Wywiady

fot. Piotr Kłosek

Michał Kulenty: poeta saksofonu

Małgorzata Zawilska


Piękny, uduchowiony wywiad z poetą saksofonu opublikowany w Jazz Forum 12/2007

Michał Kulenty, który od kilkunastu lat walczył z chorobą nowotworową, zmarł 3 stycznia 2017 roku. Miał 60 lat.

Oryginalny tytuł artykułu: Eat slow, think fast, die happy...

Czarodziejski flet? O nim, za sprawą Mozarta słyszeli wszyscy. Jednak nie każdy wie, że w rękach Michała Kulentego nie tylko flet, ale też klarnet, saksofon, fortepian, czy poczciwa okaryna nabierają właściwości magicznych – zachwycają, pozwalają się zatrzymać, uspokoić, odpocząć...

Nic w świecie dźwięków nie jest mu obce

Michał Kulenty swobodnie posługuje się wieloma instrumentami i porusza w różnych stylistykach muzycznych. Odebrał klasyczne wykształcenie muzyczne w klasie saksofonu Warszawskiej Akademii Muzycznej i współpracuje z orkiestrami symfonicznymi. Oprócz tego zajmuje się głównie jazzem i folkiem, a właściwie muzyką pogranicza, w której elementy ludowe łączą się z jazzową swobodą i klasyczną elegancją. Ma na swoim koncie współpracę z najróżniejszymi orkiestrami i muzykami z różnych światów muzycznych, Czesławem Niemenem, Piotrem Szczepanikiem, Trebuniami Tutkami, Krzysztofem Ścierańskim, Arką Noego, Yo Yo Ma i innymi znakomitymi muzykami polskimi, irlandzkimi, amerykańskimi...

Tajemnica piękna

We wszystkich swoich projektach Kulenty pozostaje ułożony i elegancki, a jednocześnie fascynuje. Każdy utwór jest za krótki, po każdym jego koncercie pozostaje poczucie niedosytu, a jednak słuchacz wie, że było tyle, ile być powinno, i że w końcu trzeba wrócić do rzeczywistości. Nawet, gdy gra najprostszą melodię, publiczność jest oczarowana, bo jego muzyka jest niewymuszona, z głębi serca, piękna, niemal hipnotyzująca. Koncert Kulentego z cytrzystą Grzegorzem Tomaszewskim był jednym z bardzo niewielu, na których płakałam – z zachwytu i wzruszenia. Sam twierdzi, że jego siła kryje się w tym, że gra cicho, nisko i powoli. Być może to prawda. W każdym razie – gra doskonale.

Scena to nie wszystko

Jest nie tylko kompozytorem i wykonawcą, ale również teoretykiem i nauczycielem. Należy do najważniejszych polskich organizacji muzycznych, m.in. ZAiKS, Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Zajmuje się nie tylko muzyką: pracuje dla radia, jest członkiem Katolickiego Stowarzyszenia Filmowego i dyrektorem Międzynarodowego Katolickiego Festiwalu Filmów i Multimediów Niepokalanów AD.


Marcin Masecki i Michał Kulenty

O czym saksofon śpiewa

Kulenty stworzył kilka programów, w których muzyka jest ilustrowana jego wierszami. W ogóle – jak na absolwenta filologii polskiej przystało – swoją muzyką stale coś opowiada. Mimo, że jedynymi tekstami na jego płytach jazzowych („Polska” i „Głos na rozstaju” z  kwartetem oraz „Przesłanie” z pianistą Marcinem Maseckim) są tytuły utworów, to słuchacz bez problemu pozna, że wszystkie one nie są abstrakcyjnymi melodiami, ani nawet przekazem konkretnych emocji. Każdy utwór Michała Kulentego jest o czymś, a od wrażliwości słuchacza zależy, jak dokładnie przeczyta tekst zapisany w nutach.

Wietrzny lipcowy dzień był okazją, żeby o tym wszystkim porozmawiać. Zapraszam, posłuchajmy:

– Wiele Pan podróżuje i zna muzykę wielu krajów, a w swoich kompozycjach jest Pan na wskroś polski. Jak to się dzieje, że Pan wciąż wraca do Polski i po polsku gra?

– Zobaczyłem trochę świata, wszystkie strefy klimatyczne i kontynenty. Rozmawiałem z ludźmi z różnych stron świata i poznawałem ich mentalność z bliska, nie jak turysta patrzący z okien klimatyzowanego samochodu, ale kosztując to, co oni jedzą, wąchając te wszystkie zapachy, niekoniecznie piękne, które ich otaczają. Teraz patrząc na zachód słońca prześwietlającego listki brzóz jestem zachwycony i niczego więcej nie potrzebuję. Potrafię znaleźć piękno świata, który mnie otacza. Mogę tylko dziękować Panu Bogu, że żyję i potrafię to docenić. Ale ktoś, kto nigdy nie wyściubił stąd nosa, jeżeli wyjeżdża za granicę, gdziekolwiek, to tylko rozgląda się, czy trawa jest bardziej zielona, czy w toalecie ładnie pachnie...

Najpierw trzeba troszeczkę wiedzieć o tym świecie, żeby go skomentować. Ja miałem okazję poznać świat i wykorzystałem ją. Oświadczam, że mówię płynnie po polsku, nie zapominam, jak się co nazywa. I nie mam tego „kompleksu polskości”. Wręcz przeciwnie – polskość jest dla mnie bardzo atrakcyjna i piękna. Nasycony tym światem, różnymi językami i kulturami, naprawdę mogę ją potraktować jako jedną z wielu kultur, wybraną świadomie i pokochaną. Zawsze jeżeli coś robię, to jest to rodzaj wewnętrznej konieczności. Wybrałem muzykę polską, bo cały czas mam takie bicie serca i w tym kierunku idę.

– Dlaczego tak niewielu polskich muzyków jazzowych czerpie inspirację z kultury polskiej?

– Najśmieszniejsze jest dla mnie to, kiedy widzę moich szacownych kolegów artystów, którzy chcą być tacy bardzo amerykańscy. Pięknie to wychodzi, kiedy zderzają to z Amerykanami, bo oni traktują takie zachowanie jako swego rodzaju zaścianek. Przyjeżdżając tu chcą zobaczyć coś innego, coś stąd. Wiedzą dobrze, że jazz zawsze będzie amerykański i zawsze będzie czarny, bo korzenie ma tam, ale po drodze wydarzyło się wiele ciekawych zjawisk, co powoduje, że ta muzyka jak wielka rzeka, wpadająca do oceanu muzyki, ma się dobrze. Jednak bez świeżych dopływów, jak na przykład polska racja stanu, którą staram się reprezentować, umiera. I polski jazz też będzie umierał, jeśli straci kontakt z głównym strumieniem rzeki jazzowej, ale tym bardziej umrze, jeśli jego źródło przestanie bić.

Wśród polskich muzyków są i tacy, którzy czerpią ze źródła, jak i tacy, którzy płyną z głównym nurtem. Jedni i drudzy powinni być, i tak jest dobrze. Natomiast nie widać, żeby wśród decydentów kultury i tych, którzy tworzą media, była świadomość tych zjawisk. Jest tylko i wyłącznie chęć traktowania muzyki jako sposobu zarabiania pieniędzy. U nas wytworzyła się najprymitywniejsza forma sztuki, która nazywa się show biznes. Jak sama nazwa wskazuje, nie chodzi o kulturę, ale o show i o biznes. Niestety jazz stał się jego częścią i to mnie boli. Bo co tu pokazywać? Stoi trzech, czterech facetów na scenie i gra, nieruchomo. I jaki show można z tego zrobić? Do tego bierze się człowieka z Mongolii, który wali w pusty karton, kobietę z brodą, połykacza noży i ktoś gra na flecie piccolo. I mamy cudowne nowe przedsięwzięcie, jest wspaniale. Wpuszczamy na przykład do kościoła, bo tam jest taki ładny pogłos i mamy wielkie dzieło muzyczne, wielkie wydarzenie. Ciągle musi się coś wydarzać, ciągle coś nowego... To są choroby medialne, które toczą nas jak rak.

Tu wcale nie potrzeba tego show. Można mieć odmienną perspektywę. Przykład: ogromna produkcja filmowa na świecie, Hollywood, Bollywood, miliardy dolarów... I jest też film, który dostał nagrodę imienia mojego Taty na tegorocznym Festiwalu Filmowym Niepokalanów, „Wielka cisza”. W tym filmie jest 160 minut kompletnej ciszy, nic się nie dzieje, poza tym, że siedzi człowiek i się modli, albo idzie się modlić, albo je, spaceruje i przygotowuje się do modlitwy. Krótko mówiąc: zakon kontemplacyjny w wysokich Alpach, zamknięty dla innych. I co się dzieje? Ci yuppies, zagonieni, wiecznie z telefonami i laptopami, przychodzą na ten film, wyłączają wszystko i są w zupełnie innym świecie. Wychodzą wzruszeni do głębi. Czas, cisza, skupienie, medytacja związana z osobowym Bogiem nagle stają się dla tych ludzi wartością samą w sobie i z tej perspektywy zaczynają widzieć swoje życie. Jest wiele świadectw o tym, jak ten film przemienia ludzkie dusze.

– Czy ma Pan swój przepis na polski jazz?

– Jest coś takiego, ale każdy ma swój, tak jak każdy robi po swojemu jajecznicę. Uczę grania na saksofonie i nigdy nie zdarzyło mi się mówić moim uczniom, że trzeba grać tak i tylko tak. Każdy z nich gra nieco inaczej, ponieważ ma inne uzębienie, inny kształt twarzy, inaczej pracuje gardłem, inaczej bierze oddech... Natomiast pilnuję, żeby nikt przy tym nie popełniał błędów. Po pierwsze: nie szkodzić, a po drugie: znaleźć swoje „ja” w tej dziedzinie. I tak samo z polską muzyką, jeżeli nie będziemy jej szkodzić, transformować jej w jakieś chore formy, na przykład kujawiaczka na cztery, albo oberka z rytmem techno, to już będzie dobrze. Ona jest piękna sama w sobie i jeżeli pochylimy się nad nią z wielką kulturą i pokorą, będziemy czerpać pełnymi garściami, to każdy znajdzie swoje rozwiązanie, byleby ono było z potrzeby serca. Bo jeżeli ktoś sobie nagle założy „tera bede polski”, to ta muzyka nie będzie z miłości, ale z jakiegoś musu.

O muzyce polskiej w ogóle mamy dwa wyobrażenia: ludowizna i Chopin – i tertium non datur, a to nieprawda! Przepiękne wzorce w tej dziedzinie zostały ukształtowane w okresie Sejmu Czteroletniego. Potem, było wielu kompozytorów, którzy tworzyli ten zaśpiew polski. Moniuszko, Szymanowski, Karłowicz... To jest wspaniała muzyka i tu nie chodzi o ilość, ale o jakość. Słyszałem wiele opinii o kulturze, że coś jest mniej lub bardziej polskie. Tego się nie da zmierzyć! Sztuka jest subiektywna, odczuciowa. Jeżeli ktoś jest Polakiem i zna polski etos, to po czterech taktach rozpozna ten specyficzny zaśpiew.

Mogę tylko podpowiedzieć, że to powinno być godne, szlachetne, z pewnością siebie, z wiarą, nadzieją i radością płynącą z góry, Bożą radością. I trzyma pewien kanon estetyczny, który jest z tym związany.


fot. Jan Bebel


– Jak się miewa polska muzyka poważna?

– Przebywanie z muzykami z kręgu kompozytorów muzyki poważnej wiele mi powiedziało o tym, że tym ludziom bardzo często obca jest estetyka, o której mówimy. Byłem świadkiem, jak jeden z nich, znany z Warszawskiej Jesieni siadł kiedyś do fortepianu. A ja byłem po prostu w szoku: jak można tak strasznie grać? Jak można nie mieć w ogóle zmysłu melodycznego, nie rozumieć harmonii? To świadczy o tym, że ci kompozytorzy to są bardzo często ludzie, którzy uczą się zawodu orkiestracji i instrumentacji. Skutkiem tego wartość muzyczna ich dokonań jest często bardzo mizerna. Zupełnie inaczej jest w przypadku Wojciecha Kilara czy Henryka Mikołaja Góreckiego, którzy potrafią stworzyć cztery takty, których nikt inny napisać by nie mógł. Nawet najprostsze ich dokonania są zawsze wielkie. I to jest różnica między geniuszem i rzemiosłem. Mistrz Lutosławski już odszedł i powstała taka różnica pokoleniowa. W tę lukę mógłby wejść rodzaj kultury wysokiej, który przejawia się w jazzie. Niestety ten świat jest hermetyczny i woli słuchać tych okropnych utworów, na których ludzie, ziewają, zasypiają, albo po prostu wychodzą.

– Słuchając współczesnej muzyki poważnej mam wrażenie, że to wszystko jest jakby „na siłę”, byle dziwniej, byle inaczej... Dlaczego tak się dzieje?

– Wszystkie melodie zostały już napisane. Wszystkie interwały zostały już wykorzystane. A jednak zawsze można coś zmienić. Ci wszyscy, którzy się tak boją, że popełnią jakiś plagiat, to są chorzy ludzie. To wykrzywia ich podejście do sztuki. Ja po prostu piszę, to co słyszę, a jeżeli już to gdzieś było wykorzystane i podobieństwo jest bardzo widoczne, to staram się to zmienić. Raz mi się zdarzyło, że napisałem coś, co zostało wymyślone już wcześniej. Podarłem to i wyrzuciłem do kosza. W jednym z utworów, który znajdzie się na płycie, nad którą pracuję jest, pewna analogia do Albinoniego. Nie zamierzam tego zmieniać, ale nadam odpowiedni tytuł. To będzie odniesienie do tej wspólnoty dźwiękowej, która jest w świecie, pokazanie, że istnieją odwieczne melodie, które były i powinny być zawsze obecne w naszym życiu.

Współcześni kompozytorzy usiłują od tego uciec. Opowiem konkretną historię, coś takiego naprawdę się zdarzyło, to nie dowcip. Młody człowiek, podchodzący do muzyki z pełną wiarą, który ma swój pomysł i stylistykę trafia do Akademii Muzycznej. Pan profesor od kompozycji  mówi tak: „A u pana te melodie... Wie pan, teraz się tak nie pisze...”, W takim razie te wszystkie interwały konsonansowe należy wyciąć, a na ich miejsce wstawić dysonanse. I powstaje utwór typu sekundy, septymy, nony, kwarty zwiększone, z rzadka kwarta czysta. Czyli muzyka czysto atonalna, która do niczego nie zmierza. Nie jestem piewcą muzyki tylko i wyłącznie tonalnej, ale to jest już przesada, bo wynika z chęci dostosowania się do jakiegoś trendu. Ten człowiek przynosi swój utwór po poprawkach, a profesor mówi: „Widać, że pan pracował! Tylko te harmonie... Tak się teraz nie pisze”. I wycina wszelkie współbrzmienia, które przypominają coś normalnego i wprowadza na ich miejsce ekstremalne zgrzyty. Profesor patrzy i mówi: „O, widać, że pan się rozwija! Wróżę panu przyszłość. Tylko te rytmy... Taka powtarzalność, to jest trochę męczące”. Tak powstają utwory  pełne zgrzytów, dynamicznych kontrastów, a dla wielu ludzi obce, martwe.

To jest opowieść sprzed paru lat. Teraz na szczęście nadeszła nowa fala ludzi, którzy chcą zrobić coś w kierunku tonalności, ale oni też nie wykorzystują do końca tego, co powstało dzięki tym wszystkim wielkim kompozytorom, z Szymanowskim, u którego harmonia jest bardzo konkretna, na czele. Oni piszą coś, co jest trywialnie brzydkie, dla nikogo, bo publiczność tego nie akceptuje.

– Jest Pan muzykiem wszechstronnym. Jak Pan widzi swoje miejsce na polskiej scenie?

– Ludziom się wydaje, że wszystko musi być jednoznaczne. Ja właśnie dbam o to, żeby nie być jednoznacznym. Szufladki, kwalifikowanie do różnych stylistyk, to wkładanie ludzi w dyby, brak wolności, zwykła tyrania mediów, która niszczy i deformuje kulturę polską i światową.I porównania też nie mają sensu, bo nie ma lepszych i gorszych form sztuki.

Już wspominałem o tym, że muzyka poważna jest jakby obrażona na publiczność. W jazzie wszystko, co nie jest amerykańskie, jest traktowane jako cepelia. Z kolei w dziedzinie muzyki folkowej, coś, co jest w jakikolwiek sposób wygładzone i uporządkowane i przefiltrowane przez jakąkolwiek stylistykę też jest złe, bo najlepsze jest takie bardzo siermiężne, korzenne. Wszystkie te gatunki muzyczne mają w sobie jakiś grzech pierworodny, a prawda leży dokładnie pośrodku, pomiędzy nimi. Dlatego w mojej twórczości staram się nie przeginać w żadną ze stron, trzymać wskazówkę prosto, czyli w miejscu , które jest właściwe. Bo jak ustawię wskazówkę trzymając pion, to ona wskazuje prosto w górę, do Nieba.



fot. Piotr Kłosek

– Jakie jest Pana przesłanie?

– To najważniejsze przesłanie zostało stworzone ponad 2000 lat temu. Jest ono jednoznaczne. Nie ja je wymyśliłem, stworzył je sam Bóg. Moje autorskie przesłanie jest takie, żeby pokazać kulturę polską, przetworzoną, tak, jak przetwarzał ją Chopin. Nie chcę się tu w żaden sposób porównywać, chociaż Chopin był od zawsze obecny w moim życiu. Stosuję nawet konkretne cytaty, celowo, żeby to podkreślić. Natomiast bronię się przed tym, żeby tę polskość skanalizować, zasklepić w jakiejś skostniałej strukturze. Mój przekaz, moje przesłanie powinno pokazać, że Polska żyje, ma się dobrze i cały czas się rozwija. Szukajmy jej we wszystkich przejawach i pokażmy światu, że globalizm, to jest coś, co niszczy narodowość, a uniwersalizm, reprezentowany przez Kościół powszechny, tę narodowość odradza. Z powodu narodowości ludzie się mordują na świecie, tak jak w Jugosławii, ale może ona też być powodem, aby tworzyć wspaniałe dzieła, które wchodzą do spuścizny świata, jak to pokazał Chopin i inni wielcy twórcy. Tak to widzę.

I to przesłanie zapisałem na ostatniej płycie, jako jedyny mój tytuł po angielsku: Eat slow, think fast, die happy... Całość zaczyna się od Wierności, a na końcu jest Zawieja, czyli czasy, w których my żyjemy.  Taka wojenna zawierucha, w której trzeba walczyć o życie nienarodzonych, o pokój duszy i o stale zagrożony pokój na całym świecie. Jak się przeczyta wnikliwie kolejne tytuły utworów na tej płycie, to całe to „Przesłanie” staje się jasne. „Strumień miłości” to przede wszystkim pieśń i tam jest określony tekst. W tym tekście pierwsze zdanie pochodzi od Jana Pawła II: „Nie ma miłości bez ofiary” i ja dopisałem: „Nie ma nadziei świat bez wiary”.

– Czy traktuje Pan muzykę jako narzędzie ewangelizacji?

– Nie wydaje mi się, żebym był tego godny. Ja siebie cały czas traktuję jako specjalistę od grzechu – grzeszę i jestem świadom swojej grzeszności. Dlatego nie chcę stanowić jakiegoś wzorca, bo nie czuję się do tego uprawniony. Nie mówię też, co Bóg chce zrobić, bo wchodziłbym w Boskie kompetencje. Jest wiele różnych wspólnot w Kościele, które mówią „Bóg to, Bóg tamto...”. A skąd ci to wiedzieć, robaczku świętojański? Duch wieje tam, gdzie chce. Ty rób swoje, bądź dobry, czyń dobro, staraj się zasłużyć na Niebo. Stąd był tytuł mojego programu: „Więcej Nieba!”.

Rozmawiała: Małgorzata Zawilska

z miesięcznika kulturalnego studentów Politechniki Warszawskiej „ipewu”.







Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu