Bez opowieści, legend – nie ma muzyki. Muzyka musi być zakotwiczona w opowieści, inaczej nie jest muzyką – wyznaje Richard Bona, który w październiku wyrusza w kolejną trasę po Polsce. Jego najnowszy album „Bonafied” zawiera kojące, po większej części akustyczne brzmienia. Intymne pieśni odsłaniają człowieka żyjącego w zgodzie z prawami natury, doświadczonego muzyka, który swój afrykański feeling (Kamerun) wzbogaca o latynoamerykański jazz, paryski kabaret, a na końcu płyty sięga po klasykę interpretując On the 4th of July Jamesa Taylora. W wywiadzie telefonicznym dzieli się z Markiem Tomalikiem swoimi refleksjami dotyczącymi nie tylko najnowszego dzieła.
JAZZ FORUM: Czy pamiętasz ile razy grałeś już w Polsce?
RICHARD BONA: Zbyt wiele razy! (serdeczny śmiech)
JF: Twoje ulubione miasto w Polsce?
RB: Wszystkie dobre, pozwól się zastanowić… Kraków! Może dlatego, że miałem tam czas nie tylko na granie. Świetną publiczność macie wszędzie, ale moja pamięć najczęściej wraca do Bielska-Białej, Poznania i Warszawy.
JF: Skoro tak lubisz kraj nad Wisłą, to masz tu swoje przysmaki, zdradzisz jakie?
RB: Żurek i pierogi (wymawia dania poprawnie po polsku!). Nauczyłem się i gotuję żurek.
JF: Porozmawiajmy o Twojej najnowszej płycie „Bonafied”. Jakie jest jej główne przesłanie?
RB: Album ten zawiera wiele dla mnie ważnych opowieści. Dedykowałem go mojemu dziadkowi. Wychowałem się w małej wiosce w dżungli. Kiedy byłem dzieciakiem, niemal każdego ranka biegałem do lasu i śpiewałem piosenki. – Dlaczego śpiewasz piosenki? – pytał. Odpowiadałem: – Śpiewam potędze natury, dziękuję za wszystko co natura mi daje.
Kiedy dorosłem, śpiewam piosenkę Tumba la Nyama, co znaczy – „Duma zwierząt”. Będąc zwierzęciem, śpiewam o ludziach. Bajka zaczyna się, kiedy wszystkie zwierzęta dżungli usiadły jednego dnia i zaczęły pytać człowieka, dlaczego ludzie są tacy smutni, nieszczęśliwi. – Bo nie znamy wszystkich sekretów natury, jak wy – odparł człowiek. – Ptak potrafi latać, lew jest silny, słoń potrafi coś innego, ryba może dopłynąć do oceanu. – Nie przejmuj się, zapoznamy Cię z sekretami natury, nauczymy cię ich – odpowiedziały zwierzęta. I człowiek zaczął się uczyć. Jednak wszystko co stworzył, zbudował obracało się w ruinę.
Kiedy człowiek poznał tajniki natury, zwierzęta zebrały się i ponownie zapytały: – Dlaczego jesteś taki smutny i nieszczęśliwy? Możesz latać, pływać, możesz prawie wszystko… – Człowiek nigdy nie będzie szczęśliwy – odpowiedział wyznając skrywaną prawdę. Nawet jeśli posiądzie wszystkie sekrety natury i oswoi je. Po tym wyznaniu jedno ze zwierząt potwierdziło: – Tak, człowiek zginie z pragnienia, stojąc zanurzony w wodzie.
JF: Mulema jest pierwszym Twoim utworem skomponowanym na gitarę. To wzruszająca historia o podążaniu za głosem serca, daleko, za morze. Lubisz opowiadać, dzielić się…
RB: To mój fundament, podstawa muzyki afrykańskiej. Bez opowieści, legend – nie ma muzyki. Muzyka musi być zakotwiczona w opowieści, inaczej nie jest muzyką. Nie tworzymy konceptualnie. Ta płyta jest dedykowana dziadkowi. Chcę być otoczony jego duchem.
JF: Piszesz na wkładce do płyty, że dziadek zbudował dla ciebie pierwszy instrument. Jaki?
RB: Balafon.
JF: I nadal na nim grasz?
RB: Tak, m.in. pojawia się przy końcu utworu Mulema. Dziadek był pierwszym, który odkrył we mnie talent. Obserwował mój body language, kiedy tylko słyszałem dźwięki. Ja byłem generalnie łobuzem, kłopotliwym dzieckiem. Ale jak pojawiała się muzyka, zasłuchiwałem się, wpadałem w spokój.
JF: Kiedy zainteresowałeś się grą na gitarze basowej?
RB: O, na pewno nie na początku. Wcześniej były organy w kościele, saksofon. I pewnego dnia wysłuchałem albumu Jaco Pastoriusa. Miałem wtedy 16 lat. Nigdy wcześniej nie słyszałem o Jaco. I nigdy wcześniej nie słyszałem, aby tak ktoś grał. I to mnie uderzyło, olśniło. Zamieniłem swoją gitarę na czterostrunowy bas i pomyślałem: „ja chcę grać jak ten facet”. Przecież wszystko jest możliwe.
JF: Kiedy już opanowałeś bas i Twój styl stał się oryginalny, rozpoznawalny, nie miałeś pokusy by całkowicie mu się poświęcić, zostać jak Jaco Pastorius jego wirtuozem?
RB: Tak, musisz mieć swojego mistrza. Jaco otworzył mi drzwi. Wcześniej nigdy poważniej nie myślałem o grze na basie. Powiem więcej – to wydawało mi się nudne, banalne – tum dum, tum dum – no powiedz sam, co w tym frapującego? Jaco pokazał mi, że ten instrument zaprasza do wyzwań.
JF: Bardziej lubisz śpiewać czy grać na basie? Potrafisz jedno i drugie robić z takim samym zaangażowaniem?
RB: Tak. Kiedy mieszkasz na wsi, nie masz instrumentu jak skrzypek, perkusista, pianista. Jeśli chcesz być muzykiem, musisz być jak aktor – umieć śpiewać, grać na czymkolwiek, opowiadać dowcipy, na weselu roztańczyć ludzi. W tej tradycji wyrosłem. Nigdy nie potrafiłem rozdzielić grania i śpiewania.
JF: Znasz Miltona Nascimento?
RB: Tak, grałem z nim w Brazylii.
JF: Podoba Ci się jego pełne emocji śpiewanie?
RB: O tak, bardzo! Czy wiesz jak Milton nazwał mnie kiedy pierwszy raz zobaczył i wysłuchał? Powiedział: „Myślę, że jesteś moim afrykańskim synem”. Stał na zapleczu sceny. To było w San Paulo. Cztery lata wcześniej zaprosił mnie do zagrania ze Stevie’m Wonderem. W tym towarzystwie poczułem się jak dzieciak. Usłyszałem, że jest moim fanem. Wydawało mi się, że śnię!
JF: Potem posypały się kolejne zaproszenia. Grałeś z najlepszymi tego świata. Kto, prócz wymienionych wcześniej, zapadł Ci najmocniej w pamięć, był najważniejszy w Twojej karierze?
RB: Joe Zawinul. Odkrył mnie dla świata jazzu, otworzył mi oczy na Jaco Pastoriusa. To on zaprosił mnie do Nowego Jorku, a dwa ty-godnie później złożył propozycję wspólnego grania. Nieprawdopodobne, jak zbyt dobry sen. Był moim promotorem. I bardzo oryginalnym muzykiem.
JF: „Bonafied” pozbawiony jest muzycznych granic, otwarty na świat – latynoamerykański feeling, sporo brzmień afrykańskich, klasyczny temat jazzowy, paryski kabaret. Czy to świadomy wybór doświadczonego muzyka, obywatela świata?
RB: To jest prosto z mojego serca. Popatrz na moje życie. Urodziłem się w wiosce liczącej mniej niż dwudziestu mieszkańców, w środku niczego. I stamtąd, dość wcześnie, zacząłem podróżować. Dziadek zawsze powtarzał mi, że ludzie będą mnie uczyć, bo jestem od nich inny. Gdybym został w wiosce, mówiłbym tym samym językiem, jadłbym ciągle to samo, grał i słuchał tej samej muzyki. Ale jak pojechałem do Japonii i chciałem jeść rękami, ktoś mi powiedział – my jemy pałeczkami. W Europie są łyżki, noże i widelce.
I dokładnie tak samo jest z muzyką. Muzyka jest odbiciem naszego życia. Będąc podróżnikiem, poznaję różne kultury, one mnie wzbo-gacają, a ja oddaję to w dźwiękach. Ktoś mnie kiedyś zapytał: „Dlaczego nie grasz nadal na balafonie w kościele?” Ja już nie jestem tym, kim byłem mając osiem lat, kiedy mój świat zamykał się wokół kościoła i przylegającego do niego targu. Mieszkam w Paryżu, w Nowym Jorku, podróżuję po całym świecie. Stałem się uniwersalny, ale wciąż jestem w silnym, organicznym kontakcie z Matką Naturą, z tradycją, z której wyrosłem.
JF: Jaką pogodę masz w Paryżu?
RB: Nie jestem w Paryżu, a gdzieś poza miastem. Nie lubię wielkomiejskiego zgiełku. Tu czuję się lepiej. Pogoda jest fantastyczna.
JF: U nas pełne słońce i 36 stopni Celsjusza, tego lata mamy w Polsce Afrykę…
RB: To dobrze, bo zamierzamy afrykanizować Twój kraj. (śmiech) Przekaż, gdzie możesz, że Richard Bona przyjeżdża wkrótce i będzie jeszcze cieplej.
Zobacz również
Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>
Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>
8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>
Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>