W trakcie trwającego tournee wielki Kanadyjczyk, Leonard Cohen, dał dwa koncerty: 4 października w katowickim Spodku i sześć dni później w Warszawie. Powitany na scenie Torwaru przez wstające tłumy wprowadził z miejsca romantyczną aurę rozpoczynając hitem Dance Me to the End of Love. Przed wykonaniem przejmującej pieśni o walce z przemocą Anthem pozdrowił Lecha Wałęsę (obecnego na Torwarze), któremu ją dedykował.
Przebogaty we wrażenia występ zawierał ciąg przebojowych (ponownie zaaranżowanych) i mniej znanych piosenek z wcześniejszego okresu oraz z najnowszego albumu „Songs From The Road”. Artysta zaskoczył wykonaniem rasowego bluesa I Go to Darkness z akompaniamentem trzech i country-bluesa I Feel So Good z udziałem aż czterech gitar. Choć na początku tembr jego głosu był nieco szorstki, to z upływem czasu łagodniał, stawał się głębszy i pełen ciepła. Autor i wykonawca w jednej osobie podkreślał głosem wymowę tekstów i uzupełniał gestykulacją. Często zdejmował kapelusz na znak uszanowania publiczności lub za wykonanie przez muzyka solówki. Ktoś powie, że to wykalkulowany gest sceniczny, lecz akompaniament był w rzeczywistości wybitny i bez takiej jego jakości, ten koncert nie miałby rangi wydarzenia.
Akompaniatorzy, bez wyjątku wirtuozi, muzykują z Cohenem od trzech lat i uzyskali absolutnie perfekcyjny stopień zgrania, mimo że sami reprezentują różne style. Od początku koncertu Javier Mas zwracał uwagę brawurowymi solami o hiszpańskim zabarwieniu na 12-strunowych instrumentach w pasjonującym wstępie do Who By Fire. Multiinstrumentalista Dino Soldo opanował do perfekcji upodabnianie brzmienia dętego syntezatora do skrzypiec. Gitarzysta Bob Metzger zachwycał krótkimi i zawsze wyważonymi wejściami. Bez popisywania się Rafael B. Gazol pokazał klasę trzymując rytmikę w należnych ryzach. Zawsze akuratny basista (i kierownik muzyczny) Rosco Beck wprawił w osłupienie śpiewnym solo wykonanym akordami. Klawiaturzysta Neil Larsen wypracował na Hammondzie niepowtarzalnie delikatny i zarazem pięknie swingujący język wypowiedzi. Co za introdukcje do ballad! Bez udziału Hattie i Charley Webb, których anielskie soprany podążały za basem Cohena, nie doznalibyśmy takich wzruszeń jak w If It Will Be Your Will. Dało się wyraźnie odczuć, że wszyscy na scenie mają przyjemność grania i tworzenia razem.
Jak 76-letni bard szczerze wyznaje w wywiadach, do występów zmusiła go prywatna sytuacja finansowa. Ileż to gwiazd, nieraz przebrzmiałych, gościliśmy w ostatniej dekadzie, które przyjechawszy z przeciętnym akompaniamentem dawały ledwie półtoragodzinny występ, nieskore do bisów; ot wypełniały kontrakt i brały gażę. Bilety na ten wyjątkowy koncert Cohena były drogie, ale niemal 4-godzinne wydarzenie to przecież dobre dwa koncerty (w tym 7 bisów)! Artysta w tym, co robi jest aż do bólu uczciwy, i to nie tylko w rozpiętości występu, ale w zadbaniu o najwyższy standard wykonawstwa. Jego refleksyjne piosenki stały się popularne, choć od popu dzieli je przepaść. Chyba nikt nie wychodził z sali z niedosytem.
Cezary Gumiński
Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 10-11/2010
Zobacz również
Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>
Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>
W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>
Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>