Koncerty
Paul McCartney
fot. Zbyszek Jędrzejczyk

Artykuł opublikowany
w JAZZ FORUM 7-8/2013

Paul McCartney Out There

Dariusz Michalski


Być na „pierwszych warszawskich” Stonesach, tych w Sali Kongresowej w 1967 i… I marzyć, że ich śmiertelni wtedy wrogowie też nas kiedyś odwiedzą.

Tamto nasze (nasze, czyli mojego pokolenia, wtedy prawie dorosłych dwudziestolatków) młodzieńcze marzenie się rozwiało, bo Beatlesi zbyt szybko się rozpadli. Mimo to marzyliśmy, że może… jednak… któryś z nich? Jeśli nie Lennon i nie Harrison, to McCartney?

Wizyt Yoko Ono w Polsce wolę nie pamiętać. Ringo Starra nadal traktuję jako muzycznego trefnisia. Kiedy więc sir Paul odwiedził w 2004 czeską Pragę, a do Warszawy nie zawitał (podobnie jak dekady wcześniej Louis Armstrong) – straciłem nadzieję, że uda mi się pojechać na jego koncert tramwajem.

Kiedy jednak się dowiedziałem, że bez supportu, na okrytym niedobrą sławą Stadionie Narodowym, z programem sprawiającym wrażenie bigosu albo bajaderki – jeden z punktów światowej trasy koncertowej „Out There!” jakoś nie budził we mnie entuzjazmu. Podejrzewałem, że leworęczny artysta potraktuje swój warszawski show lewą nogą. Jakże się myliłem! I jak bardzo za to przepraszam!

Już otwierające koncert Eight Days a Week cudownie przeniosło nas o prawie pół wieku wstecz, do okresu popularności wzorcowego longplaya „The Beatles For Sale”. Tą i następną piosenką Junior’s Farm (singiel z 1974) McCartney, ze swoim ulubionym basowym Höfnerem, narzucił publiczności logikę pieczołowicie przygotowanego programu: „sięgam do dawnych Beatlesów (All My Loving), przypominam dobre lata Wings (Listen to What the Man Said) – ale uwaga, będą niespodzianki. Pomyślcie, co chcielibyście usłyszeć, ale się nie zdziwcie, kiedy wykonam coś zupełnie innego”.

I tak było do końca fenomenalnie motorycznego show, kiedy jego bohater zmieniał gitary (Let Me Roll It zagrał na jednej, ale Paperback Writer na innej, błyskawicznie podsuniętej mu przez zdumiewająco sprawny staff). Jeszcze w wyjściowym surducie, jeszcze uroczysty, jeszcze powitalnie odświętny – kiedy usiadł do fortepianu, przeobraził się w zwyczajnego Paula, takiego jakiego znaliśmy z opowieści o nim, dobrze wychowanego kumpla, świadomego przecież swoich muzycznych umiejętności. My Valentine (z ostatniej, „jazzowej” płyty „Kisses On The Bottom”) dedykował żonie Nancy, zabawnie pastiszującą „umpa-umpa” dwutempową Nineteen Hundred and Eighty Five (z płyty „Band On The Run”) przypomniał, że kiedyś w jego życiu i na estradzie wspierała go Linda – ale dedykację dla niej (Maybe I’m Amazed) rozdzieliła gorzka, „rozliczeniowa”, melancholijna The Long and Winding Road.

Kiedy chwycił za gitarę akustyczną – zastanowiłem się, jak zabrzmią Things We Said Today, których się spodziewałem, ale nie, tego utworu w warszawskim programie zabrakło. Zupełnie nieźle „zamiast” wypadła I’ve Just Seen a Face (z płyty „Help!”), po której We Can Work It Out i Another Day (piosenka z pierwszego solowego singla McCartneya) wydały mi się całkiem logiczną kontynuacją repertuarowego misz-maszu.

Chwila oddechu, zmiana gitary na inną akustyczną – i zachwyt publiczności: nieśmiertelna ballada And I Love Her, po niej song wolności Blackbird i kolejny piękny akcent: Here Today (z płyty „Tug Of War”) – dedykacja dla Johna. Lennona było za chwilę więcej, bowiem za ekranową ilustrację Your Mother Should Know posłużyły fragmenty niezwykłego tańca na schodach Zblazowanej Czwórki w odjazdowym filmie „Magical Mystery Tour”. Wciąż przy pianie elektrycznym, McCartney nadal prowadził publiczność po muzeum starych przebojów: zaśpiewał Lady Madonna, a potem, jakby chwaląc się swoją kolekcją rozmaitych akustycznych Ibanezów – dziecięcą wyliczankę All Together Now, Lovely Rita i Mrs. Vandebilt. Wzruszyłem się, słysząc marynarskie „ho hey ho” coraz bardziej rozkręconego McCartneya.

Obok mnie, na płycie Stadionu Narodowego, nikt już nie stał – teraz był to już nie show, ale szał radości. Bo też przechodzący od instrumentu do instrumentu (Eleanor Rigby, Being for the Benefit of Mr. Kite!) artysta bawił się na równi z publicznością. Znowu zaskoczył, kiedy sięgnął po ukulele, żeby (jak 26 listopada 2002 w londyńskiej Royal Albert Hall) zaśpiewać Something. Przymrużyć oko i pozdrowić „tam, w niebie” George’a, który tak jak Paul pogardzał „gitarką dla dziewczynek”.

Potem było już z górki: zabawa, rytmiczne podskoki i taniec (Ob-La-Di, Ob-La-Da, Band on the Run i Back in the USSR), a później wzruszenie (Let It Be), alert dla stadionowych strażaków (przy Live and Let Die scena płonęła i eksplodowała fajerwerkami zupełnie jak w filmowym „Bondzie”) i ekstaza słuchaczy, śpiewających pod dyktando gwiazdora, falujących wspólną radością, wymachujących przygotowanymi przez organizatorów minibanerami „Hey Paul” (w finałowej Hey, Jude!).

Oczywiście to nie był koniec, bo zaplanowane dwie serie bisów zawsze dopełniają koncert, który jego dyrygent uważa za udany. A ten był po prostu wspaniały. Najpierw Day Tripper, Hi, Hi, Hi i Get Back, a potem Yesterday (oj, psychologiem McCartney jest wybornym), nieprawdopodobnie dynamiczne Helter Skelter oraz legendarna „trójka” zamykająca album Abbey Road, czyli Golden Slumbers, Carry That Weight i The End (z obowiązkowym cytacikiem z You Never Give Me Your Money).

Słowa uznania dla trzech błyskotliwych gitarzystów – Paula oraz Rusty’ego Andersona i Briana Raya (przez cały występ sprawnie zastępującego szefa, kiedy ten odkładał basówę), a także dla perkusisty Abe’a Laboriela juniora, którego rytmiczny fundament solista w pełni docenił i to nie raz. Szacunek dla multiinstrumentalnego klawiszowca Paula „Wixa” Wickensa (zwłaszcza za Lady Madonna, w której partię solową zagrał za cały kwartet saksofonowy) – pamiętam go jeszcze ze światowego tournée w 1990 (dokumentuje je płyta „Tripping The Live Fantastic – Highlights!”). Dlaczego jednak gospodarz ich nie przedstawił, dlaczego tak świetni muzycy pozostali anonimowi?

Do Warszawy przyjechał ani o dzień niepostarzały artysta i nie wierzę, iż estradowy Paul McCartney niedawno skończył 71 lat! Ponad dwie i pół godziny na estradzie! Bez łyka wody, bez śladów zmęczenia (no, przed pierwszym bisem jakby jednak poczuł porę, miejsce i ogrom wykonanej pracy)! Dystynkcja i kultura (żadnej krytyki fatalnej akustyki Stadionu Narodowego)! Show na najwyższym poziomie! No i muzyka! Kwintesencja rock and rolla, pop music i rocka drugiej połowy XX wieku.

Macca, który przez cały koncert zagadywał po polsku, żegnając się z publicznością rzucił: „Na razie!” Ale czy będzie jeszcze ten „next time”, nie wiadomo.

Koncert zorganizowała agencja Live Nation.

Dariusz Michalski

 

 


Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu