Koncerty
Sting
fot. Kevin Mazur
(Wireimage/Deutche Grammophon)

Sting w Poznaniu

Dionizy Piątkowski


Ponad trzydzieści tysięcy fanów zgromadziła uroczystość otwarcia Stadionu Miejskiego w Poznaniu, pierwszego w Polsce obiektu przygotowanego na Euro 2012. Wydarzeniu temu towarzyszył m.in. koncert Stinga.

Tak na dobrą sprawę otwarcie stadionu wymusiła data samego koncertu. Sting, odbywający wielomiesięczną trasę koncertową promującą najnowszy projekt „Symphonicities” ustalił deadline: 20 września. Koncert stał się zatem pierwszym sprawdzianem dla obiektu, który zaledwie w niespełna dwa lata przeszedł prawdziwą metamorfozę.

Poznański występ Stinga, jeden z 78 koncertów w ramach światowego tournee, doskonale wpisał się w promocyjny scenariusz miasta i przygotowań do Euro 2012. Poznań upiekł przy okazji wiele pieczeni. Wpisał koncert Stinga (obok wcześniejszych, podobnych mega-koncertów Nelly Furtado, Radiohead) w rytm ekologicznego hasła „Poznań dla Ziemi”, angażując kolejnego, wielkiego artystę w ruch
na rzecz ochrony środowiska naturalnego. Postać Stinga i jego dotychczasowa działalność jest tutaj znamienna: to właśnie z jego inicjatywy, pod auspicjami rządu brazylijskiego powstała fundacja na rzecz lasów tropikalnych Rainforest Foundation, służąc obronie lasów Amazonii oraz jej zagrożonych mieszkańców, Indian Kayapo. Warto też dodać, że na cześć słynnego Brytyjczyka i jego ekologicznej działalności jedna z żab odkrytych w Kolumbii została nazwana Dendropsophus Stingi.

Sting jest częstym gościem polskich estrad, stąd dziwić mógł fakt błyskawicznej sprzedaży biletów na koncert, który powinien zabrzmieć raczej w nobliwej filharmonii niż na piłkarskim boisku. Sting swój ostatni, rockowy album „Brand New Day” wydał ponad 10 lat temu. Kolejny „Secret Love” (z 2003 roku), choć zrealizowany z plejadą gwiazd, zapowiadał już odejście artysty z rock’ n’ rollowej planety i nadania swojej sztuce znamion elitarnych, klasycznych.

Związek pomysłów Stinga z niemiecką oficyną Deutsche Grammophone zwiastował oczywisty przełom stylistyczny. Klasycyzujące albumy „Songs From The Labyrinth” w duecie z Edinem Karamzovem, wirtuozem gry na tradycyjnej lutni, „Welcome To The Voice” (suita nagrana m.in. z Brodsky Quartet i Elvisem Costello) czy świąteczny „If On Winter’s Night” (album doskonale wpisujący się w świąteczno-pastorałkowy nastrój) pokazywały diametralnie innego Stinga. Jeszcze raz brytyjski basista zaiskrzył rockową trasą koncertową z The Police (z rewelacyjnym koncertem w Chorzowie w 2008 roku), ale sentymenty klasyczne nabrały w pomysłach Stinga tempa zatrważającego.

Tak z pewnością zrodził się karkołomny pomysł, zrealizowany z prostotą i elegancją muzyki klasycznej, by wielkie przeboje macierzystej formacji The Police oraz własne hity ubrać w brzmienie orkiestralne i zaproponować zgrabny pakiet – przeboje rocka grane z orkiestrą symfoniczną. To pomysł ograny. Wielu rockmanów (a także i jazzmanów) ulegało takiej modzie, choć w większości przypadków były to projekty, najdelikatniej mówiąc, nieciekawe. Kiedy zatem na rynku pojawił się nowy album Stinga „Synchronicities”, fani artysty oczekiwali przełomowej recepty na tego rodzaju projekty.

Z jednej strony przeboje The Police i Stinga, z drugiej orkiestrowy mariaż aranżacyjny Royal Philharmonic Concert Orchestra: krytycy wydali sarkastyczne opinie, recenzje oscylowały wokół stonowanych rekomendacji.

W grupie muzyków rockowych mam kilku faworytów, którzy nie ulegając rock’ n’ rollowej zachłanności starają się nie zapominać, że jazzowa ekspresja może być także dla nich (i słuchaczy) źródłem wielu artystycznych fascynacji oraz inspiracji. Dlatego też z uwagą obserwuję jazzujące pomysły np. Prince’a, który w swej funkowej odsłonie zaprasza na estradę i do studia saksofonistę Maceo Parkera, lubię Santanę z jego uwielbieniem dla saksofonisty Wayne’a Shortera, ekspresyjną Joni Mitchell, która swoje zespoły buduje z jazzmanami (od Wayne’a Shortera po Pata Metheny’ego i Michaela Breckera). Jazzem bawi się, prowadząc big band, Phil Collins, a także perkusista The Rolling Stones, Charlie Watts. Jednak tylko Sting jest w swojej muzyce dość konsekwentnym jazzmanem.

Przygoda Stinga z jazzem zaczęła się na samym początku jego nauki w gimnazjum katolickim St. Cuthbert’s. Zauroczony Beatlesami i Stonesami wnikliwie rozgryzał techniczne tajniki muzyki słuchając jazzmanów, zwłaszcza basistów. Stąd też jego kolejnym (po gitarze) instrumentem stała się gitara basowa, potem kontrabas. Sting był wtedy częstym gościem w pubie The Wheatsheaf, miejscu spotkań muzyków grających tradycyjny jazz. W pubie działała sekcja rytmiczna The Phoenix Jazzman, której basista pozwalał Stingowi, by okazjonalnie go zastępował. Wkrótce Sting na stałe dołączył do składu tej grupy stając się lokalną gwiazdą. Co ciekawe, właśnie wtedy Gordon M. Sumner otrzymał swój artystyczny pseudonim – Sting. Grywał jeszcze przez krótki okres dixieland w grupie The Riverside Men, by w 1972 roku założyć swoje autorskie trio Last Group (pierwowzór późniejszego The Police). Zrealizował pierwsze nagrania w stylistyce nawiązującej do modnego już wtedy fusion oraz jazz-rockowych brzmień takich formacji jak Return to Forever (Chicka Corei) oraz Weather Report – Wayne’a Shortera i Joe’ego Zawinula. Zespół Stinga odniósł sukcesy – m.in. wziął udział w prestiżowym The Pau Jazz Festival.

Kolejnym etapem muzycznej aktywności Stinga była formacja The Police, a potem już solowa kariera obejmująca autorskie pomysły. Co ciekawe, mimo oczywistej rockowej ortodoksji Sting bardzo często sięgał po jazzowe skojarzenia oraz inspiracje. Do najważniejszych należy płyta „The Dream Of The Blue Turtles” (1985) nagrana z gościnnym udziałem słynnych muzyków jazzowych – perkusisty Omara Hakima i saksofonisty Branforda Marsalisa. Odtąd brzmienie zespołu Stinga na lata zdominowane zostało mariażem rocka, jazzu i muzyki rozrywkowej. Sukces solowego debiutu został wkrótce zdyskontowany trasą koncertową, udokumentowaną dwupłytowym wydawnictwem „Bring On The Night” oraz, noszącym taki sam tytuł, filmem dokumentalnym Michaela Apteda. Filmowy zapis pierwszej solowej trasy koncertowej okazał się wielkim sukcesem. Sting wykonywał wówczas utwory zarówno z autorskich płyt solowych, jak i z repertuaru The Police. Ponownie wraz z nim na estradzie znaleźli się wybitni jazzmani, m.in. Branford Marsalis, Omar Hakim, Darryl Jones oraz nadworny pianista jego zespołów (ale także Wyntona i Branforda Marsalisów) – Kenny Kirkland.
 
Dwa lata później ukazał się bestsellerowy, studyjny album „Nothing Like The Sun” nagrany z plejadą gwiazd jazzu (K. Kirkland, B. Marsalis, Mino Cinelu, Hiram Bullock, orkiestra Gila Evansa). Najbardziej rozpoznawalnymi przebojami albumu okazały się nie tylko Englishman in New York z solową, jazzową improwizacją Branforda Marsalisa, ale także hendriksowski Little Wing w orkiestrowej aranżacji Gila Evansa. Praca z wybitnym pianistą i aranżerem jazzu przyniosła Stingowi sporo satysfakcji, skoro zdecydował się na realizację koncertu (wydanego na płycie i DVD) „Strange Fruit – Live At Perugia Jazz Festival” z udziałem m.in. saksofonistów Johna Surmana, George’a Adamsa, Branforda Marsalisa, trębacza Lew Soloffa, mistrza syntezatorów Gila Goldsteina oraz… Urszuli Dudziak. Obok standardów jazzu, doskonale, jazzowo zabrzmiały przeboje The Police (Roxanne), ale także Little Wing. Sting realizował także albumy z niewielkim udziałem jazzowej sonorystyki. Płyta „All This Time”, choć nagrana z grupą brawurowych jazzmanów (perkusista Manu Katché, gitarzysta B.J. Cole czy trębacz Chris Botti), nie przyniosła jednak wielkich przebojów.

Warte odnotowania stało się oddalanie Stinga od jazzowych fascynacji, od rockowych standardów i balastu przebojów The Police. Sting coraz wyraźniej zmierzał ku muzycznym obszarom, które wyznaczała nobliwa oficyna fonograficzna Deutsche Grammophon. Z jazzmana i rockmana stał się eksperymentatorem na polu muzyki klasycznej. W ciągu kilku sezonów zrealizował zestaw (albumy i towarzyszące wydawnictwom DVD) nagrań, ukazujących jego muzyczne fascynacje oraz oczekiwania. „Songs From The Labyrinth”, „Welcome To The Voice” oraz „If On A Winter’s Night…”. Sam dobierał kompozycje.

Album „Symphonicities”, którego koncertowa premiera odbyła się w Poznaniu, jest swego rodzaju klamrą spinającą całą twórczość Stinga.

Na wiele tygodni przed polskim koncertem w zdumienie organizatorów wprawiło zainteresowanie orkiestrowym Stingiem. W ciągu zaledwie kilku dni sprzedano wszystkie bilety a wielogodzinna impreza zgromadziła nadkomplet. Zastanawiałem się tylko, ilu z nich to fani Stinga, a ilu kibice poznańskiego „Kolejorza”, bywalcy stadionowych imprez oraz osoby, które przyszły przy okazji obejrzeć nowy stadion. Na szczęście wydarzenie zdominowane zostało przez muzykę.

Rozpoczął poznański zespół Indios Bravos, który dzielnie znosił trudy „supportowania” głównego artysty. Ta niewdzięczna rola przypadła także grupie Anny Marii Jopek, dla której koncert był swego rodzaju ukoronowaniem marzeń i uzupełnieniem wypełnionego już samymi gwiazdami artystycznego CV wokalistki. Początkowo zastanawiałem się nad sensem zaproszenia jazzującego zespołu Jopek na imprezę stadionową, bo przecież ani nastrój muzyki, ani subtelność śpiewu wokalistki nie są atrybutami stadionowych nastrojów. Niestety, grupa AMJ z trudem wprowadzała atmosferę, tak potrzebną do odbioru orkiestry i... przebojów Stinga. Szkoda – bo wszyscy (z Anią włącznie) liczyli na wspólne „grande finale” polskiej wokalistki z uwielbianym przez nią Stingiem.

Dla Stinga koncert w Poznaniu był kolejnym przystankiem w wielomiesięcznej trasie koncertowej „Symphonicities ”, która rozpoczęła się 2 czerwca w Kanadzie, a zakończy 10 listopada w Rzymie. Artyście podczas całej trasy towarzyszy znakomita Royal Philharmonic Concert Orchestra pod dyrekcją Stevena Mercurio (znanego ze współpracy m.in. z Luciano Pavarottim i Andreą Bocellim). Kiedy rozpoczął przebojem-hymnem If I Ever Lose My Faith in You, znudzona długim prologiem publiczność natychmiast chwyciła wiatr w plecy. Orkiestrowe brzmienie, nostalgiczny Sting, który z rockowego basisty przeistoczył się w wodewilowego śpiewaka, zauroczył wszystkich. Grymas rockmana budził w sobie, gdy chwytał za gitary. Wtedy koncert zyskiwał na wigorze. Zgrabnie skompletowana lista przebojów The Police i Stinga przypominała doskonale sprawdzoną maksymę inżyniera Mamonia z kultowego „Rejsu” – „najpiękniejsze są melodie, które znamy”. Stąd więc gdy zabrzmiały nowe, orkiestrowe wersje Roxanne, Every Little Thing She Does Is Magic, Russians, Fields of Gold, czy Desert Rose, wszyscy szybko zapomnieli o artystycznych dąsach krytyków i logistycznej ekwilibrystyce organizatorów. Przy Englishman in New York euforii nie było końca i komplementowania Stinga, który jest doprawdy w doskonałej formie. Najpiękniejszy utwór wieczoru, doskonale zaaranżowany Moon Over Burbon Street wprowadził wszystkich w zadumę, ale gdy zabrzmiało Every Breath You Take, 30-tysięczna publiczność wstała z miejsc i wiwatując nie pozwoliła już artyście na chwilę wytchnienia.

Sting, stary estradowy wyga, wiedział jednak jak uspokoić rozmiłowaną w jego piosenkach publiczność – nie szczędząc bisów zapodał pierwsze dźwięki Fragile, i wtedy wiadomym się stało, że to jest właśnie to „grande finale”.

Dionizy Piątkowski

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 10-11/2010


Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu