Wywiady

fot. Magdalena Dudek

Artykuł został opublikowany w numerze 7-8/2014 Jazz Forum.

Marta Krół: Thank God She’s a Woman

Adam Dobrzyński


Marta Król jest silną i mocno stąpającą po ziemi kobietą. Wokalny kunszt i trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość w szybkim tempie zaprowadzą ją na szczyt. Już przed trzema laty wróżyłem jej międzynarodową karierę. Liczne nominacje do najważniejszych muzycznych nagród w kraju tylko te przypuszczenia potwierdzają. Artystka stawia kropkę nad „i” – wydaje swój drugi album. O początkach, kształceniu się, niespodziewanych laurach, drugiej płycie i planach na życie opowiedziała mi w jeden z czerwcowych wieczorów. Zanurzmy się w świat marzeń, które się spełniają.

JAZZ FORUM: Pochodzisz ze Śląska, opowiedz o swoich korzeniach.

MARTA KRÓL: Moim miastem rodzinnym jest Bytom. Zawsze to podkreślam z racji szczerego przywiązania. I choć kilka lat temu byłam bliska zmian miejsca zamieszkania, zostałam na Śląsku, który wzbudza we mnie coraz większy patriotyzm lokalny. To w Bytomiu miała początek moja muzyczna droga, pierwsze nieśmiałe kroki, by w przyszłości śpiewać. A Ruda Śląska jest miejscem, gdzie przyszłam na świat, bo tam był najbliższy wówczas szpital dla rodzących mam. (śmiech)

JF: Silne koneksje można znaleźć też z Łodzią i Warszawą.

MK: Rzeczywiście, koneksji jest wiele. Rodzice pochodzą z Łodzi i okolic, przeprowadzili się na Śląsk będąc w moim wieku. Moje korzenie sięgają zatem także centralnej Polski i też czuję silną więź z tym regionem. Przypomina mi niezmiennie czas dzieciństwa, spędzanych na wsi wakacji, oderwania od gwaru miasta. Z wielką radością zawsze wracam do domu dziadków. Tam chwytam oddech. Natomiast Warszawę odwiedzam głównie z powodów zawodowych, choć wspomniana przeprowadzka ze Śląska dotyczyła wówczas właśnie stolicy.

JF: Szkoła muzyczna pojawiła się przypadkiem, z predyspozycji, czy może dzięki rodzicom?

MK: Od najmłodszych lat muzyka towarzyszyła mi w domu rodzinnym. Otaczały mnie dźwięki fortepianu i fletu grane przez starszą siostrę, która ostatecznie stała się także moim odniesieniem w wyborze szkoły muzycznej. Była to jednak decyzja podjęta z potrzeby serca, bardzo świadoma, jak na wiek siedmiu lat. Potrzeba obcowania z muzyką była na tyle silna, że nie miałam wątpliwości co do wyboru dalszej drogi.

Predyspozycje były zarówno dla mnie jak i dla całej rodziny dość czytelne. Rodzice nigdy nie zajmowali się muzyką, stąd mam poczucie, że muzyczną wrażliwość odziedziczyłam po pradziadku, który ukończył Konserwatorium Muzyczne w Warszawie na Wydziale Fortepianu, Klawesynu i Organów w bodajże 1917 roku. Jak mi przekazano, był wybitnym organistą i wspaniale śpiewał.

JF: Najpierw skrzypce potem altówka, łącznie dwanaście lat nauki. Kto wybierał instrument?

MK: Nieco wahałam się z podjęciem decyzji. Do ostatniej chwili, a więc do momentu egzaminów wstępnych, w głowie były skrzypce i fortepian. Kiedy po przyjęciu zadano pytanie: „Na czym chciałabyś grać?”, nadal nie potrafiłam się określić. Finalnie, po sprawdzeniu długości ręki i palców zasugerowano mi, że skrzypce będą właściwym instrumentem, do którego mam predyspozycje. Z biegiem lat ręka stawała się dłuższa, co skłoniło mnie do rozpoczęcia przygody z altówką. I była to piękna przygoda pod okiem wspaniałego pedagoga, który wydobył ze mnie ogrom wrażliwości na muzykę. Miałam szczęście do nauczycieli. Wiele im zawdzięczam.

JF: A kiedy pojawił się w tym wszystkim śpiew?

 MK: Był zawsze. Nieodłączny element mojego dzieciństwa. Już jako trzylatka otrzymałam mikrofon, który towarzyszył mi przy każdym występie rodzinnym. Takie były początki. Śpiewałam nieustannie w domu słuchając radia i telewizji. Pierwszym poważnym krokiem był udział w konkursie piosenki, którego nagrodą specjalną były cztery zajęcia z emisji głosu u wyjątkowej pedagog Danuty Sendeckiej. Śmiało stwierdzam, że konkurs zaprowadził mnie pod jej skrzydła i tak zostało na kolejne lata. Z dzisiejszej perspektywy – drogocenny czas rozwoju wokalnego i osobistego.

JF: Jazz okazał się najsilniejszym z Twoich muzycznych związków. Od razu wiedziałaś, że to jemu poświęcisz się bez reszty?

MK: Nie miałam pojęcia, że tak się stanie… Zdecydowanie bliższe były mi soul i gospel. Do dziś czuję potrzebę obcowania zwłaszcza z soulem z dawnych lat. Quincy Jones, Stevie Wonder, James Ingram, Luther Vandross wybrzmiewają regularnie w moim domu. Idąc w stronę jazzowych brzmień, współcześnie niesamowicie łączy soul z jazzem uwielbiany przeze mnie Gregory Porter. To jest najbliższa mi estetyka na dziś.
Jego muzyka bardzo precyzyjnie ujmuje kierunek, jaki czuję wewnętrznie, choć nigdy nie wiem, dokąd mnie dźwięki zaprowadzą.

JF: Jeśli miałabyś wymienić swoje jazzowe nauczycielki, artystki, które wywarły na Ciebie największy wpływ, to byłyby to…

MK: Ella Fitzgerald, Barbra Streisand, Jane Monheit, Joni Mitchell, Natalie Cole, Dianne Reeves, w ostatnich latach Esperanza Spalding. A także wielu mężczyzn: Mel Tormé, Andy Wiliams, Kurt Elling, Bobby McFerrin, Jamie Cullum, Michael Bublé, Gregory Porter, John Mayer...

JF: W 2011 roku zadebiutowałaś albumem „The First Look”, który otrzymał nominację do najważniejszych nagród w kraju. Były wśród nich Mateusz 2011 w kategorii Muzyka Rozrywkowa – Debiut oraz Fryderyk 2012 w kategorii Jazzowy Fonograficzny Debiut Roku.

MK: Nie spodziewałam się tak przychylnego odbioru płyty przez dziennikarzy i branżę muzyczną. To było przemiłe zaskoczenie otrzymać nominacje, po których na długo pozostałam w stanie niedowierzania. Natomiast kariera nigdy nie była moim celem. Omijałam wręcz główne media, idąc zawsze trudniejszą drogą docierania do słuchacza. Moim marzeniem jest po prostu tworzyć jak najdłużej, odnajdując własną publiczność. Być odkrywana przez kolejnych odbiorców i spełniać się w swojej pasji i powołaniu.

JF: W 2012 roku pojawiłaś się na festiwalu w Opolu. Jakie było to dla Ciebie doświadczenie?

MK: Występ na opolskiej scenie oznaczał wielkie emocje i był ogromnym wyróżnieniem spowodowanym nominowaniem mnie przez radiową Trójkę do koncertu. Doświadczenie cenne głównie dlatego, że na co dzień nie obcuję z mediami telewizyjnymi.

JF: Przegrać z Joanną Kondrat to chyba nie był dramat?

MK: Muzyka to nie wyścigi... Joasię Kondrat polubiłam od samego początku i przez cały czas festiwalowy szczerze kibicowałyśmy sobie. To bardzo wartościowe, kiedy dwie wokalistki są dla siebie wsparciem. Tak być powinno. Z kolei mówiąc otwarcie o formule koncertu, wykluczał się ze słowem „debiut”, jeżeli wykonawcy nie daje się szansy przekazania w utworze swojej wrażliwości. Narzucona mi aranżacja, na którą nie miałam wpływu, a która całkowicie nie korespondowała ze mną, jak i z kompozycją, pozostawiła we mnie duże rozczarowanie. Bardzo krzywdzący dla artysty jest brak możliwości wypowiedzenia się we własnym języku, dodatkowo jeszcze wykonując nieautorską kompozycję. Byłam jedyną osobą, której tak diametralnie zmieniono aranżację bez jakichkolwiek ustaleń. A utwór należy wykonać mimo wszystko.

JF: Powracasz bardzo udaną płytą, na której chyba celowo wymykasz się nieco ze stricte jazzowych ram.

MK: Rzeczywiście, porównując do materiału z debiutanckiego albumu, nowa płyta jest zdecydowanie barwniejsza, więcej na niej kolorów i odcieni. Ciekawym zabiegiem wydaje mi się nagranie standardów jazzowych w bardzo krótkich, zwartych formach, z kolei piosenkowych kompozycji autorskich w formach bardziej rozbudowanych. Stylistycznie dotykamy elementów bardzo wyrafinowanego popu i jazzu opartego o klasyczne instrumentarium oraz muzyki brazylijskiej. Myśląc o albumie, nie miałam początkowo wyobrażenia o brzmieniu, jakie chciałabym uzyskać. Wszystko potoczyło się naturalnie i zgodnie ze mną. Z wielką starannością dobierałam i gromadziłam kompozycje.

JF: Muzycy jednak tych zmian stylistycznych nie sugerują.

MK: To wielka radość gościć po raz kolejny tak wybitnych instrumentalistów, re­pre­zen­tu­jących głównie jazzowy nurt. Zagrało wspaniałe trio w składzie: Paweł Tomaszewski, Andrzej Święs oraz Paweł Dobrowolski. Na gitarach gościnnie zagrał Andrzej Gondek, na saksofonach Jerzy i Dawid Główczewscy, na trąbce Erwin Żebro oraz Tomasz Kałwak na instrumentach klawiszowych. Szczególnie ważną rolę odegrał właśnie Tomasz, produkując album oraz aranżując połowę materiału. Drugą połową zaopiekował się aranżacyjnie Paweł Tomaszewski, który napisał również dwie kompozycje autorskie. Wymienione męskie grono to muzycy, z którymi współpraca jest dla mnie wspaniałym doświadczeniem. Ich obecność jest niezwykle inspirująca.

JF: „Thank God I’m A Woman” przynosi dziesięć Twoich nowych kompozycji. Jednak nie zrywasz z tradycją. Mamy w zestawie cztery absolutne klasyki.

MK: Wybrane z wielkiej „miłości” do utworów. Nie potrafiłam z nich zrezygnować z racji tego, że są kompozycjami przekazującymi moją wrażliwość. Od lat mam wyjątkową słabość do klasyki, myśląc tutaj przede wszystkim o wokalistach i standardach śpiewanych. Stąd mój wybór podyktowany był zamiłowaniem do ciekawej linii melodycznej bądź swingującej frazy. W ten sposób znalazły się na płycie kompozycje A House Is Not a Home uwielbianego przeze mnie Burta Bacharacha, In the Wee Small Hours of the Morning, Começar de Novo Ivana Linsa oraz From This Moment On Cole’a Portera.

JF: I na tle dobrze sprawdzonych kompozycji, mimo wszystko świetnie wypadają premierowe utwory.

MK: Ogromnie się cieszę z bardzo dobrego odbioru singla Thank God I’m a Woman oraz pozostałych premierowych kompozycji. Dla mnie ten album był wyzwaniem i okazją do napisania kilku tekstów autorskich, które traktowałyby o sprawach ważnych, dotykały wszystkiego co obserwuję na co dzień. Dlatego obok muzyki, bardzo istotny stał się przekaz słowa. Śpiewam o różnych wartościach – wewnętrznym pięknie kobiety, o Miłości, na którą warto czekać, o dążeniu w stronę Dobra. W warstwie tekstowej wsparli mnie także Agnieszka Musiał oraz Dariusz Dusza. Natomiast kompozycje pisali Łukasz Flakus, wspomniany Paweł Tomaszewski oraz Rafał Smoleń.

JF: W dwóch z nich pojawiają się znamienici goście, Agnieszka Musiał znana z zespołu New Life’m oraz Kuba Badach.

MK: Agnieszka, wspomniana przed chwilą jako autorka tekstu, lecz także jako wokalistka zaproszona do utworu tytułowego płyty. Drugi duet, tym razem damsko-męski, ma miejsce z Kubą, którego zaprosiłam do kompozycji Uśmiech z polskim tekstem. I tak spełniło się moje marzenie o wspólnym śpiewaniu.

JF: Marta Król zaczyna też śpiewać w języku polskim.

MK: Ku własnemu zdziwieniu! (śmiech) Zawsze byłam mocno osadzona w muzyce amerykańskiej, osłuchana z językiem angielskim od najmłodszych lat. Do dziś mówię otwarcie, że łatwiej jest mi muzycznie wyrażać się w tym języku. Wszystko wypływa z korzeni, w jakich dorastałam. Nie oznacza to jednak braku otwartości na śpiewanie po polsku. Powoli stawiam te kroki i myślę o stopniowym równoważeniu ilości kompozycji po polsku i angielsku. A pewnym przełamaniem dla mnie byłoby zaśpiewanie po włosku z racji ukończenia kierunku italianistyki.

JF: Zdradź proszę, jak wyglądała praca nad tym albumem.

MK: Wyzwanie było trudne, ponieważ płyta jest głównie autorska. Od momentu tworzenia pierwszych kompozycji, po dzień wydania albumu upłynęło półtora roku. Dla mnie był to czas bardzo ciężkiej pracy, pozyskiwania środków finansowych, organizacji całego przedsięwzięcia od początku do końca. Każdy, kto wydaje płytę samodzielnie, wie, co ze sobą niesie taka odpowiedzialność. Nie wyobrażałam sobie innego grona muzyków w tym projekcie, aczkolwiek nie spodziewałam się zarazem tak wielu nowych osób zaangażowanych w płytę, ku mojej wielkiej radości. A mówiąc krótko, droga do albumu była drogą trudną i pełną przeszkód, lecz wiemy, że nic co wartościowe i piękne nie rodzi się bez bólu i wysiłku.

Czułam od początku, że wszystko powstaje w zgodzie ze mną, jest autentyczne i szczere, a nowy materiał wyraża mnie w pełni. To było i jest najważniejsze. Nie chciałam niczego udowadniać, lecz bez wątpienia także nikogo zawodzić i rozczarowywać. Wszyscy pracowaliśmy z wielkim zaangażowaniem dopracowując każdy szczegół. To nas z pewnością łączy – dokładność, wręcz perfekcjonizm.

JF: Marta Król jako wokalistka, kobieta i coraz sprawniej radząca sobie autorka tekstów, jaka jest w 2014 roku?

MK: Dojrzalsza. Wiele zmian zaszło we mnie od czasu debiutu. Odważniejsza. Kolejne doświadczenia, często trudne, dodały mi odwagi, by zawalczyć mimo wszystko o siebie i swoje marzenia. I myślę, że szczęśliwa i spokojniejsza widząc efekt końcowy podjętych wysiłków.

JF: O czym marzysz dziś najbardziej?

MK: Marzeń jest wiele. Największe by założyć rodzinę, być spełnioną mamą, żoną i wokalistką w jednym. By udało się połączyć te trzy ważne dla mnie powołania. By znaleźć odrobinę odpoczynku i śpiewać jak najdłużej.



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu