Koncerty
John Scofield
fot. Jarosław Garbarek

Scofield w Ostrowie

Jan Cegiełka


W poniedziałkowy wieczór 9 listopada, na jedynym w tym roku koncercie w Polsce, wystąpił w Ostrowie Wielkopolskim mistrz jazzowej gitary John Scofield. Jego wizyta w kinie „Komeda” odbyła się w ramach cyklu „Jazz w Muzeum” i była to już 90. edycja tej nowej jazzowo-ostrowskiej tradycji.

Koncert promował jego najnowszą płytę „Piety Street” i był częścią europejskiej trasy „Piety Street Band Tour”, a Scofield przybył prosto z JazzFest Berlin, w drodze do Uppsali.

Słuchając Scofielda, dzisiaj jeszcze bardziej rozumiemy jego liczne wolty stylistyczne i zmiany personalne w zespołach, którymi dowodził. Zawsze było to spowodowane twórczym niepokojem, dążeniem do doskonałości i zwykle poszerzało pole jego jazzowej ekspresji. Występując z Milesem Davisem, współpracując z Joe Lovano, koncertując z najlepszym akustycznym combem lat 80. George Adams-Don Pullen Quartet, czy też po latach nagrywając elektryczną płytę „Out Louder” z triem Medeski, Martin &Wood, gitarzysta zawsze grał swoje dźwięki głęboko osadzone w funky-jazzie.

Scofield w licznych wywiadach zawsze podkreślał sentyment do muzyki, której słuchał w latach swojej młodości, deklarujac zarazem chęć nagrania płyty stricte bluesowej. Sądzę, że tak właśnie należy potraktować jego zwrot w kierunku projektu bluesowego. Szukając inspiracji poza 12-taktowym bluesem udał się do źródeł, do Nowego Orleanu i sięgając do dawnych pieśni gospel, nawiązał współpracę z miejscowymi muzykami. Efektem tej współpracy jest właśnie płyta „Piety Street” nagrana w Piety Street Studios w Nowym Orleanie.

Od dawna przychylam się do znanej opinii, że bluesa najlepiej grają jazzmani. Koncert Scofielda w ostrowskiej Komedzie jeszcze raz potwierdził to w sposób bezdyskusyjny, bo największe piękno tworzą dźwięki najprostsze, a bluesy zagrane przez Scofielda były pięknem bliskim absolutu.

Nie można w tym miejscu pominąć olbrzymiej roli członków kwartetu, których dźwięki, potwierdzając słuszność wyboru lidera, „wspólnie zapracowały” na wielki sukces koncertu. W Ostrowie towarzyszył mu keyboardzista, gitarzysta, a przede wszystkim wokalista John Cleary, który grywał u Bonnie Raitt, a Piety Street Band uzupełniali: znakomity sesyjny basista George Porter, Jr. oraz bębniarz Terence Higgins, były członek kultowej formacji Dirty Dozen.

Na scenie kina Komeda, tak jak na płycie, Scofield rozpoczął swój recital od That’s Enough, następnie zagrał tradycyjny Motherless Child. Wszystkie znane z płyty utwory na koncercie zabrzmiały jednak zupełnie inaczej. Najlepszym przykładem była kompozycja Thomasa A. Dorseya Never Turn Back, w której muzycy pokazali cały swój kunszt i możliwości improwizacyjne. A w trakcie totalnej improwizacji zabrzmiał nawet słynny riff hendrixowskiego Purple Haze. Utworem tym muzycy udowodnili nam, że nie ma sztywnych podziałów na blues, rock, czy jazz, a jest tylko jedna muzyka, którą tak genialnie zagrali pod wodzą lidera.

Na albumie „Piety Street” Scofield zamieścił także dwie swoje kompozycje utrzymane w klimacie amerykańskiego Południa. Jedną z nich It’s a Big Army, niczym na festiwalu country, wraz z całą kapelą wspólnie wykonała tłumnie zgromadzona publiczność, śpiewając I’m a Soldier in the Army of Love. Natomiast wykonując klasyczną pieśń gospel Something’s Got a Hold on Me Jon Cleary, jak czarny kaznodzieja zapraszający wiernych do wspólnej modlitwy, śpiewał wraz z rozentuzjazmowaną publiką.

Podkreślam tutaj olbrzymią rolę, jaką w całym projekcie „Piety Street” odgrywa Jon Cleary. To pochodzący z Anglii, a osiadły w Nowym Orleanie wszechstronny wokalista, pianista i organista, który grając na organach Hammonda B3 czarował nas cudownym brzmieniem, a jego dialogi z gitarą Scofielda były prawdziwą ozdobą koncertu. Mało tego, w finale Cleary zmierzył się w „gitarowym pojedynku” na dwa wiosła z samym Scofieldem i zabrzmiało to lepiej niż słynna po latach potyczka Erica Claptona ze Steve’em Winwoodem. A oceniając jego możliwości wokalne muszę stwierdzić, że dysponuje on bardzo ciekawym, bluesowym głosem, który przypomina mi właśnie młodego Winwooda.

Muzycy grając standard Hanka Williamsa The Angel of Death uświadomili nam po raz kolejny, jak silne w amerykańskiej muzyce są wpływy Południa. Scofield wychodząc od bluesa podąża w klimaty bliskie country, a improwizując zagrał jazzowe dźwięki, do jakich przyzwyczaił nas przez lata. I było to solo godne mistrza jazzowej gitary.

No i wreszcie finał z dwoma bisami i z countrowym wykonaniem I’ll Fly Away. Głębokie ukłony, zachwyt publiki i to naprawdę już koniec nostalgicznej wyprawy na Południe, na którą zabrał nas John Scofield. W trakcie koncertu gitarzysta, jak prawdziwy lider, subtelnie rozdawał muzyczne role, a jego gitara brzmiała wyśmienicie, czy to grając bluesa, rocka, czy też lekko oddalając się w kierunku country. A bluesowy projekt, w którym dokonał syntezy amerykańskiej muzyki, uświadomił nam raz jeszcze jego mistrzostwo i przypomniał, że wraz z Patem Methenym i Billem Frisellem zaliczany jest do tzw. „wielkiej trójki” jazzowej gitary.

Jan Cegiełka



Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 12/2009


 


Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu