Festiwale
Irek Dudek
fot. Łukasz Rak

Rawa Blues Festiva

Ryszard Gloger


Rusztowania, młoty pneumatyczne i kikuty remontowanych żelbetonowych balustradek na sporej części Spodka psuły nieznacznie wystrój jubileuszowej Rawy Blues. A Rawa obchodziła już 30 lat. Uroczyście jednak było i to znacznie wcześniej. O ogromnym torcie dla Irka Dudka, autor dowiedział się jedynie z relacji. W Bielsku-Białej w Akademii Techniczno-Humanistycznej zorganizowano I Międzynarodową Konferencję Naukową pt. „Blues jako zjawisko kulturowe” (7-9 października 2010).

Kilkanaście wystąpień badaczy kulturowych kontekstów fenomenu bluesa uzupełniły występy muzyków i projekcje filmów. Natomiast już w Katowicach odbyło się malowanie wielkich obrazów głównych gwiazd festiwalowych. W przeddzień festiwalu obrazy wkomponowano w przemarsz orkiestry górniczej (w otoczeniu cheerliderek i grupy młodych ludzi na szczudłach) pod samą halę. Jeszcze rano następnego dnia, w sobotę 9 października,
nic nie zapowiadało szczególnych emocji. Złośliwi prognozowali, że zaproponowany, retrospektywny charakter jubileuszowego festiwalu okaże się dużym błędem. Istotnie, stali bywalcy „największej imprezy bluesowej pod dachem” cenili zawsze zasadę zapraszania na Rawę artystów, którzy jeszcze w Polsce nie występowali. Jednak sięganie do przeszłości miało także ograniczenia, bowiem wielu wspaniałych wykonawców, takich jak Luther Allison, Koko Taylor, Carey Bell, czy Junior Wells, już nie ma wśród żyjących.

Na ranne przesłuchania na Małej Scenie przybyło zaledwie kilkaset osób. A rozmaitość propozycji muzycznych była zaskakująca. Na początek kobieca kapela Jazz Sphere (jedyny mężczyzna, pianista, wyraźnie na drugim planie). Dziewczyny nie mają jeszcze własnego oblicza muzycznego, były lekko speszone, ale kiedy dołączył do nich gościnnie z harmonijką ustną Jan Skrzek, całość nabrała dynamiki i wyrazu. Zespół Why Ducky? to z kolei prawie orkiestra z sekcją dętą i organami. Nie jest to jeszcze poziom Blues Brothers, ale muzycy siłę bluesa czują. Zaraz potem kwartet pod nazwą The Plants poszedł za bardzo w stronę rock and rolla, natomiast Breakmaszyna, jak dawniej wiele brytyjskich zespołów bluesowych, nawiązywała do hard rocka. Duet Przytuła i Kruk zmusił wszystkich do uważnego słuchania akustycznego dialogu prawie w klimacie źródeł bluesa. I na koniec przesłuchań z soulowo-funkowym przytupem zbyt głośno zagrał zespół Jaw Raw.

Ludzie schodzą się na Rawę falami. Bywało jednak w historii festiwalu, że na koncertach gwiazd widownia liczyła ponad sześć tysięcy, a czasem tylko około trzech tysięcy. Pan Dyrektor Irek Dudek to uparta sztuka i nie lubi robić oka do publiki i mówić: „umówmy się, że to jest blues”. Grasz blues-rocka albo bluesa szablonowo, marne szanse na wciśnięcie się na festiwal. Z perspektywy czasu widać, że Dudek twardo prowadzi bluesową krucjatę i wysoki poziom wykonawców jest dla niego najważniejszy.

Młoda śląska grupa St. James bez trudu udowodniła, jak bardzo przyda się młoda krew w krajowym światku bluesa. Zwycięzcy Małej Sceny Przytuła i Kruk niewielkimi środkami, ale ogromnym sercem do korzennej muzyki, złapali kontakt z publicznością, a nawet zrobili show grając na koniec bez prądu Dust My Broom. Trio Marka Makarona to prawdziwy ewenement. Lider potrafił już wcześniej stare śląskie pieśni ubrać w bluesowy kostium. Tym razem poszedł jeszcze dalej zapraszając mistrza beatboxingu Minixa. Folk-blues mieszał się znakomicie z kulturą hiphopową. Jak zwykle podkręcili tempo festiwalu muzycy grupy Boogie Chilli, którzy opanowali do perfekcji rytmiczną pulsację znaną z bluesów Johna Lee Hookera. Brakuje jednak tej dobrze pracującej ekipie dawnej świeżości. Ostro i z wyrazem zabrzmiała muzyka Bogdana Szwedy i zespołu Easy Rider. Oni się chyba specjalnie szukali, żeby Spodek mógł usłyszeć ten słodki jęk dwóch gitar slide’owych, ekspansywny drive w każdym z utworów i pewny wokal Szwedy. Na płycie „Midnight Walk” to jeszcze tak dobrze nie brzmiało, jak w wersji koncertowej.

Koncert Irka Dudka zwyczajowo otworzył wieczorną galę. Już raz przed laty zaryzykował przedstawiając widowni przyzwyczajonej do szaleństw Shakin’ Dudiego, symfoniczną odsłonę bluesa. Tym razem usłyszeliśmy nowy repertuar z płyty „Dudek bluesy”. To nowe, jazzowe oblicze wokalisty, kameralne, finezyjne, z dużym nasyceniem swingu. Dudek śpiewał z towarzyszeniem gitary akustycznej, harmonijki i skrzypiec. Technika slide przeniesiona na skrzypce, zaciekawiła słuchaczy w równym stopniu jak to, co swingowo podgrywali pianista Kuba Płużek, kontrabasista Max Mucha i najbardziej rozbujany pomysłami perkusista Arek Skolik. Dudek znowu zmusił słuchaczy do koncentracji i łapania każdego dźwięku.

Pamiętam jakie zniecierpliwienie panowało na Rawie podczas akustycznego koncertu gitarzysty Paula Geremii w 2006. Tego wieczoru słuchano też z wyjątkową uwagą prowadzącego festiwal Jana Chojnackiego, który sięgał do zabawnych zdarzeń z dawnych edycji imprezy, skracając czas oczekiwania na kolejne koncerty.

Ponad pięć tysięcy fanów przyjęło gorąco Norę Jean Bruso. Kobieta ma potężne głosisko, w jej śpiewie słychać styl Koko Taylor i akcenty gospelowe. Dawała z siebie wszystko, zaśpiewała także „bez prądu” rezygnując z usług nagłośnienia. A propos strony technicznej, warto zauważyć, że imponująca oprawa świetlna i klarowny dźwięk dopełniały komfort uczestniczenia w imprezie. W drugiej części występu Bruso podkręciła tempo, pojawiły się bardzo rytmiczne kawałki i z pomocą zespołu (gitarzysta Little Bobby oraz organista Sweet Pauli T.), wokalistka na dobre rozbujała widownię. Przed pożegnaniem zachwyciła jeszcze pełnym emocji, klasowym wykonaniem utworu Members Only. A potem Spodek jeszcze zawirował i uniósł się na dobrą godzinę, dzięki grupie Rick Estrin and The Nightcats.

Gitarzysta Chris „Kid” Andersen eksplodował od wygrywanych dźwięków, był świetny w zagrywkach rock and rollowych, czuje też jump bluesa i rocka. Na scenie z zespołem znalazł się także były gitarzysta Little Charlie Baty. Spełnił się więc jeden z warunków zaproszenia zespołu. Słuchacze musieli mieć poczucie, że coś takiego się nie powtórzy, chłonęli więc dialogi gitarowe, pojedynki kto zagra szybciej lub bardziej odjazdowo. I do tego Estrin, wyprawiający z harmonijką najdziwniejsze rzeczy a nawet rapujący. To była adrenalina na specjalne zamówienie. Fajerwerki pomysłów z cytatami z utworów Deep Purple, The Beatles i Hendriksa, do tego śpiewający perkusista, zwroty akcji, tańce. Po prostu entertainment.

Na finał wszedł James Blood Ulmer. Już raz w 2005 hipnotyzował niskim głosem i budowaniem napięcia bluesowego. Nie wszyscy wówczas docenili jego artystyczną niepowtarzalność. W tym roku Ulmer także zjawił się w „zamówionym” składzie z Vernonem Reidem. Zabrzmiało dużo standardów, jak Spoonful, Little Red Rooster, I Want to Be Loved. Ulmer wykonał je tak jakby był uczestnikiem nagrań w słynnym studiu Chess Records w Chicago w latach 50. Jedynie jego gra na gitarze zdradzała bardziej wyrafinowany styl, stosował inne harmonie, a ciągle sprawna technika pozwalała na wprowadzanie melodycznych zakrętasów podczas solowych improwizacji. Ulmer z zespołem zagrali zupełnie inaczej niż poprzednio, bardziej dziko, naturalnie nasycając muzykę brudnym brzmieniem i transowym wymiarem. Muzycy przekrzykiwali się instrumentalnie, kiedy tylko zobaczyli przyzwalający gest lidera. Harmonijka, skrzypce i gitara były nieustannie w muzycznym sporze lub uzupełniały się w akcentach rytmicznych i ornamentyce. Po blisko dwóch godzinach koncertu, kiedy lider zszedł ze sceny, reszta złapała nowy groove, a Vernon Reid uwolnił rockowy temperament. Znaleźli nowy przypływ energii, żeby grać dla ciągle żywo reagującej widowni. Ulmer siedział z boku sceny i uśmiechał się z aprobatą do rozbrykanych muzyków.

A potem było jeszcze jam session, w najrozmaitszych konfiguracjach muzyków i dowód na to, że gwiazdy festiwalu mają ochotę pograć z czystej potrzeby zabawy. Perkusista z The Nightcats okazał się świetnym basistą, a inny basista okupował organy. Na jam przyszli nawet muzycy, którzy poprzednio woleli hotelowe zacisze.

Rick Estrin powtarzał wszystkim, że dzięki takim festiwalom blues żyje. Przez cały dzień działały w Spodku kawiarenka poetycka i kącik malarski, można było oglądać wystawę fotograficzną Łukasza Raka. Miało być zwyczajnie, może nawet nudno, bo wydawało się, że wiemy co usłyszymy. Tymczasem tegoroczna Rawa zaskoczyła muzycznym rozmachem, niepowtarzalnością zdarzeń i energią muzyki, która dociera znowu do kolejnego pokolenia słuchaczy. Keep the blues alive!

Ryszard Gloger

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 12/2010.


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu