianistki studiującej u Piotra Wyleżoła w Krakowie, dla której wzorami są Bill Evans i Aaron Parks.

Świetna impreza, która była oczkiem w głowie Barbary Fibingier, wieloletniej wicedyrektor i dyrektor  Centrum Kultury i Sztuki w Kaliszu. Miejmy nadzieję, że jej następcy zadbają o dobrą kontynuację tego ważnego na jazzowej mapie Polski festiwalu.



Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu