Wywiady

fot. Rafał Masłow

Artykuł został opublikowany w numerze 3/2014 Jazz Forum.

Marek Napiórkowski: Up!

Monika Okrój


Niedawno obchodził dwudziestolecie działalności na muzycznej scenie, niespełna 10 lat temu przypieczętował swoją obecność pierwszą au­tor­ską płytą „Nap”. Niezmiennie w czołówce polskich gitarzystów, Marek Napiórkowski został niekwestionowanym zwycięzcą ankiety JAZZ TOP 2013, choć kilka oczek dalej, jakby ciągle w swojej mocy i nieśmiertelności, przemawia do nas nieprzejednany mistrz jazzowej gitary – Jarosław Śmietana. Wydana pod koniec zeszłego roku płyta pod nośnym tytułem „Up!” otrzymała nominację do nagrody Fryderyk 2014 w kategorii Jazzowy Album Roku. Wyśmienita forma, rozpoznawalny styl, melodyczna fantazja i sceniczny magnetyzm Marka Napiórkowskiego odnajdują tu swoje odzwierciedlenie, ale ci, którzy spodziewali się płynnej kontynuacji poprzednich nagrań, mogą być zaskoczeni.

JAZZ FORUM: Co musi wydarzyć się w życiu artysty, by wspiąć się na takie wyżyny, które wyznacza twój ostatni album „Up!”?

MAREK NAPIÓRKOWSKI: Nagromadziłem w szufladach utwory, które z czasem zaczęły tworzyć całość. Wyobrażając sobie, jak mogłyby zabrzmieć na płycie, przyszedł mi do głowy pomysł, by kwintet jazzowy poszerzyć o zespół złożony z muzyków symfonicznych. Od razu wiedziałem, że musi być tam wiolonczela i waltornia.

Zacząłem rozmyślać. Usłyszałem w głowie kolory tej muzyki i zadzwoniłem do Krzysztofa Herdzina. Napisałem mu precyzyjnie wszystkie melodie, voicingi, niektóre linie basu i poprosiłem, żeby dopisał aranżacje na taki skład. Jego twórczy wkład jest niekwestionowany, powołał do życia piękne struktury, kontrapunkty i kolory, ale klimat utworów był wynikiem także moich skojarzeń. Nie mówiłem – niech tutaj zacznie flet, a tutaj melodię zagra waltornia, ale tak: „W utworze Teatr unosi się duch Alfreda Hitchcocka”. Przyjaźnimy się od lat i te nasze rozmowy przy winku doprowadziły w końcu do poszerzenia składu do nonetu z puzonem, dwoma klarnetami, waltornią, obojem, fagotem, fletem, wiolonczelą i klarnetem basowym, bo Krzysiek po prostu sobie tego inaczej nie wyobrażał.

JF: Muzycy tworzący jazzowy trzon tej płyty to w większości stali partnerzy, z którymi współpracujesz.

MN: Zacznę może od wyjątków. Clarence Penn to bardzo ceniony w branży perkusista. Marzyłem, by pojawił się na tej płycie. Grał niemal ze wszystkimi, nawet z Dizzym Gillespiem i Sonnym Rollinsem. Perkusja jest sercem zespołu, więc chciałem usłyszeć, jak zadziała nasze granie, gdy będzie podszyte takim witalnym, jazzowym rytmem. To się stało, w niuansach, w tym, jak nam się z nim grało, jaką wniósł bazę rytmiczną.

Z Adamem Pierończykiem kumpluję się od kiedy przyjechał do Polski po studiach w Niemczech, ale nigdy nie graliśmy razem w żadnym projekcie. Przekornie pomyślałem, że moja muzyka, która ma w sobie dużo liryki, jest trochę w kontrze do jego koncepcyjnego sposobu grania na saksofonie. Zresztą uważam, że jest mistrzem w swojej dziedzinie w skali światowej, mało w Polsce docenianym. Zagrał w czterech numerach, bardzo się z tą płytą identyfikując, ale zagrał… lirycznie i niewątpliwie odmienił losy brzmienia całości.

Krzysztof Herdzin zagrał na fortepianie i napisał aranże, co potrafi robić jak nikt inny, w końcu zrobił ponad 1000 aranżacji na orkiestrę! On na tej orkiestrze po prostu gra.

Robert Kubiszyn jest na wszystkich moich płytach – bratnia dusza i świetny basista. Poza tym, że mamy quasi telepatyczny kontakt, bo gramy ze sobą od lat, to jeszcze jest doskonałym fachowcem od produkcji i realizacji.

I oczywiście Henio Miśkiewicz, z którym jestem blisko zaprzyjaźniony. Tenże Henio dał się tutaj namówić na nie byle co, bo tylko (sic!) na klarnet basowy, na którym rzecz jasna umie grać, ale w siódmym niebie nie był, gdy go o to poprosiłem. Tym bardziej, że poza improwizacjami, miał zagrać w nonecie z klasykami najwyższej kategorii. Ostatecznie przed sesją usiadł w domu, wyjął klarnetkę, postawił w dużym pokoju kwity i wyćwiczył ten niełatwy materiał. On jest bohaterem tego nagrania, poza tym daje 100% gwarancji ciepłego, sercowego grania. Jest wielki!

Ponadto moim nowym partnerem przy tej płycie jest Adam Domagała z wrocławskiej wytwórni V Records, który z wiarą zaangażował się w ten projekt.

JF: Pośród inspiracji do powstania tej płyty pojawiają się książka, film, czy wspomnienia z młodości.

MN: Tytuły moich utworów w wielu przypadkach powstają po nagraniu, bardzo często dopiero wtedy, gdy trzeba już drukować okładkę. Czasami od razu coś mi się z czymś kojarzy. Rzecz jasna, że te tytuły coś dla mnie znaczą i wiążą się z jakimiś wspomnieniami.

JF: Czy był to moment, by to wszystko wyrazić, coś podsumować? Nie miałeś obawy, że zostanie to odebrane jako podsumowanie pewnego etapu życia.

MN: A gdzie tam! Co prawda, jak mawiał Jeremi Przybora, „trzeba umieć się wycofać z arenki, gdy zaczyna służyć sofa do drzemki, ale to jeszcze daleko przede mną, nie żegnam się jeszcze! Nie ma żadnego podsumowania, broń Boże! To kolejna moja płyta, tylko że najbardziej kolorowa i trudniejsza do zrealizowania. W żaden sposób nie jest to płyta podsumowująca, choć tytuł wskazuje na to, że jest to jakiś krok i sam czuję, że stoję na wyższym schodku, zważywszy na ogrom logistyczny i organizacyjny, zagospodarowanie tej przestrzeni, wymyślenie zespołu, w którym 14 osób gra „na setkę”. To duże przedsięwzięcie i mam nadzieję, że tak to brzmi.

Może za rok, czy dwa będę przejęty inną swoją płytą. Dzisiaj ta wydaje mi się wyjątkowa, ale nie mam przeświadczenia, że jest lepsza od „Wolno”, czy od innych moich płyt. Nie zmienia to faktu, że dla potrzeb promocji jest to krok wyżej, piękniej, cudniej i bomba! Lecz mam również poczucie, także ze względu na poziom trudności grania z nonetem, że te utwory są być może najdojrzalsze i mam nadzieję, że słuchacze podzielą mój pogląd.

JF: Co konkretnie uruchomiło myślenie o tej płycie na takim poziomie?

MN: Wydaję płytę, kiedy jestem gotowy. Piszę z myślą, że coś fajnego z tego wyjdzie, o czym świadczy mój debiut jako lidera. Jak byłem osiemnastolatkiem, to myślałem, że nigdy nie napiszę żadnego utworu, a potem się okazało, że to jednak się dzieje, więc gromadzę te utwory. Ilekroć przyjdzie coś do głowy, to nie piszę, by wydać od razu płytę. To dzieje się czasami bardzo szybko, innym razem jest to niezwykle żmudny proces.

Uwielbiam brzmienie tej płyty – zestawienie kwintetu i nonetu jest unikatowe. Sam Rafał Smoleń, który zrealizował to i inne moje nagrania, powiedział, że była to jedna z najtrudniejszych do zmiksowania płyt, jakie w życiu robił. Zestawienie przesterowanej gitary z kruchością flecików i wiolonczelą jest z góry problematyczne. A ja się właśnie cieszę, że to nie brzmi tak zupełnie klasycznie. Część ludzi niezwiązanych z muzyką usłyszy tu jakąś plamkę. Natomiast ci słuchający głębiej dostrzegą więcej kolorów.

Cieszę się, że robię teraz coś innego, choć wcale nie jest wykluczone, że moja następna płyta będzie totalnie rzężąca albo będzie bluesowym triem z Hammondem. To nie jest żaden krok determinujący jakiś kierunek. Na moich płytach solowych i w tym, co napisałem dla innych zespołów, jest ten element „Napióra”, sposób myślenia kompozycyjnego, które czasami jest troszeczkę w opozycji do mojego grania. Lubię grać różne rzeczy i jednocześnie staram się swój język definiować, bo jest w nim moja liryka, echo Jeleniej Góry – to zostanie. Teraz mam zupełnie czystą głowę.

JF: A gdzie jest najwięcej „Napióra”?

MN: Na każdej mojej płycie jest go tyle samo. Pierwsza brzmi jak „zapraszamy, to jest właśnie Marek”. Mamy tam miks różnych rzeczy – tu rzężenie, tu ballada, tu jazz, tu z Możdżerem, tu Henio. Druga jest koncepcyjna, wolna i balladowa. Na trzeciej, koncertowej, jest energia, czad i to też jestem ja. Bardzo lubię w sobie – choć to dziwnie brzmi – tego niespokojnego ducha, który każe mi konfrontować się z różnymi gatunkami, stylami. Gdy gram, słyszę melodię w głowie i czy to robię przy użyciu przesterowanej gitary, czy akustycznej, kwilącej Lindy Manzer, to ciągle jest dla mnie to samo.

Grałem niedawno z Tomaszem Stańką w Filharmonii Jeleniogórskiej. I on ten swój głos ma bardzo sprecyzowany, niezwykły muzyk. W pewnym sensie gra zawsze tę samą melodię, tak też próbuję i ja.

JF: Gitara akustyczna i elektryczna – czy one wywołują w tobie różne doznania?

MN: Zupełnie inaczej się gra, to mnie kręci. One są tylko i wyłącznie przyrządami służącymi do tego, by przekazać informację artystyczną, ale trzeba uwzględnić inną artykulację, inną technikę. Inaczej się ubierasz w zależności od pory roku.

JF: Na „Up!” używasz kilku gitar.

MN: Gdy piszę, nawet jeśli jest to bardzo dynamiczny utwór, to zwykle używam gitary akustycznej. Penn Drive dedykowany Clarence’owi – swoista rzeź niewiniątek – też był napisany na pudle. Dopiero przed aranżacją miałem wizję, co na czym zagrać. Gram tu ostatecznie na trzech gitarach – na akustycznej z metalowymi strunami, klasycznej i elektrycznej w dwóch odcieniach (big beatowym i czystym, „jazzowawym”). Starałem się stworzyć jakąś historię. Zawsze lubiłem płyty-opowieści, coś się zaczyna, rozwija, jest akcja. Ta płyta jest pod tym względem spójna i wielobarwna. Z dziewięciu nagranych utworów jest na niej osiem. Kierując się koncepcją całości uznałem, że jeden nie pasuje do zestawu, mimo że bardzo go lubię.

JF: Poważną część twojej muzycznej działalności zajmuje bycie muzykiem sesyjnym. Ta etykietka przyklejana artystom nie zawsze dobrze świadczy o jakości.

MN: Być może kładzie się cieniem na moim wizerunku, ale ja mam dosyć zdrowy do tego stosunek. Od kiedy zacząłem się interesować gitarą, zawsze mam coś do opowiedzenia i robię to konsekwentnie. Zwykle mam gotowość, by zrobić coś nowego, a śledząc moją 20-letnią karierę, non stop miałem jakiś zespół i koncept, od grania garażowego w Jeleniej Górze, Jazz Juniors, po Funky Groove.

Aczkolwiek z początku nie stawiałem na to, że będę z kimś grał i żył z muzyki. Zajmowałem się tym, co mi w duszy gra, a z racji tego, że jakoś potrafię to robić, nazbierało się dobrze ponad sto nagranych przeze mnie płyt. Między nimi są takie, za które dałbym się pokroić – Funky Groove, napisane przeze mnie piosenki dla Dorotki Miśkiewicz i Anki Jopek. To z Anią od parunastu lat jeżdżę po świecie, byłem pięć razy w Japonii, szesnaście razy grałem w tokijskim Blue Note.

Świadomie uczestniczę w projektach, które sprawiają mi przyjemność, choć teraz dużo uważniej je wybieram, bardziej się reglamentuję niż kiedyś, moja pozycja się nieco zmieniła. Nie chcę być artystą docenionym dopiero po śmierci. Jeśli coś jest na dobrym poziomie i nie urąga mojemu poczuciu estetyki, stoi za tym dobry producent, to po prostu idę elegancko do studia i rzetelnie nagrywam.

Co więcej, 90 procent muzyków jazzowych robi to samo, może za wyjątkiem sceny awangardowej. Pojawia się pytanie – czy przedstawiciele awangardy byliby w stanie zagrać przekonywająco piosenkę. Na płycie Nory Jones, która sprzedała się w milionach kopii, gra jeden z moich ulubionych gitarzystów, Adam Rogers. Wielu muzyków bierze udział w tego typu nagraniach i ja też podążam tym tropem. Poza tym jest jeszcze jedna rzecz – lubię prostą muzykę. Ona może być wyrafinowana w inny sposób.

Moje utwory nie są łatwe, o czym przekonał się każdy, kto ze mną grał i próbował na nich improwizować, ale robię wszystko, by nie męczył się słuchacz, a co najwyżej muzyk. Poza tym lubię muzykę wokalną, sprawia mi dużo frajdy granie z kimś, kto dobrze śpiewa. Po groźnym graniu ze Stańką, Dominikiem Wanią, Michałem Miśkiewiczem, Michałem Barańskim, z wielką przyjemnością zagrałbym duet z Dorotą Miśkiewicz, np. z piosenkami kabaretu Starszych Panów. W przeciwieństwie do ludzi, którzy widzą tylko dwa kolory, biały i czarny, dla mnie już od dawna świat ma dużo więcej odcieni. Muszę mieć wiele wyzwań, być w ciągłym ruchu, taki mam swój świat.

JF: Muzyka musi spełniać także rolę użytkową

MN: Absolutnie. Uprawiając, nazwijmy to, „wypożyczanie talentu”, granie tej prostszej muzyki bardzo dużo mi dało, jeśli chodzi o myślenie formą, nauczyło dyscypliny. Jak Paul McCartney napisał piosenkę, to ona była dobra z wielu powodów. U Stańki jest dyscyplina totalna, choć my tam fruwamy i robimy, co chcemy, to on czuje formę, wie gdzie zagrać dłuższy, a gdzie krótszy wstęp.

JF: Biorąc pod uwagę twój staż sceniczny to pytanie może wydawać się błahe, ale po prostu jestem ciekawa – twoich muzycznych mentorów.

MN: Mam ich, oczywiście. Często pada pytanie, którego nie znoszę, o ulubionych gitarzystów. Więc mówię, że lubię gitarzystów od Hendriksa i Joe’ego Passa po współczesnych. Uważam, że dobra sztuka zbudowana jest na korzeniu. Wojciech Młynarski, który jest jednym z moich mistrzów, odbierając Fryderyka powiedział, że życzy wszystkim dzisiejszym wykonawcom, by patrzyli wstecz, tak jak on patrzy na Hemara, Przyborę i Osiecką.

Jeżeli grasz na gitarze największą możliwą frytę i zakładasz, że ty to wymyśliłeś, to mam z tym już problem. Ludzie nie mają świadomości, że coś wynika z czegoś. Przywilejem i cechą młodości jest bunt, co bardzo szanuję, ale cała muzyka nowoczesna wynika z korzenia. Zespół Wayne’a Shortera będzie zapisany w encyklopedii jako najważniejszy zespół improwizujący tego 10-lecia, bo rozszerzają granice, ale tam jest wszystko z czegoś wyprowadzone. Shorter grał w Jazz Messengers, eksplorował muzykę linearnie.

Krótko mówiąc, moi mistrzowie to ludzie, którzy wpłynęli na rozwój mojej osobowości. Także moi nauczyciele, jak Jarosław Śmietana, który pokazał mi w Chodzieży na warsztatach, że na gitarze można grać jazz, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Jednym z moich pozamuzycznych mistrzów jest Andrzej Bobkowski, któremu dedykowałem utwór Szkice piórkiem. Napisał wybitną książkę, pamiętnik o podróży w czasie wojny we Francji, której przeczytanie było dla mnie ogromną inspiracją.

JF: Patrząc wstecz, czy chciałbyś coś wyciągnąć ze swojej dyskografii i do tego wrócić?

MN: Tego jest dużo. Gdy gram w trio, uwielbiam posinieć i podskakiwać podczas sola, co robię bezwiednie. Czuję, że się ciągle rozwijam, choć to bardziej można nazwać krzepnięciem – nabieram głębi, jakiejś dojrzałości. Na pewno wrócę do grania elektrycznego, co właściwie cały czas robię, na przykład w trio KonKubiNap, czy z Heniem Miśkiewiczem w Full Drive. Nie wiem, w którą stronę dalej pójdę, tak samo uwielbiam grać ballady, jak i rzęzić na przesterze. Cały czas kontynuuję tę linię, poprzez płyty, w których ciągle jestem w stu procentach sobą.


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu