Wywiady

Opublikowane w JAZZ FORUM 1-2/2016

Sławek Jaskułke: ON

Roch Siciński


Muzyk otwierający kolejne rozdziały zarówno zawodowego, jak i prywatnego życia, które w jego wypadku wspaniale współgrają. Artysta stale rozwijający i doskonalący własny język muzycznej wypowiedzi. Powraca do jazzowej stylistyki wydając długo oczekiwany album „ON”. Z jakim skutkiem? Przed odsłuchem zachęcamy do lektury poniższej rozmowy, jaką pianista udzielił magazynowi JAZZ FORUM.

JAZZ FORUM: Witamy w Warszawie. Nie czujesz się tutaj jak gość, prawda?

SŁAWEK JASKUŁKE: Prawda. Spędziłem w tym mieście ponad 15 lat. Kawałek mnie został tu już na całe życie. Zresztą ciągle tu bywam. Sprowadziłem się do stolicy, kiedy zacząłem grać ze Zbyszkiem Namysłowskim. Potem moje życie zaczęło się rozpędzać, na co wpływ miało również tempo Warszawy. To ciekawe i różnorodne miasto. Mam tu swoje miejsca i masę przyjaciół.

JF: A jednak się wyprowadziłeś.

SJ: Doszedłem do muru, za którym nie było już nic. Potrzebowałem zmian, więc wyjechałem. Warszawa jako taka wydaje mi się trochę skrzywdzona i mroczna, ale pełna wielu fantastycznych, poszukujących ludzi. Zostawiłem tu spory kawałek serca i czasu, zawsze będę tu wracał, ale już jako gość.

JF: Kiedy podjąłeś decyzję o przeprowadzce do Trójmiasta?

SJ: Cztery lata temu.

JF: Tyle samo uczysz w Akademii Muzycznej w Gdańsku?

SJ: Uczę trzy lata i muszę przyznać, że jest to zajęcie bardzo ciekawe. Mocno się zastanawiałem, zanim wybrałem się do Akademii Muzycznej w roli nauczyciela, dzisiaj wiem, że te wahania były niepotrzebne. Przed podjęciem pracy postawiłem sobie dwa warunki. Po pierwsze musiałem poczuć, że coś daję ludziom i „systemowi”, po drugie, że otrzymuję coś w zamian.

JF: O pierwszy warunek nie wypada mi pytać, ale co dała ci dotychczasowa praca w szkole?

SJ: Dużo. Przede wszystkim nie przypuszczałem, że jeszcze kiedyś zagłębię się w pianistykę Buda Powella, Wyntona Kelly’ego, Reda Garlanda... No przynajmniej nie aż tak wnikliwie. To jest piekielnie ciekawe zajęcie! Szczególnie, gdy nie podchodzisz do tego materiału nie jako student, który chce odbębnić zaliczenie, tylko jako ukształtowany muzyk, z konkretnym rozumieniem muzyki. Stare-nowe odkrycia dużo wnoszą do mojej świadomości, nie mówiąc już o pianistyce.

JF: Skoro nadal się „dokształcasz”, od pewnego czasu jesteś pedagogiem, a jednocześnie – i chyba przede wszystkim – aktywnym artystą, to powiedz mi, gdzie muzyk jazzowy się uczy? W murach akademii, w zaciszu ćwiczeniówki, na scenie?

SJ: Dzisiaj jako artysta wiem, że wewnętrzny motor do pracy jest najważniejszy, a muzyk jazzowy uczy się na scenie i to do niej powinien mieć największy szacunek. Poczułem to wyraźnie przy pracy nad projektem „Chopin na 5 fortepianów”.

Byliśmy w Chinach. Przed koncertem musiałem dopilnować kilku spraw technicznych i pojechałem na miejsce produkcji. Dotarłem do sali, scena była już przygotowana do koncertu. Masa ludzi odpowiedzialnych za technikę, sprzęt, fortepiany, garderoby, całe zaplecze. Pamiętam ten moment – usiadłem za sceną, w ciemności i zrozumiałem, że oni wszyscy pracują tylko po to, by zrealizować moją myśl. Spojrzałem na scenę i wtedy ogarnęło mnie to głębokie uczucie pokory i szacunku. Pokory do ludzi i szacunku do sceny. Najprawdziwsze i najgłębsze uczucie, jakiego w życiu doznałem. Piękne, prawdziwe i osobiste. Szacunku dla muzyki trzeba się uczyć od sceny, bo bycie na scenie jest tym stanem, który możemy nazwać domem.

JF: Mówisz o tym swoim uczniom?

SJ: Studentom mówię: „Grajcie na jamach, muzykujcie, poszukujcie i eksperymentujcie”. Jako pedagog nie powinienem tego dodawać, ale moja szczerość nie daje mi spokoju, więc mówię im: „Jazzu nie nauczycie się w ćwiczeniówce akademii, a grając z ludźmi”. Daję im narzędzia i uczę nimi operować. Pilnuję, by grali mądrze. Nic nikomu nie narzucam. Przecież chodzi o to, by oni rozwijali swój język.

Kiedyś w samolocie spotkałem Piotra Wojtasika i spytałem go, czy można kogoś nauczyć jazzu. Odpowiedział, że nie. Nie da się. Jeśli ktoś nie chce i nie czuje, wtedy się nie da. Takie jest założenie i się z nim zgadzam. W Gdańsku staramy się przyjmować model skandynawski. Ważniejsza jest interpretacja niż ilość odegranych standardów.

JF: Twój nowy album jest pretekstem do naszego spotkania. Czy to jest twój powrót do jazzu?

SJ: Jeden z dziennikarzy – Adam Baruch – recenzując moją solową płytę „Sea” napisał, że ma nadzieję, iż szybko wrócę do jazzu uciekając z niewłaściwej drogi. Szanuję jego opinię, uważam jednak, że droga solowa jest szlachetna i zamierzam nią dalej podążać. Jednak żeby wspomnianemu recenzentowi nie było smutno, to pokazałem, że Jaskułke jest jeszcze prawdziwym jazzmanem. (śmiech)

JF: Czemu zmieniłeś tytuły kompozycji? Niektóre utwory z albumu „ON” już znam.

Prawie wszystkie tytuły są nadane przez moją córkę. Dlatego też są takie dziwne i surrealistyczne. Dwa utwory pod innymi tytułami ukazały się już na innych krążkach.

JF: Album rozpoczyna się numerem znanym mi wcześniej pod tytułem My Way z duetowej płyty, jaką nagrałeś z Piotrem Wyleżołem.

SJ: My Way to utwór napisany na trio jazzowe, a nie na dwa fortepiany. Wciągnęliśmy go do repertuaru, jaki grał duet, ale to jest przecież rockowa piosenka do zabawy. Teraz nosi tytuł Bueya. Mamy nagranie wideo, gdzie moja córcia skacze po mnie śpiewając „baba bueja bueja”. I tak zostało.

JF: Podejrzewam, że córka ma wpływ nie tylko na tytuły kompozycji?

SJ: Dziecko materializuje poszukiwania i sprowadza na ziemię. Pokazuje ci, że przecież morze jest tam, gdzie jest morze, ale tak właściwie to co robi to morze? Po co to morze? Kto zrobił to morze? Powinniśmy słuchać dzieci, bo ich wyobraźnia jest wielką wartością i nauką. Bycie ojcem to spora zmiana w życiu. Trudno, by nie miała ona wpływu na twórczość. A w istocie dziecko pozbywa cię zbędnych rzeczy, konkretyzuje działania i pokazuje, że twoje życie przechodzi z allegro w presto.

JF: Wszystkie kompozycje są twojego autorstwa?

SJ: Tak. Nie podpieram się żadnymi często polecanymi rozwiązaniami. Staram się nie chodzić na skróty. A jeśli już idę na skróty, to celowo i zrobię wszystko, by były uzasadnione. Na przykład nie interesuje mnie granie coverów tylko po to, żeby uzyskać efekt marketingowy. Staram się pracować nad muzyką systematycznie, traktuję to jako normalną robotę, mam więc sporo swojego materiału i wciąż poszukuję w sobie nowości. To trudna praca.

JF: Chociaż nagrywasz dość często, to zmieniłeś kierunek i nie było wiadomo, czy trio jazzowe jeszcze cię interesuje.

SJ: Od kilku lat namawiano mnie do zrobienia płyty w trio, ale rzeczywiście miałem inne rzeczy na głowie. Moim głównym kierunkiem było – i nadal jest – granie solowe i nad tym chciałem popracować. Wiele rzeczy się udało i od jakiegoś czasu wiedziałem już, że zabiorę się za materiał na trio. Z reguły pracuję z wyprzedzeniem. Kiedy wiem, że będę coś robił, to mam to z tyłu głowy i już zapisuję pomysły, coś komponuję, tak to się zbiera. Wydaje mi się, że to po prostu musi trwać, nie można robić płyty w tydzień czy dwa.

JF: Już na etapie zbierania myśli miałeś ustalony skład?

SJ: Tak, z Krzysztofem Dziedzicem gram od ponad 15 lat, poznaliśmy się w Brazylii na trasie ze Zbyszkiem Namysłowskim. To był pewniak na ten album. Max Mucha został mi polecony przez Jerzego Małka. Dwa lata temu graliśmy w Słowacji i idealnie pasowało mi jego brzmienie oraz sposób myślenia o muzyce.

Sprawdził się w „terenie” i zaprosiłeś go do studia?

SJ: Tak. Z basistą to zawsze jest trudna sprawa. Moje trio skończyło się właściwie wtedy, kiedy Krzysiek Pacan miał operację ręki. Przestał grać na kontrabasie i przerzucił się na basówkę. Później grałem z wieloma basistami, wybitnymi artystami, ale jakoś przestałem czuć granie w trio. Ważna była dla mnie spójność brzmienia. Mówiąc kolokwialnie – granie w trio musi się lepić. Spróbowaliśmy z Maxem i okazuje się, że pasuje idealnie. On gra dużo muzyki poszukującej, otwartej, intuicyjnej, co jest nie bez znaczenia.

JF: Jaki miałeś pomysł na album „ON”?

SJ: Jak sam tytuł sugeruje, chodziło o męskie, ostre i dynamiczne granie.

JF: I udało się przenieść plany na krążek?

SJ: Niezupełnie. Chciałem zrobić dużo mocniejszą, „rockową” płytę. Nie do końca tak wyszło, co nie znaczy, że wyszło gorzej czy lepiej. Inaczej. Przygotowując materiał bazujesz na wyobraźni, a ona też może zawodzić. Można sobie wizualizować kierunek, ale często wychodzi coś innego. Przyjmuję to i akceptuję. Decydujesiła kreatywności. Zakładałem, że będzie bardziej szorstko, a z małymi wyjątkami jest dość subtelnie. Jestem miło zaskoczony. To jest żywa muzyka, więc może się zmieniać.

JF: Okładka tego albumu to jest coś niepowtarzalnego. Pomysł na takie opakowanie muzyki jest twojego autorstwa?

SJ: Nie. Staram się kultywować pewne założenia naszych starych mistrzów. Muzykanci zawsze trzymali się z plastykami, grafikami, razem pracowali i czasem pili wódeczkę. Dzisiaj zawsze staram się znaleźć artystę, który tworzy współcześnie i mówiąc dosadnie – ma znaczenie w swojej gałęzi sztuki. W przypadku „ON”, moja żona, która ma dużo lepsze wyczucie plastyczne ode mnie, pokazała mi Oskara Podolskiego (OESU) Obejrzałem jego prace w sieci i muszę przyznać, że dawno nikt mnie tak nie poruszył.

JF: Czym konkretnie?

SJ: Estetyką, czystością formy, światłem, kompozycją... Oskar nie tyle zrobił okładkę samej płyty, ile wywarł duży wpływ na moje poczucie estetyki w ogóle. I o to właśnie chodzi. Nie chcę wynajmować ludzi, chcę się z nimi spotykać, pracować i uczyć się od nich cennych rzeczy. A dlaczego taka jest okładka „ON”? To już pytanie do OESU. Miał wolną rękę. Zrobił to, co chciał. Jestem zadowolony z konceptu, z planowości, właściwie z całej formy, detali, zabawy perspektywą. Wyszła konkretna, odważna, męska robota. To jest dobrze zaprojektowany produkt z niezłą muzyką w tle. Warto było.

JF: Na okładce doczytałem się wszystkich ważnych rzeczy, poza wydawcą.

SJ: Bo wydawcy albumu nie ma. Wydałem go własnym sumptem.

JF: Wydawałeś już w Universalu, ostatnio w Kayaxie, czyli właściwie najwygodniej na polskim rynku. Czemu zdecydowałeś się na własne wydawnictwo?

SJ: Obdarowywanie własnymi produktami może cię sporo kosztować. Trzeba znajdować inne rozwiązania i ta płyta jest jednym z nich. To również jest inwestycja w siebie.

JF: Idąc za ciosem, może wytłoczysz winylową wersję „ON”?

SJ: Bardzo mnie to pociąga, ale w tej chwili nie mam na to środków. Z pragmatycznych względów nie powinienem obiecywać, bo różnie w życiu bywa, ale na winylu ukażą się „Moments”, „Sea” i najnowszy album. Kolejne moje produkcje również. Wszystko w swoim czasie, póki co, trzeba się odbić. (śmiech)



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu