Koncerty
Tomasz Stańko
fot. Piotr Iwicki

Muzyka na dobry opczątek

Piotr Iwicki


Trzy wielkie, multimedialne sceny, dziewiętnaście kamer, gwiazdy polskie i zagraniczne oraz nasz towar eksportowy najwyższej marki – jazz, to wszystko towarzyszyło przejęciu unijnej prezydencji przez Polskę. Wielki koncert na Placu Defilad w Warszawie przyciągnął przed estrady ponad 10 tysięcy widzów, telewizyjna publiczność liczona była w milionach. Nic dziwnego, kosztorysowana na ponad 10 milionów złotych impreza z efektownym pokazem pirotechnicznym, jakiego jeszcze w naszym kraju nie było, miała być i była spektakularnym akcentem inauguracji naszego liderowania Unii Europejskiej.

Miałem okazję w tym uczestniczyć jako muzyk orkiestry Sinfonia Varsovia, byłem niejako w środku tej gigantycznej produkcji, przedsięwzięcia realizowanego od wielu miesięcy, a dla towarzyszącej gwiazdom orkiestry – od dwóch tygodni, kiedy to w Studiu S2 Polskiego Radia prowizorycznie zainstalowano całą towarzyszącą symfonikom elektronikę i rockową sekcję rytmiczną.

Globalna wioska

I to był pierwszy szok, bowiem całość ledwo zmieściła się w jednym z największych studiów Polskiego Radia. Kilka stołów mikserskich, instalacja nagłaśniająca smyczki orkiestry (wszyscy mieli indywidualne mikrofony), wielka baza komputerowa. Na tym etapie logistyka i komunikacja były wiodącymi elementami układanki, która 1 lipca miała stworzyć koronkowego puzzla. I w czasie tej próby doszło do czegoś, co jest swoistym znakiem czasu. Wprost z komputerowych drukarek trafił na pulpity aranż Preludium c-moll Fryderyka Chopina, który via e-mail trafił do Warszawy wprost od Vince’a Mendozy. Był to akompaniament dla Chrisa Bottiego. I powiem wprost, nawet bez głosu solowego to „coś” zabrzmiało genialnie, a dyrygujący orkiestrą Adam Sztaba powiedział szczerze: „Nie wiem, jak on to robi, bajka”. A dla mnie świat skurczył się do wielkości kartki nutowego wydruku. Vince jakby zawitał nad Wisłę. Fajne? Fajne. Gdy dołączył do tego słynny trębacz, powiało prawdziwie wielkim światem. Mistrz Fryderyk pewnie uśmiechał się gdzieś na wysokości, gdy w nienagannie skrojonym garniturze Botti grał jego frazy (nomen omen Chopin zaliczany był jak Botti do najlepiej ubranych ludzi swojej epoki).

Jazz ponad wszystko

Koncert odbywał się na trzech estradach, Gdy na jednej trwał występ, na pozostałych montowano kolejnego artystę. Wszyscy mieli dokładne rozpiski, w których scenariusz koncertu został określony co do minuty. Gdy na scenie głównej Leszek Możdżer grał z Sinfonią Varsovią temat z serialu „Polskie drogi”, na scenie tzw. lewej montował się Tomasz Stańko z kwartetem. To, w jaki sposób wielotysięczna publiczność nagrodziła The Dark Eyes Of Martha Hirsch dowodzi, że Stańko jest postacią cieszącą się szczególnym mirem. Młodzież go po prostu uwielbia. Podobnie jak Możdżera, który w czasie występu Stańki instalował się z Zoharem Fresco na scenie tzw. prawej. Zadanie tego tandemu było proste, pokazać własną wizję standardów Krzysztofa Komedy. Obie ballady (nieśmiertelna Kołysanka i Prawo i pięść) zabrzmiały wspaniale. Dziesięciotysięczny tłum słuchał w milczeniu dźwięków Leszka i jego kompana.

Gdy wybrzmiały brawa dla naszego pianisty na scenie centralnej Chris Botti z zespołem (tu jak zwykle stylowy Mark Whitfield na gitarze) już był gotów do autorskiego setu. Występ był echem jego ostatniego albumu „live” z Bostonu. Zmysłowe Emanuelle, podszyte soulem i r’n’b The Look of Love Bacharacha oraz wspomniane chopinowskie preludium wywołały owację publiczności. Chyba większe brawa otrzymała tylko Dolores O’Riordan, która z orkiestrą zaśpiewała swój mega hit Zombie (The Cranberries) i bardzo osobistą piosenkę Edyty Bartosiewicz I Lied (w oryginale Skłamałam).

Równie znakomicie wypadł kwartet Manhattan Transfer. O tym, że koncert był materią „żywą”, najlepiej świadczy to, że program wokalistów uległ zmianie (zamiast Chanson D’Amour usłyszeliśmy Route 66) i chyba była to dobra decyzja. Cały występ (Moje serce to jest muzyk z repertuaru Ewy Bem oraz Birdland) zwieńczyła kolejna owacja. Mnie zdumiała zwłaszcza reakcja młodych ludzi, dla których Amerykanie to niemal czysta karta. Gorące przyjęcie potwierdza, że nie ważne jakiej muzyki słuchamy, jeśli grana jest wprost od serca, porwie tłumy.

Bolton, Kenny & Sztaba

Tutaj rozpoczął się fragment koncertu dedykowany niemal wyłącznie artystom rockowym, w tym gronie zachwycił Lech Janerka, którego występ przyćmił sety Myslovitz i Perfektu. W tym czasie na scenie centralnej wszystko było gotowe na występ Kenny’ego G. Silhouette – niemal hymn smooth jazzu (dla jednych hit giganta muzyki instrumentalnej dla innych synonim elevator music i jazzowego obciachu) i brawurowa aranżacja Niech żyje bal rozgrzały publiczność. Saksofonista tradycyjnie popisywał się nie tylko permanentnym oddechem (to zawsze robi wrażenie), ale i wirtuozerią – szybkością nieosiągalną nawet dla najbardziej brawurowych bebopowców. Bez względu na stylistyczne preferencje – mistrz swego fachu. Niezwykle sympatyczny jak na multimilionera.

Następnie swoje przysłowiowe pięć minut miała Angie Stone. Gwiazda soulu nie tylko dała pokaz solidnego grania, ale również zaskoczyła fajną wersją W moim ogrodzie.

Wszyscy goście zagraniczni musieli wykonać coś z naszej skarbnicy hitów popu i rocka. Michael Bolton też. Ten ostatni pokazał, że mieć dar od natury – nieprzeciętny głos – to połowa życiowego sukcesu. Pucciniowska Nessun Dorma (czyli aria z opery „Turandot”), jak i Georgia on My Mind (tutaj pojawił się na scenie Kenny G, tym razem z altem) sprawiły, że powiało duchem rewii z Las Vegas. A na finał obowiązkowy polski hit – Szczęśliwej drogi już czas (kiedyś zespół Vox), z czadem i pięknym soulowym zaśpiewem.

Występ Boltona miała zwieńczyć jeszcze jedna „polska” interpretacja, ale ulubieniec amerykańskich prezydentów powiedział, że jedna to max, i Sen o Warszawie wykonała Edyta Górniak.

Na tym zakończyła się główna część koncertu. Po niej Pałac Kultury i Nauki stanął w ogniu do dźwięków Orawy Wojciecha Kilara (montowane od tygodnia fajerwerki sterowała z precyzją do pół sekundy specjalna baza komputerowa – efekt był fenomenalny). Gdy osiadł dym i spadły wprost z nieba ostatnie elementy rac, na scenie „lewej” ruszył koncert Tricky’ego. Współtwórca wraz z zespołem Massive Attack tzw. Bristol Soundu i trip-hopu przeniósł wszystkich duchem na największe festiwale gdzieś między Glastonbury a Roskilde.

Dla mnie ten koncert był świetną okazją do zetknięcia się na polskim gruncie ze standardami pracy oraz logistyki na miarę największych shows Ameryki. I widzę, że zdaliśmy ten egzamin. Gdy rozmawiałem z zagranicznymi gośćmi, byli pod wrażeniem nie tylko profesjonalizmu orkiestry. Botti i Kenny G. piali z zachwytu, chwalili Adama Sztabę, który wyrósł na przestrzeni ostatnich lat na najważniejszego bandleadera naszych spektakularnych produkcji. Jego aranżacje wszyscy Amerykanie kwitowali superlatywami. Kiedy reżyserzy – Krzysztof Materna i Kuba Wojewódzki – uśmiechali się w czasie prób widząc na scenie multiplatynowe gwiazdy, zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy w wielkim świecie. Następna okazja za 14 lat.

Piotr Iwicki


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 7-8/2011



 


Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu