Wywiady

fot. P. Lipski

Opublikowany w JAZZ FORUM 12/2015.

Olga Boczar: Little Inspirations

Adam Dobrzyński


Śpiewa, gra na flecie, komponuje, pisze teksty. Sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Doskonale wykształcona, laureatka wielu muzycznych konkursów. Świadoma swoich umiejętności, rozumiejąca, jakimi regułami rządzi się współczesny świat muzyki. Niedawno wydała debiutancki album „Little Inspirations”, który wraz z tym numerem JAZZ FORUM jest też prezentem świątecznym dla naszych prenumeratorów. Multi-kulti, ale z jazzem w roli głównej.


JAZZ FORUM: Wszystko zaczęło się od fletu poprzecznego…

OLGA BOCZAR: Moje pierwsze kroki z muzyką zaczęły się dużo wcześniej niż nauka gry na flecie poprzecznym. Na flecie zaczęłam się uczyć w szkole muzycznej, do której poszłam wieku jedenastu lat. Mam natomiast przebłyski z wczesnego dzieciństwa, w których na przykład bawiłam się z tatą w powtarzanie wyklaskanych przez niego rytmów. To on uczył mnie pierwszych nut, wymyślał zabawy w „zgadywanki muzyczne”. Uwielbiałam to. Mam w głowie też flash­back z jakichś świąt. Musiałam być wtedy bardzo mała… W domu było pełno ludzi, trwały przygotowania do Wigilii, wszechobecny zamęt, a ja siedziałam z dziadziem przy pianinie, z podziwem słuchałam, jak gra i śpiewa Do szopy hej pasterze i usilnie próbowałam powtarzać za nim. Chyba dlatego to jest moja ulubiona kolęda i zawsze płaczę ze wzruszenia, jak jej słucham.

W pierwszych latach mojego życia mieszkaliśmy z rodzicami i siostrą mojego taty u dziadków. Dziadzio był wtedy organistą i dyrygentem orkiestry dętej, tato grywał w różnych kapelach na akordeonie i basie. Ciocia z kolei chodziła do szkoły muzycznej i codziennie ćwiczyła na flecie poprzecznym. Muzyka była obecna w naszym domu, mam wrażenie, ciągle. Zawsze było głośno. Jakieś próby, ćwiczenie, wspólne granie i śpiewy podczas rodzinnych spotkań.

JF: A kiedy odkryłaś, że śpiewanie sprawia Ci największą radość?

OB: Od najmłodszych lat wyobrażałam sobie siebie na scenie śpiewającą. Moją najlepszą zabawą było śpiewanie do dezodorantów i naśladowanie różnych piosenkarzy. Ach, wyobraźnia wtedy szalała. Wszystkie sceny świata były moje. (śmiech) Ale tak szczerze mówiąc, nigdy nie brałam tej mojej miłości zbyt poważnie. W moim domu zdanie na temat śpiewania było takie, że może być ono pasją i dobrą rozrywką, ale nie jest to temat godny traktowania jako profesji i sposobu zarabiania na chleb. Mama próbowała mnie przekonać do zawodu lekarza, prawnika, a jeśli już brana była pod uwagę muzyka, to tylko jako granie na jakimś instrumencie. Ale życie napisało swój scenariusz.

W liceum podjęłam ostateczną decyzję, że chcę poświęcić się muzyce. Przygotowywałam się do egzaminów wstępnych na wydział klasyczny na flet poprzeczny. Aż wreszcie zupełnie przypadkiem trafiłam na warsztaty jazzowe w Brzozowie. Tam zakochałam się w jazzie. Ten feeling, rytm, harmonia i przede wszystkim ta swoboda wyrażania siebie. W tej muzyce było dosłownie wszystko, wolność i ekspresja, jakiej brakowało mi w klasyce. Warsztaty zmieniły zupełnie moje plany, ale nadal jasno nie poprowadziły w stronę studiów wokalnych. Pomimo że byłam już pewna, że chcę studiować jazz, nadal myślałam o sobie jako flecistce. Kierowana tym pomysłem, w klasie maturalnej pojechałam na dni otwarte Akademii Muzycznej w Katowicach na przesłuchanie do Norberta Blachy – cudownego kompozytora i aranżera. To właśnie On podczas tego spotkania uwierzył w mój wokalny potencjał i przekonał do startowania na Akademię Muzyczną na wokalistykę jazzową.

JF: Jesteś absolwentką Instytutu Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach. Opowiedz proszę o całym Twoim procesie nauki, o panującej tam atmosferze, o profesorach, których tam spotkałaś.

OB: Okres studiów to był fantastyczny czas. Na samą myśl już tęsknię za tym wszystkim, co tam przeżyłam! Wspaniali ludzie, genialni muzycy i wokół tylko ona – muzyka. Ta uczelnia tętniła wtedy dźwiękami. Jazz słychać było z każdej salki, z każdego kąta. Zabijaliśmy się przy portierni, żeby dostać wolną salę, móc chwilę poćwiczyć, wszyscy grali, nawet w łazienkach! Do południa zajęcia, a później do nocy próby, wspólne jam sessions, nagrania i rozmowy na szczycie – oczywiście na jeden, wiadomy temat. No może oprócz muzyki rozmawiało się jeszcze o sercowych rozterkach. (śmiech)

Samo to, że uczelnia połączona jest z akademikiem dawało specyficzny, charakterystyczny tylko dla niej klimat. To budynek, w którym tworzy się historia. Nigdy nie zapomnę mojego wrażenia z pierwszych zajęć. Miałam mieć lekcje z fletu poprzecznego u prof. Jerzego Główczewskiego. Nieśmiało zapukałam, weszłam, a tam wraz z p. Jerzym grał student, saksofonista, który w godzinach południowych, w kapciach i pidżamie, jeszcze dobrze nie obudzony, przyszedł chyba pomiędzy śniadaniem a poranną toaletą poćwiczyć choć chwilę z profesorem. To chyba idealny opis tej uczelni. Rodzinne relacje, małe środowisko, wszyscy z pasją do muzyki i wielką determinacją.

Jeśli chodzi o wykładowców, to cieszę się, że mogłam pobierać naukę m.in. u takich profesorów jak Anna Gadt, Grzegorz Karnas, Danuta Sendecka, Beata Przybytek, Wojciech Niedziela, Tomasz Kałwak, wspomniany wcześniej Jerzy Główczewski, czy Małgorzata Maliszczak. Wymieniając nauczycieli, pod których okiem dane było mi się kształcić, nie mogę nie wspomnieć również o dwóch profesorach, którzy uczyli mnie w Policealnym Studium Jazzu w Warszawie – o Izie Zając i Andrzeju Jagodzińskim. Wszystkim moim nauczycielom chciałam tutaj podziękować za całą wiedzę, którą tak chętnie i z sercem na dłoni mi przekazywali.

JF: Występy na festiwalach to dla Ciebie przetarcie przed poważnym muzykowaniem, czy może chęć pokazania się, zareklamowania?

OB: Wszystko o czym mówisz. Scena jest najlepszym nauczycielem, dlatego każdą taką możliwość zawsze traktowałam jako wyzwanie, próbę samej siebie i kolejne wzbogacające doświadczenie. Każdemu muzykowi chyba zależy na tym, żeby ludzie słuchali jego utworów, bo po to przecież muzykę tworzymy. A jasne jest, że dopóki ludzie nie usłyszą o samym muzyku, dużo mniejsze jest prawdopodobieństwo, że poznają jego twórczość. Dlatego też nie ukrywam, że zależy mi na tym, żeby występować, brać udział w festiwalach i śpiewać tam, gdzie są ludzie, którym może spodobać się to, co robię. Staram się nie patrzeć na sztukę przez pryzmat konkurencji. Jest to trudne, ale podchodząc do tego w ten sposób można od razu na wstępie się poddać. Zawsze będzie ktoś lepszy. Czasami, oczywiście, mam gorsze chwile, kiedy chciałabym to wszystko rzucić i zająć się składaniem długopisów, ale zaraz potem nadchodzi ta kolejna chwila, kiedy coś z samej głębi serca puka mi w głowę i przypomina, jak bardzo kocham to, co robię.

JF: A który festiwal wspominasz najcieplej?

OB: Chyba udział w festiwalu Jazz Jamboree w 2009 roku. Był to mój debiut. Pierwszy tak duży festiwal jazzowy. Ogromne wyzwanie. Śpiewałam wtedy m.in. z Anną Serafińską, Januszem Szromem, Marysią Sadowską i triem Pawła Tomaszewskiego. Do tego telewizja i jeszcze scena Palladium, która sama w sobie budzi niemały stres. I ta energia na scenie, odbiór koncertu przez publikę, ale też same przygotowania zespołu do koncertu (które odbywały się w piwnicy u Marysi) miały w sobie coś szczególnego.

JF: Współpracowałaś z czołówką muzyków jazzowych w Polsce.

OB: Każdy artysta wnosi do utworów coś nowego, ma inne podejście do muzyki, dlatego od każdego można się wiele nauczyć. A jak jest rozwój, to przecież musi być przyjemnie. Praca nad moją płytą była ciekawym i inspirującym spotkaniem z muzykami. Wiele rozmów przy kawce, posiadówy w studiu, samo nagrywanie. Jak teraz o tym myślę, to już nie mogę doczekać się przygotowywania kolejnego albumu.

Pamiętam też sesję nagraniową swojego pierwszego w życiu, jazzowego dema. Ale to był dla mnie stres! Znalazłam się wtedy w studiu razem z Bogdanem Hołownią, Pawłem Puszczało i Karolem Domańskim. Praca z panem Bogdanem była wspaniała. Te jego melodie, muzyczna wrażliwość, a przy tym ciepło w stosunku do świata, poczucie humoru i wiara w drugiego człowieka. Mam wielką nadzieję, że jeszcze coś wspólnie kiedyś nagramy.

JF: Kto miał największy wpływ na Twój obecny wizerunek i muzyczne upodobania?

OB: Nie mam takich muzycznych „bożków”. Lubię wiele gatunków muzyki. Mam „fazy” na jakieś brzmienia. Czasami słucham tylko jazzu, a czasami wręcz odwrotnie – porywam się np. na jakieś współczesne, elektroniczne brzmienia. Ostatnio np. wróciłam do muzyki klasycznej – głównie do Bacha i Debussy’ego. Bywa, że potrafię w kółko, godzinami słuchać jednego utworu. Mam tak np. z koncertowym wykonaniem piosenki Outside Your Door Meshell Ndegeocello, albo z Tight Betty Carter. Jeśli jednak miałabym wskazać artystów, których muzyka mi nieustająco towarzyszy, to byłaby to właśnie Betty Carter i Meshell Ndegeocello. Uwielbiam też oszczędny styl śpiewania i frazowanie Carmen McRae. Moimi ulubionymi instrumentami są kontrabas i gitara basowa, dlatego nieobca mi jest muzyka Christiana McBride’a. Lubię podejście do rytmu Avishaia Cohena.

JF: W 2012 roku stworzyłaś autorski projekt o nazwie Olga Boczar Music Essence.

OB: Spełniłam jedno ze swoich większych muzycznych marzeń. Stworzyłam swój autorski zespół, w którym grali: Jaś Smoczyński na fortepianie, Wojtek Pulcyn na kontrabasie i Paweł Dobrowolski na perkusji. Zanim zrodził się pomysł grania w tym składzie, widywaliśmy się przy okazji jakichś koncertów, jam sessions, czy imprez. Z Jasiem i Pawłem znaliśmy się jednak tylko z widzenia. Z Wojtkiem natomiast grywałam już wcześniej, dlatego też do niego, jako pierwszego, zadzwoniłam z propozycją założenia zespołu. On dodał mi otuchy i ośmielił do zadzwonienia do pozostałej dwójki. I takim sposobem, po otrzymaniu trzech pozytywnych decyzji, kilka dni później spotkaliśmy się wspólnie w studiu nagrań u Jasia Smoczyńskiego w Nieporęcie. Zrobiliśmy dwie porządne próby, aż wreszcie powstało demo projektu Olga Boczar Music Essence. Na późniejszym etapie współpracy do bandu dołączył jeszcze gitarzysta – Andrzej Gondek.

JF: Ale zespół ten formalnie nie doczekał się płyty…

OB: Oczywiście, że się doczekał! To właśnie „Little Inspirations” – moja debiutancka płyta jest zwieńczeniem naszej kilkuletniej współpracy. Może zmyliło Cię to, że skład na płycie jest większy. Fakt, na potrzeby albumu brzmienie zespołu zostało wzbogacone jeszcze o gitarę basową Krzysia Pacana, puzon Michała Tomaszczyka, trąbkę i flugelhorn Dominika Gawrońskiego, saksofon tenorowy i sopranowy Radka Nowickiego, zespół folkowy Dziczka i chórki w wykonaniu Patrycji Zarychty i Kamila Bijosia.

JF: Ten rok był dla Ciebie szczególny.

OB: Jakby nie patrzeć urodziło się moje pierwsze muzyczne dziecko. (śmiech) Spodziewałam się, że może to być fajne uczucie, jak dostajesz do ręki swój pierwszy w życiu krążek, ale dopiero jak dotarły do mnie te wszystkie pudła z tłoczni, a dwóch zdyszanych i wkurzonych kurierów przez godzinę wnosiło je na piąte piętro do mojego mieszkania, to poczułam satysfakcję z tego, że to się faktycznie udało.

JF: Jak powstawał ten album?

OB: W bólach… Zaczęłam od pisania piosenek. Nie tworzyłam tych utworów z zamiarem wydawania płyty. Zbieranie materiału trwało około dwóch lat. W międzyczasie założyłam swój zespół, z którym graliśmy koncerty z autorskim repertuarem. Wspólne demo utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma sensu dłużej czekać ze stworzeniem pierwszego krążka. Miałam piosenki i muzyków, z którymi chciałam je nagrać, ale… pojawił się główny problem – fundusze. Przez ponad rok szukałam sponsorów, pukałam do drzwi różnych instytucji, pisałam pisma o dofinansowania i w myśl teorii, że „kto szuka, ten znajduje” – udało się. Później zajmowałam się już tylko nagrywaniem materiału, okładką, tłoczeniem.

Długo zajęło mi poszukiwanie wydawnictwa i dystrybucji, jednak ostatecznie zdecydowałam się na realizację płyty zupełnie we własnym zakresie. Pod koniec 2014 roku powstała agencja wydawnicza Charmelle – Boczar Records, a ja z wokalistki przemianowałam się na księgową. Przy okazji muszę powiedzieć, że dużo dowiedziałam się odnośnie tworzenia faktur, obliczania podatków i podpisywania miliona umów. Zmusiłam się nawet do porządków w dokumentach… Może to całe doświadczenie kosztowało mnie niemało nerwów, ale zrodziło wiarę w to, że jak się czegoś chce, to można, a cel uświęca środki.

JF: Od razu wiedziałaś, w których utworach zagrają zaproszeni goście?

OB: Ogólny zamysł był. Miałam plan, w którym utworze, jakie będzie instrumentarium – wiedziałam, gdzie chcę brzmienie kontrabasu, a gdzie wolałabym gitarę basową. Gdzie gitarę elektryczną, gdzie akustyczną, gdzie akordeon, a gdzie elektronikę. Jasne dla mnie było, w których miejscach pojawią się chórki i jaki będą mieć charakter. Miałam też marzenie, żeby w Odzie do zieleni pojawił się zespół wokalny, który zaśpiewa typowym białym – „korzennym” głosem. Bardzo się cieszę, że udało się to zrealizować.

Nieplanowana była sekcja instrumentów dętych. Pomysł ich dołączenia pojawił się dużo później, już po samym nagraniu sekcji rytmicznej. Dostałam do odsłuchania pierwsze ślady i w mojej głowie zrodził się wtedy szalony pomysł – a co jeśli pojawiłyby się jeszcze zaaranżowane dętki – puzon, trąbka, flet? Zadzwoniłam wtedy do Michała Tomaszczyka z pytaniem, czy taki pomysł wg niego ma sens i czy rozpisałby aranżacje do tych utworów dla sekcji dętej. Z perspektywy czasu uważam, że była to dobra decyzja, a Michał zrobił to świetnie.

JF: Która piosenka jest Tobie najbliższa?

OB: Wszystkie są mi bliskie, bo wszystkie opowiadają o mnie, o tym, co przeżyłam i co w danym momencie było ważne. Nie zastanawiałam się nigdy wcześniej nad tym, który utwór jest tym naj. Chyba Leave Me Standing Here Alone, ale nie pytaj dlaczego… Tekst tej piosenki chyba mówi sam za siebie.

JF: Swoją muzykę określasz jako połączenie jazzu, etno i polskiej muzyki ludowej z dobrze rozumianym popem.

OB: Nie lubię szufladkowania muzyki, bo jak sztywno określić np. co to jest jazz, a co już jazzem nie jest, albo czy dana piosenka jest bardziej soulowa, czy może jednak popowa. Po co to w ogóle robić? Ważne, że utwór chwyta za serce i chce się do niego wracać. Myślę, że każdy odbiorca po przesłuchaniu „Little Inspirations” będzie miał inne odczucia, zapewne znajdzie też inne porównania i chwała mu za to. Mój opis albumu został stworzony tylko na potrzeby promocyjne. Gdybym mogła tej muzyki nie określać, to z wielką chęcią zostawiłabym to słuchaczowi. Ale z drugiej strony jak inaczej opowiedzieć o muzyce komuś, kto nigdy wcześniej jej nie słyszał? Ten album to zbiór moich inspiracji z dwóch lat życia. To dosyć duży przedział czasowy. W tym okresie interesowałam się wieloma kierunkami w muzyce i myślę, że to w jakiś sposób samoistnie przepływało do moich piosenek. Wydaje mi się, że jest to opis najtrafniejszy z możliwych.

JF: Dwa nagrania, Belief In a Dream, znalazły się też na drugiej części składanki „Muzyka Czterech Stron Świata”.

OB: Cieszyłam się jak dziecko, jak dostałam tę propozycję. Wydanie swojej płyty to jest wielka radość, ale jak ktoś doceni Twoją twórczość na tyle, że stawia ją obok muzyki takich artystek, jak Dorota Miśkiewicz, Renata Przemyk, Justyna Steczkowska, Marta Król, Ola Trzaska, Agnieszka Musiał i wiele innych – to spada na Ciebie lawina satysfakcji. To trochę jak niewidzialna ręka, która klepie Cię po ramieniu i samym tym gestem przekonuje, że wszystko idzie w najlepszym kierunku.

JF: Jakie masz plany na rok 2016?

OB: Piszę utwory na dwie kolejne płyty. Szczegółów jeszcze zdradzać nie mogę, bo zanim materiał się ukaże, pewnie minie sporo czasu, aż rzeczywiście te utwory dojrzeją do zarejestrowania ich w formie albumów. W tym roku zaczęłam uczyć śpiewu na Uniwersytecie Rzeszowskim, a co za tym idzie mam ambitny plan na dalsze rozwijanie się, już nie tylko pod względem wykonawczym, ale również pod kątem bycia możliwie jak najlepszym pedagogiem dla innych wokalistów.

Latem chciałabym odwiedzić ponownie kraj, w którym jakiś czas temu się zakochałam – Norwegię. Zainspirowana sposobem życia wielu Francuzów, których uczę śpiewu, nie wyobrażam sobie też, żebym do końca 2016 roku nie odwiedziła ich stolicy.

JF: Jakie będą u Ciebie Święta?

OB: Rodzinne. Święta są u mnie czasem oderwania się od szybkiej i intensywnej codzienności. Może niekoniecznie nazwałabym to wyciszeniem. Rodzinę mam liczną, więc zawsze jest głośno, ale pomimo tego dom doładowuje moje akumulatory. 



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu