Festiwale
Uncle June
fot. Henryk Malesa

Artykuł opublikowany
w JAZZ FORUM 1-2/2013

Międzynarodowy Festiwalu Pianistów Jazzowych Kalisz 2012

Tomasz Szachowski


Pianistyka jest tą dziedziną, która w panoramie współczesnego jazzu zmienia się chyba najbardziej. To już nie tylko jazz, ale też klasyka w przekroju od Bacha do Pendereckiego, jest też folk, życie ulicy, film, musical, współczesne preparacje, rock, itd. Sacrum i profanum na białych i czarnych klawiszach w jednym. Byłem pewien, że ślady takiej wizji usłyszę i zobaczę na 39. Międzynarodowym Festiwalu Pianistów Jazzowych w Kaliszu. I tak było!

Ale pierwszy dzień festiwalu (23 listopada 2012 r.) rozpoczęła reprezentacja polskiego jazzowego „środka”, czyli muzycy, którzy kształtują aktualną scenę krajową. 30-letni Paweł Tomaszewski prowadzi swą karierę systematycznie, może bez wielkich wzlotów, ale z podziwu godną konsekwencją. Jego technika, timing i wyczucie harmoniczne pozwalają sprostać każdej jazzowej sytuacji i aż dziw, że w dorobku ma tylko jedną płytę!

Tomaszewski wyznacza sobie niełatwe zadania, choćby w dziedzinie rytmiki. Zarówno w standardach, jak i własnych kompozycjach wprowadza często niesymetryczne, złożone podziały w takcie 5/4 bądź 9/8, choć odnieść można wrażenie, że dla muzyków (Andrzej Święs - b; Paweł Dobrowolski - dr) nie stanowi to najmniejszego problemu. Myślę natomiast, że warto popracować nad właściwym balansem p-b-dr, tak by wydobyć całą energię i piękno interakcji, co w tym układzie personalnym jest absolutnie możliwe. Wkrótce ma się ukazać autorska płyta tria z utworami, które zabrzmiały w Kaliszu. Czekamy!

Starszy o jedno pokolenie Kuba Stankiewicz jest świetnie znany na krajowej scenie, choć płyt autorskich ma także niewiele. Absolwent Berklee College of Music w Bostonie w klasie fortepianu, półfinalista Konkursu im. Theloniousa Monka w Waszyngtonie, laureat wielu nagród krajowych, zagrał ze swoim kwartetem w Kaliszu repertuar z najnowszej płyty „Spaces”. Mocnym atutem zespołu są solówki saksofonisty Macieja Sikały i puls markowej sekcji Wojciech Pulcyn-Sebastian Frankiewicz, choć słyszało się głosy, że w kaliskim występie kwartetu zabrakło dynamiki i rozmachu. Myślę, porównując ten koncert do nagrań z płyty, że zespół się rozkręca i jest na krzywej wznoszącej. Tak być powinno, nigdy odwrotnie.

Perkusista Gerald Cleaver przyjechał z sekstetem w doborowym składzie: Craig Taborn na fortepianie, Charles Edmund na skrzypcach, Tony Malaby na saksofonach, Andrew Bishop na flecie, saksofonach i klarnecie basowym, Drew Gress na kontrabasie. „Gerald Cleaver Uncle June” to filmowo-muzyczna saga rodziny Cleavera, której czołową postacią jest Uncle June, ojciec artysty, a cała opowieść związana jest z falą Wielkiej Migracji Afroamerykanów z Południa na Północ w USA w latach 1910-1970.

Ten epicki spektakl został poprzedzony filmem i obrazy dokumentujące dzieje rodziny Cleavera pojawiły się także w dalszej części występu. Nie było tu nic zaskakującego ani dramatycznego, ot po prostu trochę czarno-białych fotografii, jakieś rodzinne amatorskie filmy, dzieciństwo, szkoła, dojrzałość, krewni bliżsi i dalsi, przyjaciele. Powiedzmy taki standardowy amerykański życiorys z silnie zaznaczonym wątkiem podróży, odnajdywania na nowo własnej tożsamości i miejsca w nowej społeczności. Nawiązanie do wymowy słynnego serialu „Roots” i w jeszcze większym stopniu do ideologii chicagowskiego stowarzyszenia AACM, czy do działań słynnej Sun Ra Arkestra.

W czasach współczesnych, pozbawionych segregacji i problemu wyrównywania szans (w takiej skali jak kiedyś), wymowa opowieści Cleavera nie robi większego wrażenia, zwłaszcza wobec doświadczeń mieszkańców naszej części świata. A sam pomysł skomplikowanej obudowy tej muzycznej opowieści okazał się problematyczny. Słuchaliśmy tasiemcowej suity z mnóstwem odniesień, brnącej w niełatwe, czy wręcz nieczytelne dla przeciętnego słuchacza, konteksty, w dodatku jakby oddalającej się od stylistyki jazzu. Craig Taborn (aktualny numer jeden w kategorii keyboardów czasopisma Down Beat!) nie był w stanie rozwinąć skrzydeł, bo nie bardzo na to pozwalała koncepcja programu. A więc mieliśmy mistrza na scenie i trochę go nie mieliśmy. Ba! Tych mistrzów było tu kilku, choćby rewelacyjny Drew Gress na kontrabasie, Andrew Bishop na saksofonach, czy Charles Edmund na skrzypcach, ale zadanie do wykonania było inne. Trochę szkoda.

Koncert sobotni otworzyła ze swoim kwartetem austriacka pianistka Julia Siedl reprezentująca bardzo porządną szkołę europejskiego fortepianu zarówno klasycznego, jak i jazzowego. I w tym dobrze rozplanowanym i ciepło przyjętym występie problemem okazała się sekcja, zwłaszcza odstający od całości perkusista, dysponujący ubogim arsenałem środków ekspresji i o niejasnym poczuciu swingu. Przeciwwagą dla bębnów okazał się na szczęście wyróżniany wielokrotnie (w tym nagrody im. Hansa Kollera!) saksofonista Herwig Gradischnig. Dodajmy dla porządku, że koncert ten mógł dojść do skutku dzięki współpracy (wieloletniej) festiwalu kaliskiego z Austriackim Forum Kultury.

I dopiero Fin Iiro Rantala rozgrzał kaliską publiczność. Absolwent Akademii im. Sibeliusa w Helsinkach (klasyka) i Manhattan School of Music w Nowym Jorku (jazz) jest jedną z czołowych twarzy niemieckiej firmy ACT i w Kaliszu po raz pierwszy przedstawił repertuar ze swej najnowszej płyty „My History of Jazz”. Towarzyszyli mu: na kontrabasie (w zastępstwie Larsa Danielssona) Amerykanin Rob Jost i robiący błyskotliwą karierę skrzypek z Gorzowa Wielkopolskiego Adam Bałdych.

Cóż to była za „historia jazzu”! Zbudowana na punktach węzłowych w postaci Arii z Wariacji Goldbergowskich Bacha i kilku improwizacjach na niej opartych, zawiera wewnątrz standardy (m.in Caravan!) i własne kompozycje Rantali. Są tam dopuszczalne wszelkie dowolności i potężna dawka humoru, co potwierdziło entuzjastyczne przyjęcie publiczności (bawiący kilka lat temu na tej samej scenie Amerykanin Uri Caine także zastosował podobną metodę wbudowania niemal teatru instrumentalnego w ramy Wariacji Goldbergowskich).

Rantala jest niezrównanym showmanem, co w połączeniu z multistylistycznymi umiejętnościami i erudycją daje mieszankę prawdziwie wybuchową. Nic dziwnego, że po tym kilkakrotnie bisowanym koncercie wszystkie płyty z „Moją historią jazzu” Rantali zostały na pniu wykupione w stoisku festiwalowym. W tym koncercie bardzo dobrze zagrał Adam Bałdych, który kilka lat temu szokował dynamiką przypominającą szalone jazz-rockowe lata 70., teraz bywa liryczny (Minor Tango), bardziej osobisty i bardziej swingowy w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.

W finale sobotniego koncertu wystąpił Leszek Możdżer, którego na naszych łamach przedstawiać nie trzeba, i którego działalność śledzimy od niemal pierwszych chwil kariery. Chyba żaden z polskich pianistów jazzowych nie był nigdy tak znany i popularny. Nagrywa i występuje z artystami sceny rockowej, popowej, muzyki klasycznej, współczesnej, filmowej. To labirynt, w którym łatwo jest się rozmienić na drobne, stracić tożsamość, albo wręcz się pogubić, ale Leszek chyba jest wyjątkiem potwierdzającym regułę. Wspominam o tym dlatego, że przy tej sile przebicia każde czysto jazzowe przedsięwzięcie liczy się w wymiarze medialnym podwójnie i dotyczy to w szczególności dorobku Krzysztofa Komedy. Zabrzmiały podczas tego występu najbardziej znane i najwybitniejsze utwory Komedy z Night-time, Daytime Requiem, Kołysanką z filmu „Rosemary’s Baby”, tematami z filmów „Prawo i pięść” i „Nóż w wodzie”. Te koncertowe wykonania są oczywiście nieco inne niż te, które zawiera płyta firmy ACT, ale niepowtarzalna nuta komedowskiego smutku i nostalgii jest tu obecna niemal w każdej frazie. Były też zaskoczenia na bis – efektowne, akrobatycznie trudne opracowanie Feruccia Busoniego jednego z bachowskich chorałów i Lot trzmiela Rimskiego-Korsakowa (co to znaczy porządna szkoła pianistyczna!)

Trębacz Palle Mikkelborg i pianista Thomas Clausen (grał także na fortepianie Fendera) wyjątkowo lirycznie rozpoczęli koncert niedzielny programem „Even Closer” nawiązującym do ich wspólnej, wydanej w 2010 roku płyty. 71-letni Mikkelborg (którego pamiętamy z niezrównanego tria z Nielsem Pedersenem i Kennethem Knudsenem z festiwalu Jazz Jamboree) jest od dawna czołową postacią jazzu europejskiego, artystą znanym i ogromnie cenionym w świecie m.in za kompozycje, wśród których może najbardziej znana i najważniejsza to wieloczęściowa Aura napisana dla Davisa i nagrana z jego udziałem.

Mikkelborg na scenie kaliskiej grał na trąbce i flugelhornie oszczędnie, celebrując każdy dźwięk i każdy motyw. W duecie to jest szczególnie słyszalne, również dlatego, że Thomas Clausen także ceni ciszę, pauzę i muzyczne znaki zapytania. Obaj są jazzmanami z krwi i kości, potrafiącymi improwizować z ogniem, ale szczególny szacunek budzi ich zjawiskowa liryka. Koncert rozpięty między My Funny Valentine a Someday My Prince Will Come, z wplecionym bluesem i bossa-nową Dindi, bardzo się podobał.

I niełatwo było słuchaczom połączyć wrażenia estetyczne, jakie wprowadził ten duet z przekazem grupy Profesjonalizm. Marcin Masecki „jest w jazzie” i jednocześnie poza nim. Kontestuje, łamie i burzy uznane konwencje, trochę się z nich naśmiewa, sam będąc przecież świetnym improwizatorem. Masecki wprowadza na jazzowe sceny surrealizm (apel we wstępie: „Proszę włączyć telefony komórkowe!”), pokazuje, jak często nie zdając sobie z tego sprawy stajemy się niewolnikami własnych muzycznych przyzwyczajeń. Oto wchodzi sekcja – miotełki na bębnach i miękki, klimatyczny kontrabas. Grają. Grają i nic. Czekamy na solówkę, na cokolwiek. Tylko miotełki i tylko kontrabas. Dopiero po kilku minutach publiczność kojarzy, o co chodzi! Cenny fortepian Steinwaya przegrał w Kaliszu z preparowanym pianinem, które Masecki na koncertach poddaje najbardziej wyszukanym torturom.

Jego muzycy to kwiat sceny alternatywnej, świetnie wykształceni, działający głównie dla własnej publiczności, we własnych klubach, wchodzący w kolaboracje m.in. z twórcami muzyki współczesnej. Mimo całego szaleństwa i absurdu wiejącego z estrady koncert był znakomicie przygotowany, dopięty w najdrobniejszych detalach, a Kamil Szuszkiewicz na trąbce, Michał Górczyński i Tomasz Duda na saksofonach, Piotr Domagalski na kontrabasie i Jerzy Rogiewicz na perkusji pokazali profesjonalizm (nomen omen) najwyższej klasy. Patronował spektaklowi Jan Sebastian ze zbioru nut „Kunst der Fuge”, które zapewne nie bez powodu wystawały z roznegliżowanego i niemiłosiernie katowanego pianina.

Wreszcie finał. Amerykański pianista Kevin Hays urodzony w 1968 roku, partner takich znakomitości, jak Sonny Rollins, Benny Golson, Ron Carter, John Scofield, Al Foster, czy Art Farmer. Wystąpił ze swoim triem (na kontrabasie Rob Jost, na perkusji Kenny Wollesen), które przypomniało najlepsze czasy gatunku (Andrzej Kurylewicz upierał się, że trio jazzowe to formacja w jazzie odrębna i wyjątkowa!).

Hays jest typem introwertyka. Zamknięty, ogromnie skupiony, bardzo serio podchodzi do swej sztuki i tradycji, nie tylko jazzu zresztą. Rzadko operuje wirtuozerią, rzadko też sięga do wypróbowanych schematów. Wybiera z szeregu możliwości tylko niektóre. Przemawia jednoznacznie, w sposób czytelny i szczery. Rok temu firma Nonesuch wydała jego wspólne nagrania z pianistą Bradem Mehldauem i na płycie miało się znaleźć jazzowe opracowanie fragmentów z Symfonii pieśni żałosnych Henryka Mikołaja Góreckiego. Z bliżej nieznanych powodów to nagranie nie znalazło się na płycie, ale temat w rozwinięciu został przez Haysa zagrany na bis w Kaliszu! Piękny akcent na koniec festiwalu, który jest prologiem do rocznicowego 40-go Międzynarodowego Festiwalu Pianistów Jazzowych.

Tomasz Szachowski


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu