Wywiady
fot. ACT Music

Leszek Możdżer: Istnieje jakiś lepszy świat

Andrzej Walny


– Trzeba będzie się teraz do Pana zwracać „Panie dyrektorze”, prawda?

– No na to wychodzi.

– Czy to cokolwiek zmienia?

– Zasady międzyludzkiej kurtuazji i uleganie pozorom towarzyszą nam zawsze i wszędzie, więc być może coś się zmieni, ale trudno mi na razie powiedzieć co.

– Pierwszy raz jest Pan dyrektorem?

– Nie, od paru lat współtworzę Enter Music Festival w Poznaniu, jest to bardzo młody festiwal, nie tak monumentalny, jak Jazz nad Odrą, który jest już przecież festiwalem historycznym, jednym z najstarszych w Europie. Enter dopiero zdobywa swoją markę, Jazz nad Odrą jest już uznaną marką od lat, ma za sobą pię?dziesi?t lat tradycji.

 ćdziesiąt lat tradycji.

 – Co jest najtrudniejsze w pracy dyrektora artystycznego?

– Wzięcie odpowiedzialności za artystów, których się zaprasza. Nigdy nie wiadomo, czy wszystko wypali tak jak należy, czy cała organizacja zadziała, czy nie będzie jakichś nieprzewidzianych komplikacji.

– Zdarzały się już takie sytuacje np. na Enterze?

– Do tej pory nie mieliśmy jakichś większych wpadek. Parę lat temu zacząłem wspomagać organizację koncertów w sopockim klubie Sfinks700, to właśnie tam zacząłem kontraktować artystów. Byłem wstrząśnięty tym, jak odmienną perspektywę widzenia świata muzyki ma organizator i artysta. To są dwa różne światy.

– Czym się różnią?

– Kiedy stanąłem po drugiej stronie, zdumiała mnie ilość nadsyłanych propozycji. Promotorzy mieli w ofercie po kilkadziesiąt zespołów. Oferowali „pakiety”: w zamian za gwiazdę – sześciu nieznanych artystów ekstra. Tych „nieznanych” artystów było dużo. Do wyboru do koloru. Każdy z nich miał charyzmę, wygląd i brzmienie. Zorientowałem się, że istnieją setki zespołów, które owszem, są na swój sposób oryginalne, ale w tłumie zasadniczo niezbyt się między sobą różnią… Ale przecież każdy artysta myśli, że jest jedyny w swoim rodzaju. Nawet ja tak myślę. Po paru spotkaniach z nimi zrozumiałem, że rozwój kariery zależy nie tylko od umiejętności, ale głównie i przede wszystkim od cech charakteru. Pokora, posiadanie swoistej miękkości w obyciu, życzliwości do otaczającego świata i wyrozumiałości gwarantują sukces, bo każdy kontakt międzyludzki to w gruncie rzeczy relacja osobista, którą albo chcemy kontynuować, albo nie. Phil Manzanera mówił mi tak: „Tych ludzi, których spotykasz podczas drogi do góry, spotkasz ponownie idąc w dół”. Miał na myśli to, że każda kariera ma swoje lądowanie. Lepiej jest wchodzić łagodnie, bo potem łagodniej się schodzi.

– To może właśnie dlatego taka jest rzeczywistość, którą Tymon Tymański przedstawia w filmie „Polskie gówno”? Świat szołbiznesu, w którym menago to świnia?

– Jeżeli menago jest arogancki, to prędzej czy później również wylatuje z obiegu.

Polski szołbiznes widziany oczami Tymona wygląda bardzo smutno, ale ja właśnie od Tymona nauczyłem się tego, żeby trzymać się z dala od głównego nurtu.

– Czy kiedykolwiek spotkał się Pan z aroganckim traktowaniem przez organizatorów?

– Na początku działalności owszem. Dwadzieścia lat temu występ Polaka na międzynarodowym festiwalu w Polsce był raczej upokarzającym doświadczeniem. W latach 90. liczyli się tylko muzycy zagraniczni, tylko oni dostawali wodę mineralną i kanapki oraz mogli mieć pełną próbę techniczną na scenie. Kiedy zaczą?em wyje?d?a? za granic?, osza?amia?o mnie, ?e technik na pr?bie poda? mi r?cznik, pyta? czy ods?uch nie jest za g?o?no iłem wyjeżdżać za granicę, oszałamiało mnie, że technik na próbie podał mi ręcznik, pytał czy odsłuch nie jest za głośno i czy życzę sobie wodę lub herbatę. A kiedy wracałem do Polski – wszystko wracało do normy: miałem się cieszyć z tego, że w ogóle mnie wpuszczono na scenę.

Ale w ostatnich latach branża muzyczna zrobiła w Polsce olbrzymi postęp. Technikę mamy na światowym poziomie, a nawet prześcignęliśmy już Europę, która poniekąd się zasiedziała. Gram na całym świecie i zdarza się, że mój realizator Piotr Taraszkiewicz diagnozuje w klubach czy salach koncertowych wadliwe połączenia, przepalone głośniki średniotonowe, czy włączone korekcje brzmienia, które funkcjonują latami, bo ktoś zapomniał to wyłączyć. Interwencje Taraszkiewicza są trafione, kluby i sale koncertowe grają potem na jego ustawieniach. Mamy dzisiaj znakomitych reżyserów dźwięku, świetnych fachowców od nagłośnienia i bardzo sprawną organizację.

Artyści na całym świecie chwalą sobie występy w Polsce. Zwłaszcza backline. Kiedy Magnus Öström z zespołu EST zostawił po którymś z festiwali obrączkę ślubną na werblu, to chłopak z ekipy technicznej dwa lata woził ją ze sobą w kieszeni. Pewnego dnia znowu rozkładał mu sprzęt w Polsce i mówi: „Magnus, masz tu obrączkę, dwa lata temu zostawiłeś ją na werblu po koncercie”. Jak tu nie kochać takich nagłośnieniowców?

– A właściwie dlaczego nie gra Pan akustycznie? Dlaczego zawsze nagłaśnia Pan swoje koncerty? Często artyści nie korzystają z nagłośnienia, Gonzalo Rubalcaba czy Lee Konitz nie korzystają z mikrofonów w ogóle…

– Staram się stworzyć komfortowe warunki odsłuchu. Co prawda ucho ma swoją akomodację, tak jak i oko, ale gram z nagłośnieniem, bo ono stwarza dodatkowe możliwości brzmieniowe. Mam wymagający rider techniczny i zawsze wożę ze sobą własne mikrofony. Używam do nagłośnienia for­tepianu czterech mikrofonów i dwóch pick-upów, czasami dokładamy jeszcze osobny mikrofon na rejestr strun basowych, więc zajmuję sześć albo siedem suwaków na stole mikserskim. Używam szlachetnych pogłosów. Dobry, zewnętrzny pogłos potrafi kosztować tyle co limuzyna i nikt mi nie powie, że wirtualny pogłos brzmi tak samo.

– Jaka jest różnica między szlachetnym pogłosem a nieszlachetnym pogłosem?

– Decydująca jest ostatnia faza wygasania dźwięku. Jeżeli pogłos urywa się w sposób niezauważalny i nie zniekształca dźwięku źródłowego tylko dodaje mu poświaty, to jest dobry. Pogłosy wirtualne zaczynają syczeć pod koniec wybrzmienia, rozsypują się w końcowej fazie w formę syntetycznego piasku oraz ingerują w dźwięk, czasami wprowadzają nawet chamskie „wibrato”, żeby wywołać złudzenie masywności. Przy dobrym pogłosie dźwięk źródłowy pozostaje trójwymiarowy i sprężysty, przy złym pogłosie dźwięk źródłowy staje się sprasowany, płaski i rozmyty, traci swoje kontury.

– Zawsze myślałem, że publiczność słucha muzyki, a nie pogłosów! Czyżby osobowość artysty nie decydowała o randze przekazu tylko jakość pogłosu?

– Publiczność słucha wszystkiego, a raczej wyczuwa wszystko, nawet jeżeli nie zdaje sobie z tego sprawy. Wiadomo że można grać bez mikrofonów, bez nagłośnienia, bez pogłosów, ale żyjemy w świecie pozorów i o randze przekazu decyduje wszystko, nie tylko osobowość artysty, ale także użyte środki techniczne, buty, garnitur, złocenia sali koncertowej i plusz na siedzeniach. Prestiż to zwykły farmazon, ale na tej planecie traktowany jest poważnie, więc biorę w nim udział. Muszę się dostosować, bo póki co takie są tu zasady. Trzeba jednak uważać, bo realizator dźwięku może zepsuć koncert, więc pracuję tylko z zaufanymi realizatorami.

– Sam fortepian nie wystarczy?

– Wystarczy. Ale muzyka klasyczna przegrywa z rockiem głównie dlatego, że rock jest głośniejszy, puszcza dymy i miga kolorowymi światłami. Dobry fortepian też sporo kosztuje, ale wreszcie udało mi się kupić koncertowy instrument, który prawdopodobnie będzie ze mną jeździł, w tej chwili jest w remoncie, zamierzam go nastroić do 432 Hz i zabierać ze sobą w trasy.

– Będzie Pan grał nowoczesną muzykę w starodawnym stroju?

– Nie w starodawnym stroju, tylko w stroju naturalnym. Chcę go przetestować. Wydaje mi się, że organizm zupełnie inaczej reaguje na strój 440 Hz i 432 Hz. Jak się wsłuchuję w ciało, to czuję że ten wyższy mnie spina, a niższy rozluźnia. W ogóle ostatnio wsłuchuję się w ciało. Wychodzi na to, że to ciało jest terminalem kontaktowym ze Źródłem. Myślę, że są dwie drogi: jedna na zewnątrz siebie i druga do wewnątrz siebie. Ta pierwsza żąda więcej doznań, ale przez to stępia zmysły i zmusza do rozbudowywania scenografii, a druga, polegająca na kontemplowaniu sygnałów z ciała, wyostrza zmysły. Wyostrzone zmysły dostarczają więcej doznań, więc efekt obydwu dróg jest ten sam: intensywniejsze życie, ale droga na zewnątrz prowadzi do popadania w uzależnienia, a droga do wewnątrz do stopniowego uwalniania się od uzależnień.

– A uprawianie muzyki to nie jest przypadkiem uzależnienie w Pańskim przypadku?

– Jest. Ale dźwięk jako wibracja jest podstawową zasadą formułującą materię w kosmosie, więc dopóki będzie istniała emisja dźwięku z najbliższego Źródła, to będzie istniał nasz świat. Jesteśmy uzależnieni od dźwięku na egzystencjalnym poziomie.

– A skąd Pan o tym wie?

– Pozbierałem do kupy informacje z różnych źródeł i tak mi wyszło. Mój rozum tak mi podpowiada. Rozum to najgłupsza część człowieka, ale staram się nim posługiwać w miarę swoich skromnych możliwości.

– Czyli w momencie kiedy dźwięk ustanie, to ustanie życie?

– Życie raczej nie ustanie, ale zapewne zmieni formę. Póki mamy czas, to możemy bawić się w muzykę. Muzyka to wibracja odbywająca się w czasie, zjawisko swingu też jest oparte na ustawianiu dźwięków wobec pulsu realizowanego w czasie. Swingujący basista jest trochę przed pulsem, a swingujący solista trochę za pulsem. Ale np. Ron Carter gra równo z pulsem i też swinguje. Ale być może on jest o jedną milisekundę przed pulsem.

– Czyli można nauczyć się swingować?

– Oczywiście, ale trzeba naprawdę chcieć. Nie nauczy się swingować nikt, kto nie jest szczerze zainteresowany muzyką. Czas można naciągać, tylko trzeba wiedzieć jak. Pat Metheny podczas pracy przy płycie Anny Marii Jopek zażyczył sobie podczas edycji, żeby całą jego solówkę opóźnić o trzydzieści milisekund. To bardzo dużo, ale ten ruch wprowadził do jego sola nieprawdopodobne napięcie.

Próbowałem tego zabiegu przy swoich produkcjach, ale nigdy nie udało mi się osiągnąć podobnego efektu. Pat zagrał tak precyzyjnie, że przesunięcie całego jego sola o 30 milisekund nie zburzyło mu frazy, tymczasem przesuwanie moich solówek bądź solówek kolegów sprawiało, że nagranie robiło się koślawe. Żeby taki zabieg się udał, to solówka musi mieć perfekcyjnie zbudowaną frazę. Zapewne tempo utworu też ma na to wpływ. Być może Pat dokładnie wiedział, ile to jest 30 milisekund. Ja jeszcze nie wiem, ale gram krócej niż on.

– Czyli można swingować mniej lub bardziej? Czy na festiwal Enter zaprasza Pan tych swingujących mniej, a na Jazz nad Odrą tych swingujących bardziej?

– Ostatnio rozmawiałem o tym z Larsem Danielssonem i on stwierdził, że od jakiegoś czasu nie swinguje. W każdym razie robi to niechętnie. Danielsson umie swingować, ale swing to po prostu jedno z narzędzi, i tyle. Chociaż potraktowany poważnie staje się potężnym narzędziem. Na Jazzie nad Odrą powinno być więcej swingu niż na Enterze, bo Enter to wydarzenie przyrodnicze, kaprysy pogody z łatwością przerywają nam koncerty, więc cała rzeczywistość staje się elastycznym plenerem artystycznym. Do tego jeszcze galeria ABC buduje w parku obiekty i instalacje, między innymi prof. Andrzej Bednarczyk, Cyryl Zakrzewski i Sławomir Brzoska już zrealizowali tu swoje prace. Na Enterze przyroda i kultura mieszają się ze sobą tworząc hybrydę. Jazz nad Odrą ma inny obrządek, to święto jazzu w sali koncertowej, wszystko odbywa się w sposób rytualny, zgodny z tradycją. Artysta ma za zadanie wyjść na scenę, przekonać publiczność i zejść.

– I to na tym właśnie polega rola artysty w dzisiejszym społeczeństwie?

– Artyści to ludzie, którzy zawodowo zajmują się produkowaniem i szerzeniem działań abstrakcyjnych. Ja bez abstrakcji nie dałbym rady. Jako niewolnik konwenansów nie mógłbym się rozwijać. Artyści mówią głośno, że abstrakcja to poważna sprawa i do tego właśnie są nam potrzebni.

– Ale ludzkość przez ostatnie dekady poczyniła olbrzymie postępy i to chyba nie dzięki artystycznej abstrakcji?

– Rozwój technologii i rozwój ludzkości to dwie różne rzeczy. Prawdziwy rozwój to odnoszenie sukcesów wewnętrznych, osiąganie coraz wyższych stanów ducha, a nie produkowanie coraz mniejszych telefonów albo bezbłędne wymiatanie michałków. Podobno wypracowanie szlachetnej duszy trwa milion lat. Przestawienie umysłu na wysokie wibracje wiąże się z wypracowaniem szerokopasmowych połączeń z najmłodszymi ewolucyjnie częściami mózgu, które są odpowiedzialne za uczucia wyższe i poczucie dobra wspólnego. Bycie dobrym człowiekiem wymaga wypracowania techniki i dostosowania do tego ciała fizycznego.

– Czy można stać się lepszym człowiekiem dzięki muzyce?

– Zdecydowanie tak. Muzyka często jest świadectwem tego, że istnieje jakiś lepszy świat, muzyka daje wytchnienie i schronienie, może być inspiracją do podjęcia decyzji o wprowadzeniu zmian w swoim życiu. Udowadnia, że w celu wyrażania piękna można niewiarygodnie opanować ciało. Często ludzie mi mówią, że muzyka pomaga im przetrwać. Życie w dzisiejszym społeczeństwie nie jest łatwe, ale dzięki muzyce jest do zniesienia.

– Oprócz muzyki mamy jeszcze inne używki…

– Szklanka piwa blokuje przysadkę móz­gową na około dwa tygodnie. Przez te dwa tygodnie mózg człowieka nie jest w stanie obsłużyć zjawiska zwanego „natchnieniem” albo „olśnieniem”. Artyści, którzy używają alkoholu, zaczynają się powtarzać, żonglują dotychczasowym zasobem środków. Przestałem używać alkoholu, bo chcę się dalej rozwijać. Muszę dreptać do przodu, bo wtedy od czasu do czasu zdarza mi się kwantowy przeskok świadomości.

– Słychać będzie ten kwantowy przeskok świadomości na Pańskiej najnowszej płycie?

– Najnowsza płyta to jest nagranie koncertowe z Filharmonii Berlińskiej i akurat wszyscy byliśmy tego dnia w dobrej formie. Danielsson miał chyba najtrudniejsze zadanie, bo nie doleciał ani jego kontrabas ani elektronika, ale może dzięki temu tak wymiatał. Było mu obojętne. Grał w pożyczonej marynarce.

– A dlaczego Atom String Quartet zagrał bez marynarek?

– W marynarkach czy bez, Atomy świetnie wypadli i wszystko się dobrze nagrało. Cieszę się, że zamieszaliśmy w Berlinie z polską ekipą. To był trzeci koncert z reaktywowanej serii Jazz at the Philharmonic, sala była wyprzedana i wszystko dobrze zabrzmiało. Po takim koncercie promotorzy niemieccy traktują cię poważnie. Myślę, że ta płyta bardzo nam pomoże na rynku niemieckim, ale poczekajmy do premiery, która będzie 27 marca.

– To dlaczego nie zrobi Pan polskiej premiery płyty „Leszek Możdżer & Friends” na Jazzie nad Odrą, tylko ściąga Pan na swój występ Gwilyma Simcocka?

– Chcę pokazać wrocławskiej publiczności świetnego brytyjskiego pianistę. On jest bardzo zaawansowany w poszukiwaniach w sferze harmoniki funkcyjnej, gra piękne gęste akordy i potrafi okrążyć tonikę z każdej strony. Lars i Zohar też będą na festiwalu, bo przyjadą ze swoimi autorskimi projektami. A z Atom String Quartet, Danielssonem i Fresco zagramy jedyny w Polsce premierowy koncert 9 maja w Krakowskim ICE.

– Co jeszcze może Pan powiedzieć o najbliższej edycji Jazzu nad Odrą? Czego jeszcze możemy się spodziewać?

– Mogę powiedzieć tyle, że skompletowaliśmy zestaw wybitnych artystów. Przyleci paru mega saksofonistów, będzie Dave Liebman, Lee Konitz, Seamus Blake i Dave Sanborn, a z polskiej strony m.in. ludzie z ekipy Free Cooperation. Przyjedzie trochę młodych asów z całego kraju, takich jak choćby Quartado czy Płużek. Planujemy ostro podżemować. Zobaczymy, jak to wszystko wyjdzie. Pewnie dobrze. Chyba jest dokładnie tak jak mawiał Andrzej Urny: „Są dwie drogi: albo jesteś albo cię nie ma. Ja jestem.”


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu