Wywiady
Krzysztof Urabński
fot. Tomek Torres

KRZYSZTOF URBAŃSKI: Wilk saksofonu

Monika Okrój


Chyba już nikogo nie dziwi fakt, że Konkurs na Indywidualność Jazzową 2008 podczas festiwalu Jazz nad Odrą, wygrywa muzyk, zagarniający wszystkie możliwe nagrody w konkursach, na których tylko się pojawił. Krzysztof Urbański z członkami swojego zespołu Mid West Quartet (Bartosz Śniadecki - p, Piotr Mazurek - b, Tomasz Torres - dr) zna się, odkąd zaczął naukę na wrocławskim Wydziale Jazzu, u Janusza Brycha. Akademicka przyjaźń jeszcze bardziej zacieśniła ich więzy i pozwoliła na rozwój indywidualności każdego z osobna. Saksofonista niedawno obronił dyplom, ale jak przekonuje, to nie koniec, lecz początek!

JAZZ FORUM: Dlaczego nie zostałeś klasycznym saksofonistą?

KRZYSZTOF URBAŃSKI: Dlaczego? Ja chciałem po prostu zostać muzykiem – saksofonistą. Saksofonistą klasycznym – nie. Pamiętam, gdy w szkole średniej jeździłem na konkursy, to ponoć nie wygrywałem ich tylko dlatego,
że mój saksofon wystarczająco się nie świecił i nie puszczą mnie dalej, bo się będą wstydzili. Miałem też w ich mniemaniu niedobre ustniki, które wpływały na brzmienie instrumentu.  Zawsze pracowałem nad pełnym brzmieniem, które jednak odstawało od kanonu przyjętego w muzyce klasycznej. Tu chyba pewne polskie stereotypy ograniczają osiągnięcie najlepszej barwy tego instrumentu. Obecnie też gram klasykę, głównie na sopranie, z orkiestrami symfonicznymi, również jako solista.

JF: Kiedy tak naprawdę zacząłeś przygodę z jazzem?

KU: To było w wieku 12 lat, jeszcze zanim rozpocząłem naukę w Szkole Muzycznej w Gdańsku-Wrzeszczu. Już wtedy miałem wszystko zaplanowane i poukładane. Wstąpiłem więc do orkiestry dętej i nie wiem, jak to się stało, ale wybrałem od razu saksofon. Chęć grania była bardzo silna, pomagała mi się skupić na ćwiczeniu i nie ulegać tak bardzo innym zainteresowaniom, choćby piłce nożnej. Jednocześnie do muzykowania zachęcali mnie rodzice. W II stopniu Szkoły Muzycznej musiałem przerzucić się na saksofon altowy, bo do tej pory grałem na sopranie i tenorze. Byłem wtedy zawiedziony, ale dzisiaj bardzo się z tego cieszę i coraz częściej wracam do altu.

JF: Kto miał największy wpływ na twój rozwój muzyczny?

KU: Można tu mówić o wielu muzykach. Dzisiaj na przykład od rana przez trzy godziny słuchałem Johna Coltrane’a. To jest muzyk zakorzeniony w tradycji jazzu: worksongs, blues, rhythm and blues, swing...

JF: Czyli uważasz, że najpierw trzeba poznać korzenie, aby potem móc iść w swoją stronę.

KU: Tak, przede wszystkim. Inaczej będziesz grał po prostu bullshit. Grałem niedawno na Zmaganiach Jazzowych i tam właśnie Steve Turre przyznał, że z łatwością może rozpoznać muzyków, którzy grają głupoty, bo nie poznali tej podstawy. Coltrane jest właśnie tym muzykiem, który przeszedł wszystkie właściwe etapy rozwoju muzycznego. Sam uważał, że jeśli coś ci się spodoba, to najlepiej zacząć poznawać to od korzeni. Tylko wtedy można coś prawdziwie poznać. Lubisz Boba Marleya – posłuchaj jamajskich rytmów!

JF: Właściwie przykładem ignorancji tych korzeni, o których mowa, może być wielu muzyków pseudo free-jazzowych...

KU: Tak, to jest przykre, ale niektórzy naprawdę nie potrafią grać. Wydaje mi się, że to się rodzi z faktu małej popularności jazzu w Polsce. W rezultacie wychodzi taki kolega X na scenę i mówi „teraz ja gram jazz i to jest nowa muzyka”, więc ludzie, którzy nie mają poglądu i nie wiedzą dokładnie, co jest istotą jazzu, kupują to.

JF: Mid West Quartet – nazwa zespołu wskazuje na Wrocław. Masz jakiś szczególny stosunek do tego miasta?

KU: Szczególny stosunek? Tak – tutaj wziąłem kredyt i muszę go spłacić. (śmiech) Po prostu wszyscy tu mieszkamy, gramy razem. Podoba mi się to miejsce, choć wrocławskie środowisko jest dosyć specyficzne, wręcz lokalne. To od człowieka zależy, czy jest otwarty, czy nie.

JF: Razem z zespołem wystrzeliliście na scenę jazzową bardzo nagle i intensywnie. Od razu zostaliście docenieni!

KU: Pierwszy raz wygraliśmy w 2007 roku X Ogólnopolski Przegląd Młodych Zespołów Bluesowych i Jazzowych w klubie Ucho w Gdyni. Wtedy poszło nam rzeczywiście bardzo dobrze. Potem pojechałem na Zmagania Jazzowe do Szczecina, gdzie udało mi się zdobyć pierwszą nagrodę od jury, a także nagrodę publiczności. Następnie w grudniu na krakowskim Jazz Juniors znowu szczęście mi dopisało. Nagrodę zdobył mój zespół, a mnie uhonorowano jako najlepszego instrumentalistę. Wreszcie ogromne i miłe zaskoczenie na tegorocznym konkursie Jazzu nad Odrą…

JF: Dobra passa cię nie opuszcza! Czy zatem czekałeś z zespołem na odpowiedni moment kumulując energię, aby w końcu eksplodować?

KU: To przyszło naturalnie, wiedzieliśmy już, że gramy dobrą muzykę i wszystko się układa jak należy. Mieliśmy cel: jechać i wygrać, bo myślę, że zasłużyliśmy na to.

JF: Wasi nauczyciele nie zasugerowali wam tego wcześniej?

KU: Nie, nie... To wyszło od nas. W tej sprawie to ja jestem wilkiem – decyduję sam, nikt mi nie podpowiada, co mam robić. Nawet zgłoszenie na pierwszy konkurs wysłałem bez wiedzy chłopaków. To była chwila, kiedy wszyscy naprawdę uwierzyli w siebie. Od tamtej pory jeżdżenie na konkursy bardzo mnie pobudza i stymuluje do grania. To jest sposób, aby zaistnieć w tym biznesie i dać się poznać, bo co z tego, że ktoś będzie geniuszem, jak nie wyjdzie ze swoim dorobkiem do ludzi? Jednak moim zdaniem w pewnym momencie życia trzeba ten etap zamknąć. Współzawodnictwo w jazzie nie może wyjść na pierwszy plan, bo nie o to chodzi. Jeżdżąc na konkursy pracuje się na swoją, można powiedzieć, markę, ale dla mnie to jest absurd. Najistotniejsza jest przecież muzyka.

JF: Razem z większością twojego zespołu grasz w orkiestrze salsowej Jose Torresa – Salsa Tropical Band, a także w kwintecie Cuban Train. Jakich umiejętności wymaga ta muzyka?

KU: Przede wszystkim punktualności, dobrej, specyficznej artykulacji. Trzeba być doskonale uporządkowanym rytmicznie, bo tam nie ma przelewek. Praca z Jose bardzo mi w tej kwestii pomogła. Rytmy kubańskie są niezwykle złożone i można się na nich wiele nauczyć.

JF: Wykorzystujesz to w graniu swojej muzyki?

KU: Oczywiście. To wszystko ma przecież wspólne, afrykańskie korzenie. Chociaż
feeling jest inny i nie można pod tym względem mieszać jazzu z muzyką kubańską.

JF: W każdym zakątku świata istnieje indywidualne poczucie rytmu i osobliwy temperament. Myślisz, że też to masz?

KU: Mam nadzieję, że nie. Nad swoim osobistym brzmieniem pracuję od 12 roku życia, ale nie chcę, aby moja muzyka ujawniała to, że jestem z Polski.

JF: Ale chyba nic w tym złego?

KU: Nie, na pewno, bo przecież nasz kraj jest piękny, jego historia, tradycje... Chodzi mi o moje muzyczne tradycje, które sięgają jednak w inne rejony.

JF: Przeraża cię ta polska melancholia?

KU: Nie, skądże! Blues też sam w sobie jest melancholijny. Od dziecka słuchałem Counta Basie’ego, Duke’a Ellingtona i tamten feeling jest mi najbliższy. Gdy mówi się o muzyce europejskiej, to zawsze pachnie Bałkanami i słowiańszczyzną. (śmiech)
 

JF: Masz rację, można to zauważyć... Zatem co cię naprawdę kręci?

KU: Swing! Swing Buda Powella, Theloniousa Monka.

JF: Rzeczywiście, w tej chwili zespół prawdziwie swingujący to niemal fenomen. Swingu można się wyuczyć, ale nie o to chodzi...

KU: ...bo najważniejsze jest serce. Mam szczęście, że gram w zespole z takim skurczybykiem jak Tomek Torres, który mocno swinguje. To on właśnie jest tym sercem zespołu. Wszyscy zresztą mają świetny groove, i Bartek Śniadecki, i Piotrek Mazurek grają jeszcze w kapelach groove’owych.

JF: W repertuarze twojego zespołu większość stanowią standardy jazzowe. Jakie znaczenie mają one dla ciebie?

KU: Granie standardów weryfikuje umiejętności muzyka. Trzeba znać pewien podstawowy kanon, aby mieć potem z czego wybierać. Nauczenie i interpretacja standardu też zajmuje trochę czasu. Obecnie gram dużo standardów, ale mam też swoje kompozycje.

JF: Zgodzisz się, że im bardziej znany standard, tym większa trudność jego oryginalnego opracowania?

KU: Jasne, przecież nikt nie chce się powtarzać. Standard to kopalnia, daje nam szerokie pole manewru w możliwościach interpretacyjnych. Przychodzi kiedyś taki czas, że zaczyna się je traktować jako ćwiczeniówki.

JF: Myślisz, że moża by było jeszcze coś zrobić np. z Autumn Leaves albo Summertime?

KU: Na pewno! Rytmika jest niepojęta, bo matematyka jest nieskończona. W dodatku każdy muzyk jest inny.


JF: Sporo koncertujesz, a także masz już na swoim koncie kilka nagrań.

KU: Poza licznymi nagraniami z Jose Torresem, grałem w styczniu, razem z Mid West Quartet w Studiu Muzycznym Polskiego Radia im. Agnieszki Osieckiej. Oprócz tego, że koncert był transmitowany, to także został zarejestrowany. Możliwe, że zostanie wydany na płycie. Mam plan, aby nagrać album w porządnej wytwórni, ale wiadomo jak to z jazzem jest – trzeba być topową postacią, żeby móc cokolwiek załatwić. Takie granie sztuki dla sztuki, wydawanie płyty dla polepszenia samopoczucia wcale mnie nie interesuje. Obieram inną drogę – nawet, gdybym nie miał z niej większych korzyści materialnych i tak bym nią podążał, bo lubię to, co robię.

Rozmawiała: Monika Okrój

 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu