Z Tomaszem Licakiem i Radkiem Wośko, laureatami zeszłorocznego konkursu Jazz nad Odrą rozmawia Monika Okrój
Młodzi jazzmani coraz częściej przejmują inicjatywę na polskiej scenie, są najlepszym medium tego, co się dzieje w muzyce na przestrzeni międzynarodowej, z łatwością chłoną i sieją nowe idee, a ich twórczość zyskuje przy tym niezwykłą świeżość i bezkompromisowość.
Laureaci tegorocznego Grand Prix na Indywidualność Jazzową 49. Jazzu nad Odrą nie są nowicjuszami w konkursowych blokach, a każdy z nich ma już duże koncertowe doświadczenie. Saksofonista tenorowy Tomasz Licak znany jest z takich zespołów jak Outbreak Quartet, Trouble Hunting, K.R.A.N., Tomasz Licak/Artur Tuźnik Quartet, natomiast perkusista Radek Wośko gra w Entropy Quartet i w trio z Carlem Wintherem. Razem tworzą zwycięski zespół Tomasz Licak/Radek Wośko Quartet, który dopełniają Duńczycy: pianista Carl Winther i kontrabasista Martin Buhl Staunstrup.
Obaj studiowali na wydziale jazzu Carl Nielsen Academy of Music w Odense. To miejsce szczególne, bo coraz więcej muzyków z Polski zaczyna tam studia, bo - jak sami stwierdzili - niektórym jest po prostu bliżej, niż do Katowic. Bliżej było Tomkowi Dąbrowskiemu, Markowi i Maćkowi Kądzielom, Arturowi Tuźnikowi. Co jeszcze jest tam takiego wyjątkowego i jak sami z tej perspektywy postrzegają muzykę opowiadają w wywiadzie:
JAZZ FORUM: Rok temu w podobnym składzie uczestniczyliście w Konkursie na Indywidualność Jazzową, ale dopiero w tym roku zostaliście nagrodzeni. Co było potrzebne, by się udało?
RADEK WOŚKO: Wydaje mi się, że w tym roku jury było bardziej otwarte na nowe brzmienia, na coś, co nie jest takie proste do słuchania, mniej oczywiste muzycznie. Ponadto nasz poprzedni występ na Jazzie nad Odrą w trio z Carlem i Martinem był naszym pierwszym koncertem w tym składzie kiedykolwiek. Dopiero później się zgraliśmy, pojawił się też pomysł, żeby spróbować z saksofonem, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Powstał zespół, który wszedł w tryby. Poza tym nie myśleliśmy o tym w kategoriach konkursu. Przygotowaliśmy utwory, w których najlepiej się czujemy i w których najlepiej brzmimy.
TOMASZ LICAK: Jest jakaś niepisana reguła, że na konkursach gra się w konkretny sposób, że przygotowuje się rzeczy, które są doszlifowane, ładne, nie ma miejsca na większą spontaniczność i wiele zespołów traci na tym, że nie ma takiego nerwu w sobie, takiej pary, która wynika ze spontanicznych emocji. My musimy je kontrolować, bo często nam się wymykają, ale wtedy właśnie jest najfajniej.
JF: Co zyskaliście dzięki studiom w Danii?
RW: Najważniejszy jest duch tej szkoły: stawianie na odwagę, niezależność, przełamywanie barier, robienie rzeczy, które są nieszablonowe, nietuzinkowe. To pokazuje też, jak jest zbudowane duńskie społeczeństwo i ma to odbicie w edukacji. W Danii nie ma już form grzecznościowych „pan, pani, państwo”, dlatego ludzie nie czują takiego sztucznego dystansu do autorytetów. Rdzeniem duńskiej edukacji jest szukanie własnego głosu i własnej opowieści w muzyce.
TL: Ważne jest też zaufanie swojej intuicji, bo intuicja w muzyce wynika bardzo często ze świadomości, którą zyskuje się dzięki słuchaniu płyt, docieraniu do jak najszerszego spektrum muzyki. Bardzo trudno tworzyć wartościową sztukę nową, progresywną bez takiego oglądu sytuacji, bez świadomości tego, co się dzieje w sztuce, nie tylko w muzyce.
Ostatnio interesują mnie sztuki wizualne, próbuję poznawać tę historię, bo to ogromnie buduje i pozwala dokonywać wyborów, które są zgodne intuicją. To przekłada się na sztukę improwizacji, bo na chwilę zanim coś zabrzmi, masz przed sobą obraz, wiesz jak ma to zabrzmieć.
Tu chodzi też o panowanie nad swoją osobowością. Najlepsi muzycy nad tym panują, to od razu słychać w muzyce, tak jak w przypadku koncertu Kurta Ellinga na Jazzie nad Odrą, który jest jeszcze ponad to wszystko. Od razu wiesz, czy to jest to, co oni przeżywają w danym momencie, czy to jest kwestia technicznego podejścia do wykonywania danego rodzaju muzyki, która może być na bardzo wysokim poziomie, ale zawsze będzie słychać, czy te emocje tam są.
JF: Czy do tego się dorasta, czy potrzebny jest ktoś, kto poprowadzi w tym kierunku?
RW: Wydaje mi się, że świadomość to coś, nad czym człowiek pracuje sam, ale też wpływ mają ci, którymi się otaczamy na co dzień. Jeśli chodzisz na koncerty i masz okazję obcować ze świadomymi muzykami, to w naturalny sposób pomaga dojść do wnętrza siebie i odkryć tę prawdę, by ją potem wyrazić za pomocą muzyki.
TL: Jestem pewien, że my wszyscy najwięcej zyskaliśmy podczas gdy ci, co mieli wpływ na nasz rozwój, przekazywali nam szczerze to, co kochają, co ich naprawdę interesuje i porusza. To, jak pamiętamy z dzieciństwa najlepsze chwile, tak pamiętamy też muzykę. Mam cały czas w głowie piosenki, których słuchał kiedyś mój tata. Kiedy teraz my wychowujemy publiczność, muzyków - bo tak naprawdę będziemy mieli za chwilę wpływ na to wszyscy, jeśli już go nie mamy - to musimy im sprzedawać wszystko, co najlepsze i w jak najszerszym spektrum.
JF: Dość płynnie przeszliście z roli studentów w rolę nauczycieli. Jakie są wasze doświadczenia?
TL: Samo uczenie bardzo dużo uczy, to jedna z największych wartości, choć nie traktuję edukacji w taki egoistyczny sposób. Staram się ułatwić drogę swoim uczniom, wtedy bardzo często sam szukam jak najkrótszej drogi do pewnych rozwiązań.
RW: Co więcej, uczenie jeszcze bardziej pokazuje, na ile prawdziwe jest to, co się robi, na ile sam zgłębiłem temat ze wszystkich możliwych stron, by móc to przekazać komuś. Uczenie mobilizuje do rozwoju, do gruntownych studiów.
TL: To jest świetne, co Radek mówi, bo w Polsce - nie chcę znowu mówić, że „w Polsce” - ale ludzie mają generalnie z tym duży problem. Nauczyciele często nie potrafią się zmierzyć ze swoimi brakami, nie potrafią powiedzieć uczniowi - słuchaj, nie pomogę ci teraz, ale za tydzień mogę się przygotować i powiem ci wszystko, co uda mi się na ten temat zdobyć. Lepiej przyznać się, że się czegoś nie wie, niż wciskać kit. Bardzo często to moi uczniowie mnie zaskakują. Poza saksofonem uczyłem też kształcenia słuchu, harmonii i historii jazzu, dlatego wiele musiałem sobie poukładać. Mam też uczniów ze słuchem absolutnym i wiem, że niewiele mogę im w tej kwestii pomóc. Nierzadko natomiast mają problem z rytmem. Ktoś z amerykańskich muzyków powiedział, że w Europie brakuje rytmu. Jest to nieprawda w dużej mierze, to generalizowanie przez pryzmat europejskiej muzyki rozrywkowej. Rytm jest podstawą w muzyce folkowej, w tradycjach ludowych. Natomiast rację mają w dziedzinie edukacji, bo muzycy często zapominają, że z rytmem trzeba obcować na co dzień. W Polsce, ucząc jazzu, wychodzi się przede wszystkim z edukacji klasycznej, w wielu aspektach jest ona inna, więc my musimy tutaj odpowiedzieć na pytanie, o co nam chodzi w edukacji jazzowej.
JF: Co było dla was najważniejszym muzycznym doświadczeniem?
RW: Co roku zdarzają się takie momenty, takie spotkania, które są jak kamienie milowe. Kiedy jeszcze mieszkałem w Szczecinie, takim kamieniem milowym były warsztaty z Piotrem Wojtasikiem. On otwierał nam oczy na pewne rzeczy, o których nie miałem wcześniej pojęcia. Kolejnym etapem był kontakt z moim profesorem w Danii, Andersem Mogensenem. Przez pierwsze pół roku na każdej lekcji myślałem: kiedy ja się tego wszystkiego nauczę? Potem jeszcze coroczne warsztaty w zamku w Engelsholmie, gdzie jeździ cały wydział jazzu i praktycznie nie ma kontaktu ze światem. Przyjeżdżają Amerykanie, m.in. Brad Mehldau, Jeff Ballard, i jamują tam z nami. Granie i kontakt z tymi muzykami sprawia, że od razu cię wciągają w swoją bajkę, to jednocześnie mocno kształtuje, uczy jak reagować na muzykę w taki zaangażowany sposób, bo już wiesz, jak to wygląda naprawdę.
TL: W kontekście artystycznym nigdy nie jesteśmy zawodowcami, nigdy nie jesteśmy pełni, bo mamy parcie naprzód. Stawiamy sobie wysoko poprzeczkę współpracując z lepszymi od siebie i jeżeli oni tylko chcą z nami grać, dla nas jest to za każdym razem ogromna szansa, a całe to nasze ćwiczenie i zaangażowanie nabiera kształtów, ostrzej widzimy to, co jest jeszcze do zrobienia.
JF: Jak wygląda współpraca w waszym obecnym kwartecie?
RW: Zespół funkcjonuje bardzo profesjonalnie. Dajemy sobie przestrzeń, jesteśmy grupą ludzi, którzy dobrze się rozumieją i czują razem. Nie ma czegoś takiego, że ktoś chodzi po kątach i tylko gra, potem siedzi w samochodzie i gdzieś tam przysypia. Normalnie jest rozmowa, wzajemna inspiracja.
TL: Jeżeli jest zła atmosfera w zespole, to jest po prostu piekło. Czasami zastanawiamy się słuchając zespołów: „A czemu ten nie gra z tamtym muzykiem, świetnie by ze sobą pasowali?”, a potem słyszymy historię, że się lali i nienawidzili. I w drugą stronę, dziwimy się jak doszło do tego, że ze sobą grają - bo się znakomicie rozumieją. Tak powstają zespoły - widzimy się gdzieś i ktoś nagle palnie: „Zróbmy zespół”. Nie ma w tym analizy, intuicyjnie czujemy to od razu, czy to będzie dobre, czy złe.
Jazz jest taką muzyką, że jeżeli brakuje w niej życia - a w życiu są dobre i złe strony - i jest ona tylko ładna, to jest po prostu nudna.
JF: Jakie znaczenie ma dla was tradycja?
TL: Tworzenie muzyki dzisiaj to nieustanne poszukiwanie, ale jednocześnie świadome odwoływanie się do tradycji. To ona buduje na swój sposób moją i każdego osobowość. Tradycja jazzowa jest różnie rozumiana - dla jednych to Coltrane, dla innych Ellington, a dla jeszcze innych Armstrong, dlatego tak ciężko zdefiniować jazz. Dla mnie to Sonny Rollins, Coltrane, Joe Henderson, cała muzyka, zwłaszcza lata 50. - po prostu jestem w niej zakochany i gdy poważnie wziąłem się za granie, ona wpłynęła na mnie najsilniej. Cały czas mam w głowie „A Night At The Village Vanguard” Sonny'ego Rollinsa. Bardzo dużo słuchałem Dextera Gordona, hard bopu generalnie. Ktoś by powiedział, że tradycja to lata wcześniejsze, a dla mnie korzenie to właśnie bebop.
RW: Dla mnie tradycja jest sumą wszystkich moich doświadczeń, przeżyć: usłyszanych dźwięków, obejrzanych obrazów, zobaczonych filmów, przeczytanych książek. W muzyce jest to cały dotychczasowy dorobek. To jest moja tradycja. W jazzie jest to dla mnie cała jego historia, ponieważ pozwala nam zrozumieć język, jakim się posługujemy; z czego on powstał i jak ewoluował. Ważne jest samo poszukiwanie, czyli wychodzenie poza obszar tego, co znane, poza bezpieczną strefę. Można powiedzieć, że każda fraza spoza tej strefy jest odcinaniem się od tradycji. A jednocześnie ciągłym formowaniem nowej. Jedno bez drugiego nie ma sensu. Nie byłoby Cage'a bez Palestriny, Bacha czy Wagnera.
TL: John Cage był znakomity w pokazywaniu nowej perspektywy. Słuchacz przychodzi na koncert i nastawia się na jakieś przeżycia, próbuje sobie wyobrażać muzykę, a twórca daje mu zupełnie coś innego, wytrąca go z równowagi. Uwielbiam to.
Konsekwencją odcinania się od tradycji może być coś pięknego, a przynajmniej tak rozumiem tę ideę, choć totalna izolacja nie ma dla mnie sensu. Niestety w wielu przypadkach wynika ona z ignorancji wobec tradycji i niekompetencji, a w muzyce tego nie da się ukryć.
JF: Co dla was jest najistotniejsze w kolektywnej improwizacji?
RW: Zaufanie. Gdy wychodzi się na scenę i każdy jest gotowy na wszystko, to zespół staje się statkiem kosmicznym odlatującym w stratosferę. Jeśli zaś ktoś ma jakieś oczekiwania albo jest zamknięty na pewne obszary poszukiwań, to jest takim stutonowym głazem i zespół nigdy nie przekroczy granicy grania poprawnie.
TL: Dla mnie najważniejszy w improwizacji jest moment, tu i teraz. To jest ten jej duchowy aspekt, przeżywanie chwili, wspólnie lub samotnie, jednak najważniejsze, żeby zaangażowani byli zarówno wykonawca, jak i odbiorca. W tym tkwi dla mnie piękno muzyki. Uczestnictwo w koncertach i ich przeżywanie jest dla mnie duchowym rozwojem. Po niektórych jestem wyczerpany emocjonalnie, bo tak mocno je przeżywam.
JF: Czym jest Szczecin Art Ensemble?
TL: Idea ensemble jest jasna i prosta, a my staramy się do niej dążyć. Jest to grupa szczecińskich muzyków, z którą się spotykamy od jakiegoś czasu i… improwizujemy. Chodzi o integracje muzyków z różnych środowisk, poprzez twórczość i wspólne przeżywanie. Czerpiemy z wielu dziedzin sztuki i życia, tak jak Art Ensemble of Chicago. Zagraliśmy pierwszy koncert z autorską muzyką, wszyscy byli bardzo zaangażowani, poszliśmy za ciosem i zarejestrowaliśmy prawie cztery godziny muzyki. Teraz pracujemy nad wydaniem, z czym wiążą się również plany koncertowe.
RW: To pierwszy w historii Szczecina zespół, który jest w stanie zjednoczyć rozproszone i nieufne wobec siebie środowisko muzyczne wokół pierwotnej idei kolektywnej improwizacji. Jestem dumny z Tomka, że powołał ten zespół do życia.
TL: W sumie zespół powołał się sam, z potrzeby wspólnego grania i budowania muzyki na spontaniczności i improwizacji. To nasza wspólna energia jest tak naprawdę inicjatorem, ja tylko starałem się dorzucać do pieca.
JF: Macie jakieś plany wydawnicze związane z kwartetem?
TL: W listopadzie 2013 zagraliśmy dwutygodniową trasę koncertową po Polsce i Danii, podczas której zdążyliśmy nagrać materiał w studiu RecPublica w Lubrzy. Udało się zrobić już miksy i teraz pracujemy nad wydaniem. Jak dobrze pójdzie, płyta ukaże się do końca kwietnia i znowu wyjedziemy w trasę.
Rozmawiała: Monika Okrój
Zobacz również
Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>
Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>
8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>
Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>