Wywiady

Mirosław “Carols” Kaczmarczyk: między Polską a Norwegią

Marek Romański


Gitarzysta, kompozytor, wykładowca, naturalny „polski łącznik” pomiędzy Norwegią i Polską. Od wielu lat mieszka w tym skandynawskim kraju, wrósł w jego środowisko muzyczne, ale nie zerwał kontaktów z ojczyzną. Kierowany przez niego polsko-norweski Loud Jazz Band obchodził w ub.r. 25-lecie działalności. Z tej okazji odbył się specjalny koncert w radiowej Trójce. Nasi prenumeratorzy otrzymują nagranie DVD tego występu, a Mirosław „Carlos” Kaczmarczyk wspomina swoją drogę artystyczną.


JAZZ FORUM: Gitara pozwoliła Ci się wyrwać z szarego, dość niebezpiecznego środowiska.

MIROSŁAW „CARLOS” KACZMARCZYK: Pochodzę z warszawskiego Mokotowa. W czasach mojej młodości było tam trochę „szemranego” towarzystwa. Gitowskie gangi trzęsły okolicą, żeby jakoś w tym przetrwać, wychodziłem z gitarą, siadałem na ławce i grałem. Muzycy mieli specjalne prawa, traktowano ich inaczej. Z czasem to granie stawało się dla mnie coraz ważniejsze, zacząłem myśleć o tym, że może to być sposób na życie.

JF: Co wtedy grałeś?

MK: To były lata 70. słuchało się oczywiście rocka – Led Zeppelin, Deep Purple, ale ja już wtedy poznałem Wesa Mongomery’ego, no i oczywiście uwielbiałem Carlosa Santanę – mój przydomek nie wziął się z niczego. (śmiech) Uczyłem się sam gry na gitarze, łapałem wszystko, co usłyszałem.

Bardzo ważne było dla mnie środowisko związane z klubem Hybrydy. Chodziłem tam na koncerty i jamy. Któregoś dnia wszedłem na próbę jakiegoś jazzowego zespołu ze Szwecji i zobaczyłem w ich rękach nuty. Okazało się, że to był The Real Book – czyli najbardziej znany na świecie zbiór utworów i standardów jazzowych. W tamtych czasach to był skarb! Poprosiłem muzyków o pożyczenie, zgodzili się – w ciągu paru godzin udało mi się to skopiować i w ten sposób zacząłem naukę jazzowej gitary bardziej systematycznie.

Dużo później zdecydowałem się na szkołę muzyczną i studia w Katowicach. Nie nazwał bym tego zresztą tylko studiami, to bardziej było byciem częścią środowiska, razem ze mną uczyli się m.in.: Maciek Sikała, Piotrek Wojtasik, Benek Maseli, Krzysiek Zawadzki, Grzesiek Nagórski. Najzdolniejsi muzycy swojej generacji, którzy cały czas są na scenie i ciągle mają coś nowego do zaproponowania. Najwięcej nauczyłem się właśnie od nich, w Domu Studenta „Parnas”.

JF: Ważny w Twojej karierze był Big Band Hybrydy.

MK: To było jeszcze w okresie, gdy sam uczyłem się gry. Trudno było wtedy mówić o jakimś konsekwentnym muzykowaniu. Któryś ze znajomych usłyszał, że coś już potrafię na gitarze zagrać i polecił mnie do tego big bandu, a ja wtedy nawet nie miałem własnej gitary! W ciągu jednego dnia, dzięki szczęśliwym przypadkom, znalazłem sprzedawcę kopii Gibsona, kupiłem i dwa dni później już siedziałem na próbie. W Hybrydach poznałem też mnóstwo świetnych ludzi – Piotra Rodowicza, Alka Koreckiego i wielu innych. Później zacząłem chodzić do Akwarium, w pewnym okresie prawie tam zamieszkałem. (śmiech)

JF: Po zakończeniu nauki na Wydziale Jazzu w Katowicach trafiłeś do musicalu „Metro”.

MK: To też był po części przypadek. W czasie nauki byliśmy zapraszani do rozmaitych składów, studia polegały często na oczekiwaniu na telefon i informację, kto właśnie zjeżdża z trasy. Na ich miejsce wskakiwali następni, a tamci wydawali zarobione pieniądze. W ten sposób trafiłem do big bandu akompaniującego na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Byli tam też Janusz Stokłosa i Janusz Józefowicz z jakimś programem. Zauważyli mnie, Stokłosa powiedział mi, że coś tam planuje i że się odezwie. Oczywiście nie brałem tego zbyt poważnie, takie rozmowy odbywały się często i zwykle nic z nich nie wynikało. Tym razem się do mnie odezwał, wprawdzie dopiero po dwóch latach, ale jednak.

Zaczęliśmy od wspólnej pracy w zespole Michała Bajora i musicalowej grupy Andrzeja Strzeleckiego. Później dowiedziałem się od Stokłosy, że szykuje się coś dużego i zaczęliśmy próby w jego mieszkaniu. Dokładałem gitarowe pomysły do większej formy, stałem się częścią projektu tworzonego zupełnie innym sposobem. W całym kraju powstała wielka rodzina musicalu „Metro”. To wtedy było wielkie przeżycie dla mnie, tym bardziej że trafiło w okres mojej dużej aktywności. Grałem wówczas w pięciu składach, m.in. u Mariusza Bogdanowicza i nieżyjącego już, Marka Bychawskiego. Z Wojtkiem Karolakiem, Tomaszem Szukalskim i Czesławem Bartkowskim zagrałem na głównej scenie Jazz Jamboree. To była dla mnie wielka sprawa, coś, co będę pamiętał do końca życia. Jedno z tych przeżyć, które dają siłę do działania, do których mogę się odwołać w chwilach zwątpienia.

Na przełomie lat 80. i 90. udzielałem się muzycznie w teatrach warszawskich. Miałem wówczas okazję współpracować z wybitnymi artystami, jak choćby Zbigniew Zapasiewicz w „Powszechnym”.

JF: Z „Metrem” byłeś na Broadwayu.

MK: Różnie o tych występach potem mówiono, ale w mojej pamięci pozostaje wrażenie wielkiego sukcesu. Na każdym spektaklu był aplauz i owacja na stojąco. Z Polski było tam wtedy tylko dwóch muzyków – ja i Radek Maciński na perkusji, reszta to byli Amerykanie. Pamiętam, że ci Amerykanie traktowali ten projekt bardzo poważnie i przygotowywali się do długiej i prestiżowej pracy. Kiedy okazało się, że coś tam, prawdopodobnie finansowo, nie gra i widowisko zeszło z afisza, to wszyscy byli bardzo zaskoczeni. Być może częściowo winę ponosiły buńczuczne wypowiedzi niektórych osób związanych ze spektaklem, o tym, że „przyjeżdżamy na Broadway uczyć, jak się robi musical”. Na pewno to nie spodobało się Amerykanom.

JF: Potem był już Loud Jazz Band. Zdaje się, że powstał… na statkach?

MK: Statki to był trochę delikatny temat. Uważało się je za chałturę i poważni muzycy nie afiszowali się z tym. Tymczasem to była sprawa indywidualna. Ja bardzo się ucieszyłem, kiedy zaproponowano mi wyjazd. Traktowałem to jako okazję do poznania nowych ludzi, sprawdzenia się w nowej sytuacji, rodzaj muzycznego stypendium. Dużo wtedy ćwiczyłem, narzuciłem sobie ostrą samodyscyplinę. Czułem, że coś jest przede mną, mój własny projekt, że nie mogę sobie odpuścić, bo do niczego nie dojdę.

Ćwiczyliśmy tam wspólnie z Wojtkiem Staroniewiczem. Do tego dołączał perkusista z Jamajki i basista z Włoch, który studiował w Miami. Razem zaczęliśmy eksperymentować z moją muzyką. Paradoksalnie pomógł mi wtedy sceptyczny komentarz jednego ze starych rutyniarzy, który był na statkach już 17 razy i kiedy usłyszał, że coś tam próbujemy robić, to oświadczył, że: „Z tego nic nie będzie”. No to postanowiłem pokazać, że jednak coś będzie! (śmiech)

JF: Pierwszy sukces Loud Jazz Bandu to „4Ever 2U” (1994) – jedyna, jak dotąd, polska płyta nagrana dla Mercury Records, była również nominowana do nagrody „Fryderyk”.

MK: Wspaniale nagrał ją Darek Szweryn. Później nagrywał nas już tylko Michał Mielnik, w ciągu jednego, najwyżej dwóch dni – na tzw. „setkę”, wszyscy w jednym pomieszczeniu. Materiał zawsze mieliśmy ograny wcześniej na koncertach, nie potrzebowaliśmy więc dużo czasu na nagranie, zależało nam natomiast na żywej, spontanicznej atmosferze.

JF: I właśnie wtedy, kiedy zdawało się, że jesteś u progu wielkiego sukcesu, kiedy stałeś się rozpoznawalny, wyjechałeś do Norwegii.

MK: Moja ówczesna narzeczona, dzisiaj żona, dostała pracę w Norwegii, więc wyjechałem z nią, żebyśmy nadal mogli być razem. Ona jest klasyczną pianistką, w Oslo studiowała grę na organach, z czasem zaczęła pracować jako dyrygentka, prowadzi chór chłopięcy i organizuje festiwale muzyki klasycznej.

Na początku wydawało mi się, że będę mógł być tu i tam. Janusz Józefowicz fundował mi bilety lotnicze i latałem na różne imprezy, nagrania programów telewizyjnych itp.

Szybko jednak okazało się, że nie da się w ten sposób funkcjonować, więc postanowiłem zapuścić korzenie w Norwegii. Zacząłem chodzić na jam sessions w Oslo, poznawać muzyków. W ciągu dnia odbywałem długie spacery po mieście, chciałem go jakoś „oswoić”, przyzwyczaić się do nowego miejsca. Uczyłem się norweskiego. Żyłem bardzo prostym i skromnym życiem. Nie mogli tego zrozumieć moi polscy koledzy, którzy ciągle wypytywali mnie o to, w jakich zespołach znanych muzyków gram, czy mam już obywatelstwo Norwegii. A dla mnie sukcesem było pójście do sklepu i kupienie podstawowych artykułów prosząc o nie po norwesku.

Przełomowe było spotkanie ze znanym w Norwegii pianistą Hakonem Grafem. Odważyłem się do niego zadzwonić, umówiliśmy się w kawiarni. W czasie spotkania puściłem mu nagranie Loud Jazz Bandu z Remontu. Posłuchał, otworzył notes i podzielił się ze mną swoimi kontaktami. W ten sposób poznałem świetnego basistę Pera Mathisena, zaczęliśmy razem ćwiczyć, a w końcu stał się częścią Loud Jazz Bandu. Udzielałem się w różnych formacjach, grałem w zespole brazylijskim, a także razem z grupą czarnych muzyków tworząc rodzaj afro-jazzu. Tord Gustavsen, który mieszkał niedaleko mnie, czasem ćwiczył na fortepianie w moim domu i razem ogrywaliśmy jego kompozycje.

W pewnym sensie to było rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Dzisiaj myślę o tym bardzo pozytywnie, uważam, że dostałem drugą szansę od życia, w dodatku dysponując już pewnym bagażem doświadczenia. Być może dzięki temu nie popadłem w stagnację, rozwijałem się i jestem tym, kim jestem. Teraz czuję się w Norwegii jak u siebie, mam swoją pozycję, czuję się doceniony i potrzebny.

JF: Jakie jest Twoje zdanie na temat norweskiej sceny muzycznej?

MK: W Norwegii jest mnóstwo muzyków. To naród bardzo muzykalny. Prawie każdy choć trochę muzykuje, wielu śpiewa w chórach, gra na instrumentach w orkiestrach dętych. W związku z tym jest tam ogromna konkurencja. Oznacza to też, że jeśli ktoś zdobył jakąś znaczącą pozycję w środowisku, to musi być bardzo dobry. W całym kraju jest bardzo dużo big bandów i chórów, które wychowują młodych, zdolnych muzyków.

To, co mnie uderzyło właściwie od początku, to fakt, że oni grają inaczej niż na przykład w Polsce. Myślę, że wynika to z wpływu natury. Norweg patrzy na wszystko w innej perspektywie – u niego zawsze jest gdzieś w domyśle ta ogromna przestrzeń, fiordy, połacie morza. Nie ma tej miejskiej, urbanistycznej nerwowości charakterystycznej dla jazzu. Sporo jest tutaj też grania freejazzowego, awangardowego, muzyki intuicyjnej. Okazało się jednak, że Norwegowie w Loud Jazz Bandzie świetnie się miksują z Polakami, nasze różnice się uzupełniają, a nie prowadzą do konfliktów.

Teraz uczestniczę w życiu muzycznym Oslo trochę w innym wymiarze niż kiedyś. Wyprowadziłem się z centrum miasta na jego peryferie, mieszkam w lesie. Uczę w szkole muzycznej, moimi uczniami są między innymi bratankowie gitarzysty Eivinda Aarseta. Byli zachwyceni, kiedy powiedziałem im, że ich wujek jest bardzo ceniony w Polsce.

JF: Czy przez te 25 lat istnienia Loud Jazz Band zaczął grać bardziej „skandynawsko”?

MK: Myślę, że przez te lata wzajemnie wpływaliśmy na siebie. Wojtek Staroniewicz gra coraz lepiej, inspirując się także graniem Norwegów. Ja nigdy nie dążyłem do tego, żeby to był zespół gitarowy. Zawsze dbałem o to, żeby każdy z muzyków miał swoje, znaczące miejsce w naszym graniu, dlatego bardzo się cieszę, kiedy wspólnie wypracowujemy naszą muzykę.

Teraz jest chyba nawet bardziej demokratycznie niż kiedykolwiek ze względu na udział Pawła Kaczmarczyka. On wniósł bardzo wiele do naszej grupy, dzięki niemu rozpoczęliśmy jakby nowy etap w naszym rozwoju. Norwegowie zakochali się w nim, cały czas chcą z nim grać. Bardzo ważne jest też to, że on nikomu nie zabiera miejsca, po prostu znalazł własny sposób na wkomponowanie się w tę muzykę. To bardzo ważna i rzadka umiejętność. Miałem w swoim zespole wielu, czasem znakomitych muzyków, z którymi nie potrafiłem grać, bo po prostu zabierali za dużo miejsca. Grali swoje „historie” nie przynosząc tego, co Loud Jazz Band potrzebował.

Oczywiście każdy z naszych muzyków ma swoją, ważną rolę w zespole. O Staroniewiczu już wspominałem. Maciej Ostromecki z Ciechanowa to mój przyjaciel, ciągle poszukujący i rozwijający się artysta. Piotr Iwicki jest wyjątkową postacią, to muzyk i strateg. Loud Jazz Band nie dotrwałby do 25 rocznicy bez jego pomocy w wielu dziedzinach. Warto też wspomnieć o Kubie Karłowskim – twórcy okładek naszych płyt, projektów plakatów, strony internetowej. To niegrający, stały członek zespołu.

JF: Porozmawiajmy o najnowszym DVD zespołu, zarejestrowanym podczas koncertu w radiowej Trójce.

MK: Źródła inspiracji tej muzyki tkwią w dokonaniach klasyków jazz-rocka. Zawsze bardzo ceniłem elektrycznego Milesa, uwielbiałem Scofielda, Sterna, Metheny’ego. To wszystko gdzieś tam jest w naszym graniu. Przez lata wypracowaliśmy jednak własne podejście do tej muzyki. Dopingiem do komponowania nie jest już tylko chęć dorównania mistrzom zza oceanu. Wszystkie utwory inspirowane są naszymi własnymi przeżyciami, wspomnieniami, naturą, życiowymi refleksjami.

Nie można zapomnieć o wkładzie części norweskiej zespołu. To wrażliwy puzonista Erik Johannessen, czytający w moich myślach basista Kristian Edvardsen i wirtuoz bębnów Ivan Makedonov. Dziś jest to oryginalna propozycja muzyczna. Siłą Loud Jazz Bandu jest tygiel wyjątkowych, ale i różnych osobowości.

Dla nas koncert i nagranie w Trójce to był wielki zaszczyt. Mamy swojego akustyka, Krzysztofa Podsiadło, który pięknie ustawił nam dźwięk. Byliśmy już po sporej trasie koncertowej, zespół był ograny, dzięki czemu mogliśmy potraktować nasze utwory ze swobodą. Bardzo nam pomógł Jakub Krzeszowski w organizacji. Do tego należy dodać świetną, emocjonalnie reagującą publiczność. Dzięki temu wszystkiemu udało nam się wznieść naszą muzykę na kolejny poziom. Bardzo jestem też zadowolony z realizacji tego materiału – zarówno dźwiękowej, jak i wizualnej.

Program koncertu odpowiadał jego rocznicowemu charakterowi. To była nasza wizytówka – wybrane utwory z całych 25 lat działalności. Oczywiście teraz te utwory zabrzmiały zupełnie inaczej niż kiedyś. My jesteśmy inni, skład też się przez te lata zmieniał, teraz gramy bardziej akustycznie niż kiedyś.

Rozmawiał: Marek Romański



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu