Wywiady

fot. Tomek Lewandowski

Marcin Nowakowski: Guru smooth jazzu

Adam Dobrzyński


Marcin Nowakowski to jeden z najlepszych polskich saksofonistów. Wzięty sideman, ale również solista, który od przeszło dziesięciu lat nagrywa swoje kolejne płyty. W ubiegłym roku oddał do naszych rąk piękny koncert zamknięty na dwóch krążkach CD oraz DVD.Artysta niebanalny, z podniesioną głową patrzący w przyszłość, ze spokojem opowiadający o swoich dotychczasowych dokonaniach.


JAZZ FORUM: Czy jesteś w czepku urodzony?

MARCIN NOWAKOWSKI: Nie, nie uważam się za człowieka „w czepku urodzonego”. Myślę, że szczęście to tylko drobna składowa mojego życia. Większość tego, co dokonałem, zawdzięczam ciężkiej pracy i uporowi. Oczywiście obok pracy i szczęścia są jeszcze ludzie, na których trafiłem na swojej drodze...

JF: To pytanie nie jest bezpodstawne, bo w Twoim życiu to chyba jest zawsze tak, że osiągasz to, co sobie założyłeś, o czym marzyłeś.

MN: Staram się realizować plany, które sobie założyłem, nie zawsze jest to oczywiście możliwe i nie na wszystkie jestem jeszcze gotowy. Mam przekonanie, że w życiu przytrafia nam się to, co w danym momencie możemy przyjąć, na co jesteśmy otwarci.

JF: Ale na wszystko czym możesz chwalić się dzisiaj, ciężko pracujesz od wielu lat.

MN: Tak, to prawda – bardzo ciężko na to pracuję, w zasadzie od momentu kiedy dostałem szansę nauki gry na saksofonie.

JF: Niektórzy uważają Ciebie za jedynego w Polsce saksofonistę jazzowego grającego smooth jazz. Zgodzisz się z tym stwierdzeniem?

MN: Chyba tak. Słyszałem kiedyś różne próby takiego „smooth” grania, ale w mojej opinii nie były one ani stylowe, ani dobre. Wbrew pozorom, wykonywanie tych „słodkich melodyjek” to nie jest proste granie. Proszę mnie nie odebrać jako bufona – jestem krytyczny również wobec siebie i swojej twórczości.

JF: A czym według Ciebie jest smooth jazz?

MN: Kiedy za oceanem styl fusion pomału przygasał, muzycy zaczęli czerpać z nowych, modnych w tych czasach gatunków jak R&B, funk, pop... Ponieważ w większości to bardzo kreatywni i otwarci ludzie – na ogół muzycy sesyjni nagrywający wspomniane gatunki – to powstał nowy styl
smooth jazz oraz nowy format radiowy.

Smooth jazz jest dla mnie bardzo uniwersalnym gatunkiem. Często się zdarza, że smooth jazz jest dla odbiorców początkiem przygody z trudniejszą i bardziej wymagającą muzyką jazzową. Mam przekonanie, że pełni on pewną funkcję edukacyjną, przekonuje ludzi do sięgnięcia po inne, czasami bardziej wymagające jazzowe tytuły. Wiem, że jest to znienawidzony przez jazzmanów styl. Oczywiście jest dużo bardzo złego
smooth jazzu. Zwłaszcza wtedy, kiedy biorą się za niego nieświadomi tego stylu jazzmani, którzy myślą – to jest łatwe, ja to potrafię, gram jazz, więc potrafię zagrać wszystko. I właśnie wtedy powstaje to coś, co można uznać za „muzykę do windy”. Dlatego uważam, że każdy powinien grać to, co potrafi najlepiej. Wiem, że mógłbym nagrać płytę stricte jazzową, ale wolę to zostawić moim kolegom, którzy robią to genialnie, którzy potrafią grać jazz. Ja nigdy nie zagrałbym
jazzu tak dobrze.

JF: Twoja pierwsza solowa płyta „Smooth Night” ukazała się dziesięć lat temu. To w pewnym sensie jubileusz. Więc przy tej okazji trochę powspominajmy. Zacząłeś swoją edukację muzyczną nie od saksofonu, lecz od fortepianu.

MN: Szło mi bardzo dobrze, szkołę ukończyłem z wynikiem bardzo dobrym, ale zawsze gdzieś w głowie miałem saksofon. Pierwsze zdjęcie z saksofonem – takim zabawkowym – miałem w wieku dwóch lat. Później towarzyszył mi w zasadzie przez całe życie. Lubiłem oglądać koncerty, filmy, w których gra saksofon. Pamiętam, że w nocy zakradałem się do przedpokoju, by przez uchylone drzwi podsłuchiwać soundtracki filmów, które w dużym pokoju oglądali moi rodzice. Zresztą ciągle lubię muzykę filmową – na przykład wspaniałe saksofony Davida Sanborna z filmu „Szklana pułapka”.

Oczywiście w tamtych czasach było nierealne nie tylko mieć ten instrument, ale też móc się na nim uczyć. Moja szkoła tego nie oferowała, natomiast pamiętam, że były lekcje fletu prostego jako instrumentu dodatkowego i to już było dla mnie coś wspaniałego!

Po ukończeniu szkoły muzycznej I stopnia w Pruszkowie postanowiłem zdawać do szkoły II stopnia. Moim marzeniem oczywiście był saksofon. Niestety nie miałem własnego instrumentu, w szkole w magazynie też akurat żadnego nie było, więc zaproponowano mi fagot. Powiedziano mi, że po roku na fagocie będę miał możliwość nauki na dwóch instrumentach – na fagocie i saksofonie. Jako młody i naiwny chłopak zgodziłem się na te warunki. Oczywiście po roku okazało się, że nic z tego nie będzie, że nie pozwolą mi grać na drugim wymarzonym instrumencie. Mój nauczyciel i dyrektor szkoły stwierdzili, że tak dobrze mi idzie, że muszę zostać fagocistą. No i wtedy się zbuntowałem! Zacząłem sam się uczyć gry na saksofonie z książki. Tata kupił mi saksofon Weltklanga z szyjką Amati, ślusarz musiał zresztą ją przerobić, bo nie pasowała. To nie miało prawa grać, ale bardzo chciałem, więc grałem. Po tym, jak dyrekcja szkoły dowiedziała się, że uczę się grać na saksofonie i planuję zdawać na Wydział Jazzu w Szkole Muzycznej II stopnia na Bednarskiej w Warszawie postanowiono skreślić mnie z listy uczniów z dopiskiem – bez możliwości powrotu.

Całe szczęście, że udało mi się dostać na Wydział Jazzu, choć konkurencja była ogromna. Koledzy saksofoniści mieli już w większości ukończony II stopień szkoły muzycznej na saksofonie, a ja? Uczyłem się z książki... Zbigniew Namysłowski na egzaminie wstępnym zapytał mnie: „Kto cię uczył”? Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że uczyłem się sam, z książki. Poprosił żebym zagrał. Zagrałem wtedy All BluesBlue Bossę, dostałem 24 na 26 punktów i szansę na naukę na ukochanym instrumencie. No i wtedy się zaczęło... Big Band Bednarska, genialnie prowadzony przez Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Septet Henryka Majewskiego... To mnie bardzo napędzało do pracy i ćwiczenia.

JF: Twoja twórczość toczy się dwutorowo. Od lat jesteś cenionym sidemanem. Wszystko zaczęło się od Woobie Doobie i od nagrań z Natalią Kukulską?

MN: To prawda, wszystko zaczęło się w studiu CCS w 1997 roku. To wtedy nagrałem swoje pierwsze solówki na płytę „Puls” Natalii Kukulskiej. Kilka miesięcy wcześniej wyłowił mnie Wojtek Pilichowski, który zaprosił mnie do współpracy w swoim solowym projekcie. Pamiętam, że musiałem się nauczyć 24 trudnych utworów w ciągu dwóch dni, zrobiłem to i zacząłem współpracę z Wojtkiem. Płytę Natalii produkowali Wojtek Olszak i Michał Przytuła. Te sesje nagraniowe były dla mnie ogromnym przeżyciem. Nic wtedy nie wiedziałem o nagrywaniu i pracy studyjnej. Dziś mogę już przyznać, że to był dla mnie istny poligon. Chyba sprawdziłem się wtedy w studiu, bo zaczęła się długoletnia współpraca i przyjaźń.

JF: Występowanie u boku największych, na koncertach czy ich płytach, to spore wyzwanie. Dla Ciebie jako muzyka wielka nobilitacja, ale to chyba właśnie gra z innymi, wyostrzyła Tobie apetyt na solową karierę?

MN: To wielka nobilitacja, ale i ogromna przyjemność! Ciągle z rozbawieniem wspominamy z Natalią, Michałem Dąb­rówką, czy innymi współpracownikami, te długie i pełne wrażeń trasy koncertowe! Kariera solowa była chyba naturalną koleją rzeczy, chociaż dość długo dojrzewałem do pierwszej solowej płyty. W pewnym momencie saksofon w muzyce rozrywkowej zaczął być passé, więc zdecydowałem, że najwyższy czas, by zrobić coś swojego. Technicznie byłem już przygotowany do zmierzenia się z solową płytą, dlatego ruszyliśmy z produkcją mojej pierwszej płyty w Woobie Doobie Studio. To był dobry wybór i dobry czas.

JF: Pierwszy przywołany wcześniej album „Smooth Night” odniósł zaskakujący sukces.

MN: Nagrywałem ten album przez pięć lat. W tym czasie zdążyłem nagrać płyty z Kasią Kowalską, Funky Filonem i kilka innych, tylko ta moja była cały czas rozgrzebana. W końcu zmobilizowaliśmy się z Wojtkiem Olszakiem i jakoś udało nam się ją skończyć. Na ten album zaprosiłem bardzo dużo gości, m.in. takich jak chłopaki z Woobie Doobie, Patrycja Gola, Agnieszka Hekiert, Marek Raduli. Udało mi się też zaprosić legendarnego gitarzystę Paula Jacksona Jr. – jednego z moich gitarowych idoli. Singiel You Are the Sun był bardzo dobrze odebrany w rozgłośniach radiowych, pojawił się również w propozycjach do LP Trójki Marka Niedźwieckiego.

JF: Kolejne albumy „Better Days” czy „Shine” pokrywały się platyną.

MN: Bardzo ważne jest, aby album był dopracowany zarówno kompozycyjnie, brzmieniowo, jak i graficznie, ale i tak zawsze najważniejsi są ludzie. To dla nich nagrywam i dzięki nim mam możliwość rejestrowania kolejnych albumów. Jeżeli ich zawiodę, przestaną kupować płyty i przychodzić na koncerty. Nie ukrywam, że moi fani są dla mnie najważniejsi.

JF: W jaki sposób nawiązałeś kontakty z muzykami zagranicznymi?

MN: Wszystko zaczęło się od albumu „Smooth Night” i zaproszenia do współpracy wspomnianego wcześniej Paula Jacksona Jr. Znałem go z płyt m.in. Michaela Jacksona, Quincy’ego Jonesa, czy Kirka Whaluma. Kiedy przygotowywałem się do kolejnego albumu „Better Days”, Paul Jackson Jr. polecił mi Jeffa Lorbera. Bardzo się ucieszyłem, bo Jeff jest jednym z moich ulubionych klawiszowców (znany z produkcji płyt Erika Marienthala, Dave’a Koza, Chrisa Bottiego). Kontakt nie był łatwy, były nawet chwile, kiedy zaczynałem się zastanawiać nad współpracą z kimś innym. Jak się później dowiedziałem od amerykańskich dziennikarzy, Jeff nigdy nie zabiega o artystów, a raczej ich sobie wybiera.

Wszystko stało się łatwiejsze, kiedy przyleciałem do Los Angeles. Jak tylko wszedłem do JHL Studio, Jeff zapytał mnie, czy mam ze sobą saksofon. Nie wiedziałem, o co mu chodzi – przecież mieliśmy zacząć pracę od rozgrzebywania aranży do dwóch utworów, które ze sobą przywiozłem. Okazało się, że Jeff po prostu chciał sobie ze mną pograć – miał ochotę na mały jam z obcym facetem z Polski. Graliśmy chyba godzinę – dobrze nam się wspólnie improwizowało, dobrze się przy tym bawiliśmy. Tamtego dnia na prośbę Jeffa przesłuchaliśmy inne utwory, które zebrałem na tę płytę. Po wysłuchaniu wszystkich Lorber zaproponował, że wyprodukuje cały album. To były dla mnie szok, niedowierzanie i niesamowity stres!

Miałem też to szczęście, że Jeff okazał się surowym producentem. Nie jest to ktoś, kto z uśmiechem na ustach powtarza ciągle: „Man! Sounds great!”. Usłyszałem sporo słów krytyki, nieraz śmialiśmy się z rzeczy, które grałem podczas sesji. Było surowo i ostro, ale konstruktywnie.

Kolejnym z producentów był Paul Brown (zdobywca dwóch statuetek Grammy), który uczył mnie, jak nagrywać do mikrofonu w studiu, jak to robić na pełnym luzie. Wcześniej wydawało mi się, że to potrafię. To bardzo cenne lekcje, bo uczę się u źródła, w kolebce tej muzyki, od ludzi, którzy są moimi wielkimi autorytetami. Dlatego lubię tam wracać.

JF: Jeff Lorber, Michael Landau, Michael Thompson, czy Jeff Pescetto – łatwo jest się z nimi porozumieć, dogadać, spotkać w studiu – wreszcie zaprzyjaźnić?

MN Porozumieć się z muzykami jest bardzo prosto, używamy wszyscy tego samego języka – muzyki. Ze spotkaniem w studiu, to już nie jest tak oczywiste – muzycy, z którymi miałem przyjemność współpracować, są bardzo zajętymi ludźmi. W przypadku Michaela Landaua było tak, że nie udało nam się spotkać w studiu, bo musiałem wracać do Polski. Bardzo mi zależało na tym, żeby nagrał gitary na „Better Days”. Nie wyobrażałem sobie tej płyty bez Michaela, ale bilet powrotny do Polski był już kupiony...

Na szczęście miałem wspaniałego producenta Jeffa Lorbera, który nad wszystkim czuwał i miałem do niego sto procent zaufania. Jeff pojechał do studia Michaela godzinę po moim wylocie ze Stanów – ja siedziałem w samolocie, a oni nagrywali ostatnie instrumenty na moją płytę.

Kolejną dziwną sesją była ta z Lennym Castro. Instrumenty perkusyjne nagrywaliśmy w JHL Studio. Poprosiliśmy Lenny’ego, żeby ze względu na ograniczony budżet przywiózł tyle instrumentów, ile zmieści się w jego samochodzie. Nie miałem pieniędzy na wynajem tracka i techników. Perkusjonista zgodził się i umówiliśmy się na kolejny dzień. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy rano przyjechaliśmy z Jeffem do studia i zobaczyliśmy na podjeździe wielkiego tira, a wzdłuż ulicy dziesiątki instrumentów perkusyjnych i całą masę case’ów. Lorber wpadł w szał – wydzwaniał do Lenny’ego, ale ten nie odbierał. Był przerażony, że firma transportowa pochłonie cały nasz budżet. Lenny przyjechał po pół godzinie w świetnym nastroju – sączył kawę z fast foodu i nie rozumiał naszego przerażenia. Okazało się, że cały jego backline wracał właśnie z trasy koncertowej, więc Lenny dogadał się z chłopcami z techniki, żeby podrzucili na chwilę sprzęt pod studio Lorbera. Stwierdził, że nie chce nagrywać tak fajnej płyty na ograniczonym instrumentarium.

U kolejnego gitarzysty, Michaela Thompsona, miałem przyjemność gościć w jego domowym, legendarnym już studiu. Ten facet posiada chyba wszystkie wyprodukowane na świecie efekty gitarowe. Przed przyjazdem do studia Michaela powiedział mi Lorber: „Muszę być gotowy, ta sesja trochę potrwa”. Rzeczywiście, Michael spędził cały dzień na nagrywaniu gitar. Mieliśmy jedną dwudziestominutową przerwę. Ta sesja trwała wyjątkowo długo, ale to w jaki sposób i ile gitar wykorzystał do tego nagrania, przerosło moje oczekiwania. To gitarowy geniusz! Z większością poznanych przeze mnie muzyków przyjaźnię się, to fantastyczni, otwarci ludzie. Jesteśmy ze sobą w stałym kontakcie – spotykamy się, kiedy oni są na koncertach w Europie lub gdy ja jestem w Stanach Zjednoczonych. Lubimy ze sobą spędzać czas nie tylko muzycznie – z Paulem Brownem i jego żoną gramy w golfa i spotykamy się przy winie, z Lennym Castro jemy pyszne kolacje i łowimy ryby... Co ciekawe, muzycy ze Stanów zawsze bardzo się interesują tym, jak odbierana jest płyta. Po premierze zawsze pytają, czy płyta podoba się ludziom, jakie ma w Polsce recenzje. To bardzo skromni i wrażliwi ludzie.

JF: W ubiegłym roku sprawiłeś sobie i nam jeszcze jedną przyjemność i niespodziankę. Wydałeś płytę koncertową.

MN: Zawsze chciałem nagrać album bardziej akustyczny. Ten pomysł dojrzewał we mnie od kilku lat. Do tego koncertu zaprosiłem Adama Sztabę, który napisał partie instrumentów smyczkowych. Koncert odbył się w Studiu S1 Polskiego Radia – jest to bardzo trudna sala do grania takiej muzyki jak moja. Naturalny pogłos (około dwóch sekund) powoduje, że trzeba bardzo się pilnować na scenie z głośnością grania. Publiczność natomiast nie dbała o normy akustyczne – po pierwszym utworze dostaliśmy brawa o takim natężeniu, że aż się wystraszyłem! To był wspaniały koncert i wspaniała publiczność, jestem szczęśliwy, że mogłem dla nich zagrać. Ten koncert mnie tak zainspirował, że zamarzyłem, by kiedyś nagrać płytę całkowicie akustyczną.

JF: A Ty dodatkowo masz niebywałe szczęście do ludzi. Nawet projektujących okładki.

MN: Fakt, mam niebywałe szczęście! Kilka lat temu na moim koncercie pojawił się Andrzej Pągowski, porozmawialiśmy chwilę. Okazało się, że Andrzejowi bardzo podoba się moja muzyka, ja również od dawna jestem fanem jego prac. Powiedział mi wówczas, że chętnie wykona dla mnie okładkę płyty. Bardzo się ucieszyłem, jednak nie bardzo ją sobie wyobrażałem – byłem przyzwyczajony do okładek ze zdjęciem – takich ładnych, grzecznych…

Nie wiedziałem, czy jestem gotowy na okładkę rysowaną. Przy okazji płyty „Live” pomyślałem, że to dobra okazja. Poprosiłem Andrzeja o wykonanie grafiki, dostałem pierwszą propozycję, która była idealna. Nie było żadnych poprawek, Andrzej zadbał o wszystko – nawet o to, by kolorem dominującym w grafice był mój ulubiony niebieski. To prawdziwy mistrz!

JF: Czy wydając taki materiał, zamykasz w nim swoje dotychczasowe dokonania, podsumowujesz je, czy też rozliczasz się w pewnym sensie z przeszłością?

MN: Największy problem to chyba zrealizowanie takiego projektu. Muzycy, których zaprosiłem do współpracy, to zapracowani ludzie. To wielkie szczęście, że udało mi się ich namówić i zebrać wszystkich w jednym miejscu. Podsumowanie to zbyt duże słowo. Ta płyta to raczej świeży zbiór moich trzech albumów, nowe spojrzenie na to, co wcześniej zrobiłem. Nie jest to rozliczenie, bardziej zdystansowanie się do poprzednich płyt, zanim zabiorę się za pracę nad kolejnymi.

Rozmawiał: Adam Dobrzyński


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu