W ramach koncertów Ery Jazzu mamy coraz częściej do czynienia z muzyką inspirowaną pierwiastkiem etnicznym i spotkanie, które miało miejsce 19 maja br. w stołecznym Palladium, było najlepszym tego przykładem. Hinduskie filmy produkowane w Bollywood, mające być przede wszystkim rozrywką, posiadają charakterystyczną muzykę, przy której nawet jeżeli kogoś nie porwie taneczny wir, to przynajmniej będzie tupał nogą lub klaskał w dłonie. Taką właśnie zabawę bez obrazu filmowego zafundowała nam tego wieczoru formacja Bollywood Brass Band.
Patrząc przed występem na zdjęcia, można było spodziewać się grupy wykonawców z dalekich Indii. Natomiast na scenę wkroczyła międzynarodowa dziesięcioosobowa formacja wystrojona na czarno, w szarawarach, z czerwonymi szarfami w pasie; okazało się, że w składzie przeważają biali, w tym dwie panie, a bazą ich jest... Londyn. Dlatego zaskoczeniem była niebywała energia, istny wykop, jaki buchnął zaraz potem ze sceny, tak jakby ktoś wskrzesił grupę Osibisa w składzie z lat 70. Muzycy Bollywood Brass Band, wykonując taneczne figury równolegle z grą, właściwie nie zaprezentowali w programie ani jednego utworu w wolnym tempie.
Ta formuła jednorodnej faktury bardzo przypadła do gustu publiczności, która od pierwszego numeru po bisy doskonale się bawiła i ostatecznie puściła w tany. Impetu gęstym rytmom nadawała bardzo wyrazista sekcja perkusyjna: bęben dhol, tabla, perkusja oraz perkusjonalia akustyczne i elektryczne. Sekcja melodyczna posiadała dwie trąbki, dwa puzony i saksofon sopranowy. Te dwa żywioły łączył suzafon grasujący w dolnym rejestrze blachy.
Dla fanów jazzu mógł być odczuwalny niedosyt solowych improwizacji (ledwie dwa zacne sola na trąbce i jedno na saksofonie), bowiem niemal cały materiał był zręcznie zaaranżowany i nawet gdy wydawało się, że jakiś indywidualny popis rozwinie się na dłużej, to szybkie wejście kolegów kończyło oczekiwanie na improwizowany obrót spraw. Zamiast tego było mnóstwo króciuteńkich solówek przeplatanych: wchodził saksofon, w drugim takcie trąbka a w kolejnym puzon. Przypominało to trochę zespołową grę marszowych orkiestr nowoorleańskich, a także orkiestrę Gorana Bregovicia.
Był pod koniec występu nieco dłuższy grupowy popis perkusyjny i należy uznać za szczęśliwców tych młodych polskich muzyków, którzy wcześniej uczestniczyli w warsztatach perkusyjnych prowadzonych właśnie przez hinduskich mistrzów bębnów. Wieczór potwierdził w pełni wers zapomnianej polskiej piosenki: „Jest w orkiestrach dętych jakaś siła”, oj jest.
Cezary Gumiński
Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 6/2011
Zobacz również
Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>
Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>
W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>
Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>