Koncerty
Pat Metheny i jego Orchestrion
fot. Krzysztof Machowina

Orkiestra robotów

Paweł Brodowski


Spośród artystów jazzowych chyba tylko Pat Metheny i Bobby McFerrin zdolni są zapełnić wielotysięczną salę wychodząc na scenę w pojedynkę i oczarować publiczność. Z tą jednak różnicą, że Bobby’emu potrzebny jest tylko mikrofon, a Pat musiał przywieźć całą ciężarówkę instrumentów. Wcale nie musiał, ale przywiózł. Przybył, pokazał, zwyciężył.
Pat Metheny i jego zdumiewający eksperyment – dwa koncerty, jeden po drugim, 28 lutego we Wrocławiu, w Hali Ludowej na otwarciu Jazzu nad Odrą  i nazajutrz, 1 lutego, w Warszawie, w Sali Kongresowej.

To był ledwie początek kilkumiesięcznej trasy z Orchestrionem po trzech Kontynentach. Teraz, pod koniec kwietnia, Pat ma już za sobą tournee po Europie i połowę podróży po Stanach. W tej chwili jest na Zachodnim Wybrzeżu, wkrótce, stopniowo, miasto po mieście, kierować się będzie na Wschód, do Nowego Jorku, by stamtąd wyruszyć dalej, do Japonii. Po krótkiej pauzie niezmordowany gitarzysta wraca do nas na początku lipca, tym razem jako lider starej, dobrej i wypróbowanej Pat Metheny Group.

A jak wypadł ten jego one-man-band-one-man-show? Warszawa, poniedziałek, 1 marca, godz. 20.00. Koncert jeszcze się nie zaczął. Sala Kongresowa stopniowo się zapełnia, pod sceną gromadzi się tłum ciekawskich, którzy chcą z bliska zobaczyć to przedziwne instrumentarium. Ale, póki co, większość instrumentów jest zasłonięta czerwonym płótnem. Widok jak na zapleczu z rekwizytami, po obu stronach sceny stoją jakieś skrzynie, po lewej, patrząc od widowni – marimba, po prawej – wibrafon, trochę bliżej fortepian akustyczny i Yamaha Disklavier, komputery, kłębowisko kabli, bliżej rampy na obu skrzydłach ustawione są, niczym małe wyrzutnie rakietowe, guitar-bots – gitarowe roboty.

Głos z offu oznajmia początek spektaklu: „Ladies and gentlemen, please welcome Pat Metheny!” Bohater wychodzi na scenę; witany burzą oklasków, odpowiada szerokim uśmiechem, ubrany jest na czarno, włosy ciemne, lekko przyfarbowane. Światła przygasają, zasłona przybiera teraz kolor karmazynowy. Pat Metheny siada na stołku z gitarą akustyczną.

Trzy kolejne utwory gra solo na gitarze, w każdym utworze na innej. W pierwszym utworze gitara ma struny nylonowe, muzyka brzmi delikatnie, balladowo, śpiewnie, niczym fuga Bacha – bogate akordy, jednocześnie prowadzone partie, w dole pochody basowe, w górze linia melodyczna. W utworze drugim – struny stalowe, akordy bardziej ostre, dysonansowe, muzyka nasycona bluesem, z riffami á la Wes Montgomery. Do utworu trzeciego (The Sound of Water) asystentka wynosi Patowi jego słynną gitarę Pikasso z 42 strunami, echa Dalekiego Wschodu, arpeggia harfowe. W utworze kolejnym gitara jest już elektryczna, jego wysłużony Ibanez. Pat frazuje jak Kenny Burrell, uruchamia hi-hat, w który pałeczka miarowo uderza na dwa.  W Unity Village dzięki zapętlonej taśmie Pat prowadzi duet sam z sobą.

I nagle, bez uprzedzenia, zasłona znika, jak w cyrku, otwiera się przed nami ściana perkusji, publiczność wydaje ryk zachwytu! Ukazuje się trzymetrowe rusztowanie, trzy kondygnacje, w oddzielnych przegrodach ustawione są inne elementy perkusji – kotły, werbel, bęben basowy, break-maszyna, czynele,  każdy z tych instrumentów ma oddzielną pałeczkę, która weń uderza, wraz z tymi uderzeniami migotają, pulsują światełka. Na statywie ustawiona jest gitara akustyczna, obok –  gitara basowa, po obu stronach stoją komody z butelkami napełnionymi powietrzem, na dolnej półce butle i słoiki, na górnej mniejsze butelki.

Butelkowy chór wydaje dźwięk przypominający już to piszczałki, już to organy, już to fletnia pana. Klawisze na fortepianie grają same – widać tylko te białe, ale słychać też i czarne, których nie widać, dziesiątki młoteczków uderzają w marimbę i wibrafon, powstaje gęsta zawiesina dźwięków,  jak na wesołym miasteczku, w Disnaylandzie. Po środku tej magicznej orkiestry stoi on, z czarodziejską gitarą, uśmiechnięty Peter Pan, który nigdy się nie starzeje.
Narrację muzyczną przerywa krótka opowieść Pata – o dziadku, o pianoli i orchestrionie, który zawładnął wyobraźnią kilkuletniego chłopca i rozbudził marzenia, które nosił w sobie przez pół wieku, by wreszcie je spełnić. Historia znana już z wielu wywiadów.
I dopiero teraz rozpoczyna się właściwa część koncertu z Orchestrionem.

Pat gra te utwory w sekwencji oryginalnej, jak powstawały podczas przygotowania (na płycie ułożył je w innej kolejności): Expansion, Entry Point, Spirit Of The Air, Orchestrion i Soul Search, gdzie Orchestrion naprawdę swinguje, niczym Modern Jazz Quartet. A potem dwie długie improwizacje, pierwsza w formie pokazowych duetów z wybranymi instrumentami, druga – kolektywny „kocioł” całego Orchestrionu. To moment kulminacyjny, po którym koncert zmierza już nieubłaganie do finału: Dream of the Return,  Stranger in Town, i wreszcie na bis Sueño con Mexico (w identycznej niemal formie jak na płycie „New Chautauqua” z 1979 roku).

Spektakl z kolejnymi odsłonami ma swoją dramaturgię, aż po finał, z owacją na stojąco zwieńczoną bisem. Maraton trwa prawie trzy godziny! Po północy Pat Metheny i ze swoją ekipą jest już w autokarze w drodze do... Berlina.

Paweł Brodowski


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 4-5/2010


Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu