Przez dwa dni 14 i 15 września br., w warszawskim klubie rezydowała szwedzka formacja Fire! Muzycy tej grupy mieli za sobą letnie występy w kilkunastoosobowym składzie w ramach projektu Fire! Orchestra. To jednak trio, jak powiedział lider Mats Gustaffson na początku pierwszego koncertu, jest podstawą, na której opiera się tamto przedsięwzięcie, jest tą płaszczyzną, która najbardziej efektywnie uwalnia walory repertuaru Gustaffsona. |
Liderowi grającemu na
saksofonach towarzyszyli Johan Berthling na gitarze basowej i Andreas
Werliin na perkusji. Hierarchia między nimi ustalona jest w sposób jasny:
prym wiedzie Gustaffson, zaś partnerzy prowadzą regularny rytm w stylu
Queens Of The Stone Age czy Pink Freud, stanowiący podkład dla kipiących
emocjami partii saksofonisty. Zważywszy rockowy, agresywny charakter ich
muzyki, stojąca za nią koncepcja silnie kojarzyła mi się z zespołami
takich ekstrawertycznych liderów jak Jimi Hendrix czy Stevie Ray Vaughan.
Gustaffson bez problemu uniósł na swych barkach ciężar wyrazowy. Jego gra zawiera w sobie tyleż freejazzowego krzyku, co okiełznanych, uporządkowanych form. Najważniejsze zaś jest to, że z obu stron jego sztuki – szorstkiego wrzasku i melodyjnego śpiewu – wyzierają szczere emocje. Ten koncert nie był bowiem pełną dezynwoltury fuzją free z przystępnym rockiem, ale głębokim w humanistycznym przekazie komentarzem do tego, co obecnie dzieje się na świecie. „Life is beautiful. And f**ked up”, powiedział z powagą Gustaffson między utworami, i jego muzyka oba te nierozerwalne aspekty rzeczywistości we wzruszający sposób wyeksponowała.
Występ Mostly Other People Do The Killing daleki był od podobnego podniosłego przekazu. Amerykańska grupa, która 1 października zagrała w składzie: lider Moppa Elliott na kontrabasie, Jon Irabagon na saksofonie, Ron Stabinsky na fortepianie i Kevin Shea na perkusji, zaprezentowała charakterystyczny dla siebie, popisowy humorystyczny set. I choć takie ich muzykowanie zaskoczeniem nie jest, to sposób jego realizacji zadziwia i porywa. Ich swobodne poruszanie się w najrozmaitszych stylistykach, od ragtime’u, przez bebop, po elementy popu i indie rocka, nieustanne dekonstruowanie realizowanej formy, żartobliwe „psucie” muzyki przynosi wyrafinowaną rozrywkę. Słuchając ich, słynne pytanie Franka Zappy „Does humor belong in music?” po raz kolejny objawia swe retoryczne oblicze.
Oprócz tego, że wykonawcy prowadzili grę z refleksem i erudycją słuchaczy, również zaskakiwali siebie wzajemnie. Ich formuła zakłada autonomię artystów do tego stopnia, że jeden z nich może nagle rozpocząć inny utwór niż aktualnie wykonywany, zaś na daną całość składają się spontaniczne zestawienia kilku kompozycji. Biegli w tej praktyce byli Elliot, Irabagon i Shea, zaś Stabinsky – muzyk o najkrótszym stażu w kwartecie po tym, jak zastąpił trębacza Petera Evansa – choć ekscytował swoimi pomysłowymi akompaniamentami i partiami solowymi, to wielokrotnie zmuszony był z szybkością archiwisty przewracać partyturę, aby nadążyć za bawiącymi się kolejnym nieoczekiwanym zwrotem akcji kolegami. Śmiech pośród widzów przynosiły także wypowiedzi Elliotta, z których wynikało, że wszystkie tytuły utworów pochodzą od... nazw miasteczek w Pensylwanii. Szkoda, że takich kabaretów nie prezentuje polska telewizja!
Maciej Krawiec
Zobacz również
Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>
Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>
W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>
Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>