Festiwale
Ray Manzarek i The Doors of the 21st Century
fot. Grzegorz Grudziecki

Artykuł opublikowany
w JAZZ FORUM 10-11/2012

Legendy Rocka w Dolinie Charlotty

Andrzej Dorobek


Niektórzy bywalcy rockowej fety w podsłupskiej Dolinie Charlotty nie mogli w tym roku poznać festiwalowego amfiteatru – jego widownia została bowiem wydatnie powiększona. W kuluarach przebąkiwano, że organizatorzy chcieli w ten sposób przygotować odpowiednią infrastrukturę dla koncertów zespołów w rodzaju Aerosmith czy Guns N’Roses – raczej nie występujących dla audytoriów poniżej dziesięciu tysięcy słuchaczy...

W podobnej sytuacji można by się lękać, że jedyny w Polsce „festiwal legend rocka” przekształci się niebawem w kolejne forum promocji współczesnych gwiazd i gwiazdek tej muzyki. Afisz szóstej edycji tej imprezy (13-14 lipca i 10-12 sierpnia 2012 roku) nie dał wszakże podstaw do podobnych obaw: znaleźli się na nim wyłącznie artyści opromienieni chwałą dawnych sukcesów.

13 lipca w Dolinie Charlotty wystąpił zespół The Doors of the 21st Century, udający The Doors właściwy. W stosunku do poprzedniego koncertu tej grupy w Polsce (20 lipca 2004, stołeczny Torwar) różnice były doprawdy znikome. Ray Manzarek grał na organach jak Ray Manzarek, a Robbie Krieger na gitarze – prawie jak Robbie Krieger (solowy popis flamenco w Spanish Caravan wypadł trochę słabiej od oryginału z albumu „Waiting For The Sun”). Ty Dennis za zestawem bębnów potwierdził się jako raczej toporne wcielenie Johna Densmore’a, a skośnooki Phil Chen (prawie cztery dekady temu w efemerycznym The Butts Band, założonym przez gitarzystę i perkusistę rozwiązanego wówczas The Doors) – jako żywy odpowiednik basu pedałowego, realizowanego zazwyczaj przez Manzarka podczas koncertów z Jimem Morrisonem w roli przewodniej. Ten ostatni zaś znalazł jeszcze bardziej wyrazisty substytut w osobie Dave’a Brocka (nie mylić z szefem Hawkwind, słynnego brytyjskiego zespołu psychodeliczno-rockowego, we wrześniu br. po raz pierwszy koncertującego w Polsce), albowiem nowy wokalista The Doors of the 21st Century wyglądał, śpiewał i miotał się po estradzie dokładnie jak wieloznacznej pamięci Król Jaszczur.

Zbytecznym byłoby dodawać, że premierowy album, o którym wspominał osiem lat temu Ian Astbury – poprzedni, znacznie bardziej charyzmatyczny wokalista Doorsowego simulacrum – do tej pory się nie zmaterializował. Ponownie usłyszeliśmy Break on Through, Five to One, When the Music’s Over, Alabama Song (Whisky Bar), Riders on the Storm, L. A. Woman, czy Light My Fire – z dodatkiem innych klasycznych tematów w rodzaju Peace Frog albo Strange Days.

Czy zespół, który z założenia jest odbiciem dawnej świetności i funkcjonuje w związku z tym poniekąd na zasadzie szafy grającej, zasługiwał na wyłączność podczas wieczoru inauguracyjnego prestiżowej, przynajmniej na rodzimą skalę, imprezy – pomijając już honorarium bez mała astronomiczne? Entuzjastyczna reakcja publiczności wypełniającej mniej więcej połowę „nowego” amfiteatru i zapewne nie zaprzątającej sobie głów refleksjami na temat kulturowego statusu obecnej inkarnacji The Doors, sugerowałaby, że być może tak.

Ciekawym zbiegiem okoliczności, drugi wieczór lipcowych spotkań z „legendami rocka” otworzyła grupa przez własnego lidera określona kiedyś jako „podróżująca grajszafa” – choć miana rockowej legendy godna jest zapewne bardziej niż ów lider, od lat będący już tylko beneficjentem dawnych sukcesów. Idzie tu, niestety, o niepospolicie uzdolnionego Alvina Lee, którego następca, gitarzysta i wokalista Joe Gooch, oraz dawni „podkomendni” w osobach Leo Lyonsa (gitara basowa), Ricka Lee (perkusja) oraz Chicka Churchilla (instrumenty klawiszowe), od lat mniej więcej dziesięciu występujący jako Ten Years After, mają obecnie większe prawo do tej szlachetnej nazwy, opromienionej chwałą Woodstock AD 1969. Love Like a Man, I Can’t Keep From Crying Sometimes czy I’m Going Home zostały przez nich wykonane z finezją i blues-rockowym ogniem, których tak dotkliwie zabrakło rok temu w tymże miejscu, na dość podobnym repertuarowo koncercie „najszybszego gitarzysty świata” (jak w latach 70. określała ówczesnego szefa TYA angloamerykańska prasa muzyczna). Zważywszy poza tym, że równie imponująco przypomnieli oni kilka mniej znanych tematów z własnego kanonu (I’m Coming On, 50,000 Miles Beneath My Brain) i że z niejakim powodzeniem prezentują nowy materiał w swym tradycyjnym blues-rockowym stylu, można tylko przyklasnąć pomysłowi zaproszenia ich do Doliny Charlotty.

Jeszcze lepszym przykładem zespołu, któremu „legendarny” status wcale nie przeszkadza w ewolucji twórczej, jest Savoy Brown, który dla odmiany gościł w Polsce ledwie raz, na względnie prestiżowym Rawa Blues Festival AD 1997. Pod koniec lat 60. uznany za jedno z największych objawień brytyjskiego elektrycznego bluesa, w dekadach następnych skłaniał się coraz mocniej ku dynamicznemu boogie rockowi – działając głównie na rynku amerykańskim. Piętnaście lat temu w Katowicach wystąpił jako trio, do Doliny Charlotty przyjechał natomiast w składzie czteroosobowym, który – obok „ojca założyciela” grupy Kima Simmondsa, świetnego gitarzysty i przemiłego człowieka – tworzą wokalista i saksofonista Jon Whiting, basista Pat De Salvo oraz perkusista Garnet Grimm.

Usłyszeliśmy wybór najcelniejszych utworów z bogatej dyskografii grupy, od Train to Nowhere z kanonicznej dla białego bluesa płyty „Blue Matter” (1969) po zainspirowany hinduską ragą, tutaj zaś znakomicie wyostrzony blues rockowo tytułowy temat z albumu „Hellbound Train” (1972). Najszerzej uwzględniono materiał z hard-rock-bluesowego „Looking In” (1970) i z najnowszego „Voodoo Moon” (2011), zdaniem Simmondsa najciekawszej propozycji Savoy Brown od czterech dekad. Można tu było mieć niejakie wątpliwości, sięgnąwszy pamięcią do płyt tak wybornych, jak chociażby „Lion’s Share” (1972) – czuło się jednak niezawodnie, słuchając Natural Man czy dynamicznego She’s Got the Heat, że ten zasłużony zespół nadal posiada realny potencjał wykonawczy i twórczy.

Czy można się tak wyrazić o Cactus, zamykającym lipcową odsłonę szóstej edycji naszego festiwalu, a z Savoy Brown skoligaconym przez osobę obecnego wokalisty Jimmy’ego Kunesa? Ta amerykańska supergrupa, powstała na bazie personalnej Vanil¬la Fudge i Mitch Ryder and The Detroit Wheels, niemal wszystko, co miała do przekazania, zawarła na trzech pierwszych albumach (1970-1971), porównywanych czasem do produkcji Led Zeppelin. Choć w zespole pozostało tylko dwóch członków-założycieli, perkusista Carmine Appice i gitarzysta Jim McCarty (reszta aktualnego składu to basista Pete Bramy i harmonijkarz Randy Pratt), program koncertu obejmował głównie klasyczne dla hard blues rocka utwory z owych płyt: Let Me Swim, One Way... Or Another, Evil, czy też Big Mama Boogie – Parts 1 & 2 (ten ostatni częściowo przearanżowany i przetytułowany na Cactus Boogie). Nieliczne kompozycje nowsze – sześć lat temu ukazał się album „Cactus V”, obecnie muzycy pracują nad „Cactus VI” – nie osłabiały nadmiernie tej brawurowej szarży dźwiękowej, urozmaiconej efektownym popisem perkusyjnym Appice’a.

W kontekście podobnych smakowitości muzycznych druga odsłona tegorocznego Festiwalu Legend Rocka okazała się nie tyle bukietem jego największych atrakcji – jak na ogół bywało do tej pory – ile przypadkowo ułożonym postscriptum.

Wieczór inauguracyjny drugiej odsłony otworzył mianowicie śląski Kruk: nieudolny imitator Deep Purple, po dwóch latach znów figurujący na „charlottowym” afiszu (sic!). Thin Lizzy, który zamknął ów wieczór jako główna gwiazda, udowodnił natomiast – jak wcześniej Them, The Doors albo Queen – bezsens kontynuowania działalności po odejściu charyzmatycznego lidera, w danym wypadku zmarłego w 1986 roku basisty i wokalisty Phila Lynotta. Ostatnią premierową pozycją w dyskografii tej pierwotnie irlandzkiej grupy wciąż pozostaje album „Thunder And Lightning” (1983), a koncertowe odświeżanie kanonicznych tematów w rodzaju Jailbreak, Waiting for an Alibi bądź Dancin’ in the Moonlight w obecnym rozszerzonym składzie (obok znanych z okresu „klasycznego” gitarzysty Scotta Gorhama, perkusisty Briana Downeya i keyboardzisty Darrena Whartona, gitarzysta Damon Johnson, wokalista i gitarzysta Ricly Warwick oraz Marco Mendoza, dawny basista Whitesnake) sprowadza się zasadniczo do „anonimowego” heavy metalowego zgiełku, w którym giną właściwe oryginałom wdzięk melodyczny i dyscyplina unisonowych partii gitar. Na tym raczej zgrzebnym tle nadspodziewanie interesująco zaprezentował się pokrewny w sensie stylu poznański Acid Drinkers, ze śpiewającym basistą Tomaszem „Titusem” Pukackim na czele: głównie dzięki pomysłowym, niejednokrotnie dowcipnym opracowaniom tematów obcych, od Proud Mary CCR po... New York, New York Lizy Minnelli.

Następnego wieczoru gradacja muzycznych doznań okazała się podobna: po marnym początku nieco lepszy ciąg dalszy i odczuwalny zawód na koniec. Po słusznej dawce heavy metalowego prostactwa Złych Psów, kierowanych przez gitarzystę Andrzeja Nowaka (wyróżniała się bodaj tylko masywna rockowa wersja Oni zaraz przyjdą tu Breakoutu) na estradę wkroczyła Budka Suflera, by odbyć „podróż sentymentalną” do własnych progresywno-rockowych korzeni. Zasadniczą część jej programu stanowił kompletny materiał z pierwszej, muzycznie najciekawszej płyty „Cień wielkiej góry” (1975) i bodaj dwa utwory z jej nieco słabszej kontynuacji, „Przechodniem byłem między wami” (1976) – wykonane sprawnie, choć nie bez rutyniarstwa, od lat widocznego w produkcjach lubelskiej grupy (w składzie nadal trzech członków-założycieli, wokalista Krzysztof Cugowski, keyboardzista Romuald Lipko i perkusista Tomasz Zeliszewski).

Dodatkową niedogodnością okazało się kiepskie nagłośnienie – mimo wszystko jednak miłośnicy tak zwanej sztuki rockowej znaleźli tu więcej dla siebie niż na finałowym koncercie Uriah Heep, zagranicznej atrakcji wieczoru. Ten brytyjski zespół, w pierwszej połowie lat 70. zaliczany, obok Deep Purple czy Led Zeppelin, do światowej czołówki progresywnego hard rocka, od ponad trzech dekad waha się beznadziejnie między pop-rockowym banałem a heavy metalową agresywnością, dominującą na promowanym właśnie albumie „Into The Wild”. Jednocześnie masakruje też, niestety, własny kanon – trudno bowiem inaczej określić wyjątkowo niechlujne wykonania Gypsy, July Morning, bądź Lady in Black. Największe „zasługi” miał tu niewątpliwie obdarzony iście thrash-metalowym temperamentem perkusista Russell Gillbrook (reszta składu to obsługujący instrumenty klawiszowe Phil Lanzon, główny wokalista Bernie Shaw, basista Trevor Bolder i gitarzysta Mick Box – jedyny, który grał w zespole w czasach jego krótkotrwałej świetności).

Dynamika jakościowa wieczoru finałowego zrazu wyglądała podobnie: po niezbyt udanym występie toruńskiej Chemii, zainspirowanej do pewnego stopnia wczesną twórczością U2, estradę objął we władanie Perfekt, bezsprzecznie najciekawszy rodzimy zespół na tegorocznym afiszu. Koncentruje się on zasadniczo na swym kanonicznym repertuarze sprzed mniej więcej trzech dekad, lecz na miano rockowego simulacrum raczej nie zasługuje: zarówno dzięki kompozycjom premierowym (mniej, niestety, interesującym), jak i, przede wszystkim, twórczemu podejściu do tematów od lat znanych (pełne inwencji dialogi gitarowe Dariusza Kozakiewicza i Jacka Krzaklewskiego w Pepe wróć na podkładzie elektrycznego basu Piotra Urbanka i perkusji Piotra Szkudelskiego, obok wokalisty Grzegorza Markowskiego jedynego w obecnym składzie reprezentanta „klasycznego” Perfektu). Była to godna przystawka przed końcowym daniem, które – inaczej niż podczas dwóch poprzednich wieczorów – okazało się naprawdę smakowite.

W roli głównego przysmaku wystąpił Paul Rodgers, według Roda Stewarta najlepszy brytyjski wokalista rockowy, znany głównie jako członek Free i jego mniej szlachetnego artystycznie sukcesora w postaci Bad Company – choć udzielał się też w niezbyt ciekawej supergrupie The Firm (u boku Jimmy’ego Page’a) czy, wbrew swemu blues rockowemu metier, w Queen. W Dolinie Charlotty, na czele kwartetu obejmującego dwie gitary, elektryczny bas i perkusję, zaprezentował, akompaniując sobie czasem na fortepianie, wybór utworów wymienionych wyżej grup (z oczywistym wyjątkiem tej ostatniej).

Najszerzej uwzględnił Bad Company (między innymi Can’t Get Enough, Burning Sky i Rock’n’Roll Fantasy, wzbogacony o cytat z Beatlesowskiego Ticket to Ride) i Free (The Stealer, Mr Big czy dane na bis Walk in My Shadow i, jakże by inaczej, All Right Now) – generalnie pomijając. zwłaszcza w drugim wypadku, utwory o bardziej powściągliwej, lirycznej ekspresji (jak choćby niezapomniane Free Me albo Be My Friend). Cały koncert okazał się przez to trochę za mało urozmaicony w sensie tembru wyrazowego i dramaturgii – co jednak zostało w dużym stopniu wynagrodzone przez stylowe brzmienie wybornie nagłośnionego zespołu (z kompetentnym gitarzystą Howardem Leese’m na czele), dobry poziom większości utworów i, przede wszystkim, dyspozycję wokalną mistrza, niemal równie imponującą, jak w „bohaterskich” czasach Free.

Było to jak najbardziej pożądane zwieńczenie tej, w sumie dość nierównej, imprezy. Był to również dobry prognostyk na festiwalową przyszłość.

Andrzej Dorobek


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu