Wywiady

fot. Scott Goller

Wadada Leo Smith: Solidarity

Tomasz Gregorczyk & Janusz Jabłoński


Siedemdziesięciotrzyletni trębacz od zawsze zasługiwał na miano wszędobylskiego. Jeszcze w latach 60. został członkiem chicagowskiego AACM-u i działał ramię w ramię z takimi osobistościami jak Anthony Braxton czy Henry Threadgill. Studia etnomuzykologiczne i poszukiwania religijne uczyniły z niego jedną z najbardziej oryginalnych gwiazd na jazzowym firmamencie. Polska publiczność miała okazję oglądać go kilka lat temu podczas trasy Piotra Barona z niezwykle ciekawym projektem „Salve Regina”.Ostatnio Wadada Smith wydał znakomicie przyjętą płytę „Sonic Rivers”nagraną wspólnie z Johnem Zornem i puzonistą George’em Lewisem, album „Occupy The World” z hałaśliwą i piekielnie kompetentną skandynawską TUMO Orchestra, zaś epicki cykl „Ten Freedom Summers” (wydany w formie czteropłytowego boxu) został zakwalifikowany do finału muzycznej Nagrody Pulitzera. 14 listopada Wadada wystąpi ze swoim legendarnym Golden Quartetem we Wrocławiu na festiwalu Jazztopad.

TOMASZ GREGORCZYK & JANUSZ JABŁOŃSKI: Do Pana kwartetu we Wrocławiu dołączy jeszcze artysta wideo Jesse Gilbert. W pierwszej części koncertu zaprezentujecie fragmenty cyklu „Ten Freedom Summers”. To dla Pana ważny utwór, prawda?

WADADA LEO SMITH: Ważny i bardzo obszerny. Poszczególne części komponowałem przez ponad czterdzieści lat. Dziś cykl składa się z dwudziestu dwóch utworów, a wykonanie wszystkich części wymaga trzech koncertów po prawie trzy godziny każdy. Więc „Ten Freedom Summers” to osiem-dziewięć godzin muzyki rozpisanej na mój Golden Quartet/Quintet i zespół kameralny złożony z dziewięciu do dwunastu muzyków, w skład którego wchodzą kwartet smyczkowy, harfa, perkusjonalia, czasami jeszcze flet, klarnet i kontrabas.

Cały cykl jest dedykowany aktywistom, którzy na przestrzeni lat walczyli i pracowali na rzecz wolności i sprawiedliwości społecznej w Ameryce. Są to między innymi: Fannie Lou Hamer, Rosa Parks, Martin Luther King, John Fitzgerald Kennedy, czy Lyndon Baines Johnson oraz wiele innych postaci. Historia ich działalności rozciąga się pomiędzy rokiem 1850 a zamordowaniem Martina Luthera Kinga w Memphis w 1968 roku.

Czy „Ten Freedom Summers” to ciągle dzieło otwarte? Zamierza Pan dodać jeszcze jakieś części?

WLS: Nie, cykl jest już zamknięty. Teraz pracuję nad czymś jeszcze znacznie większym. Premierowy utwór zamówiony przez Jazztopad też stanie się częścią tego nowego cyklu, którego wykonanie również będzie pewnie trwało co najmniej trzy dni. Dwanaście utworów jest już ukończone, a niebawem uporam się z kolejnymi i będę miał już szesnaście lub siedemnaście kompozycji. Premierę przewiduję na 2015 lub 2016 rok, ale już pod koniec tego roku chcę zacząć stopniowo nagrywać ten materiał i skończyć w połowie przyszłego roku.

Ta nowa kompozycja, którą planuje Pan wykonać we Wrocławiu, to utwór na kwartet z orkiestrą, prawda?

WLS: Zgadza się.

Wielokrotnie pracował Pan w większych składach – Organic to zespół czternastoosobowy, „Ten Freedom Summers” wymaga od pięciu do kilkunastu osób. Wydaje się jednak, że praca z klasyczną orkiestrą musi radykalnie różnić się od pracy z grupą nawet czterdziestu improwizatorów.

WLS: Oczywiście, że są różnice. Muzyczne oraz, patrząc szerzej, historyczno-kulturowe. Ale kiedy wykonawcy przyzwyczajeni do grania klasyki pracują nad moją muzyką, dostrajają się trochę do niej. Komponuję na różne składy: klasyczne, japońskie, chińskie i afrykańskie. Ale pisząc muzykę dla nich, nigdy nie próbuję udawać, że to muzyka klasyczna, afrykańska, czy chińska. Moja praca polega na skonstruowaniu materiału do eksperymentu i przedstawieniu go muzykom wywodzącym się z odmiennej kultury. Mogę użyć pięciolinii czy dyrygenta, ale sam proces stawania się muzyki ma zupełnie inny charakter niż, dajmy na to, w utworze klasycznym. Każda moja kompozycja tego typu jest eksperymentem, bo mój muzyczny język zderza się z zespołem reprezentującym inną tradycję, odmienną estetykę i praktykę wykonawczą. Ale to nie znaczy, że z takiego połączenia nie może narodzić się piękna muzyka. Może!

Ten model współpracy stwarza ogromne możliwości dialogu, którymi mogliby się zainspirować choćby politycy. Wiele razy udawało nam się wypracować stan równowagi między dwoma lub nawet trzema zespołami wywodzącymi się z zupełnie różnych światów. I była to harmonia wykraczająca poza kryteria czysto muzyczne – pamiętam te wydarzenia ze względu na poczucie jedności łączące bardzo różnych ludzi. Społeczeństwa mogłyby się tego od nas uczyć, ale społeczeństwa nie słuchają już głosu muzyków czy artystów w ogóle. Ludzie słuchają dziś tylko korporacji, banków i innych instytucji finansowych oraz rządu. Dlatego świat wygląda, jak wygląda.

Nawiasem mówiąc, premierowy utwór, który mamy zagrać we Wrocławiu, nosi tytuł Solidarity.

Czy za tym tytułem mają się kryć skojarzenia z Polską?

WLS: Oczywiście! Dlatego Jesse Gilbert, artysta wideo, przyleci ze mną do Wrocławia nieco wcześniej i nakręci w okolicy kilka ujęć do wykorzystania w trakcie koncertu. Ta muzyka ma wiązać się z pojęciem solidarności w każdym jego sensie. „Solidarność” była ruchem społecznym, którego członkowie również przelali krew za trwałe zmiany, do których udało się doprowadzić.

Cykl „Ten Freedom Summers” nawiązuje do historii Stanów Zjednoczonych, a nowy utwór, nad którym pracuję, ma mieć charakter globalny, stąd znalazło się w nim miejsce również dla „Solidarności”.

Czy muzyka instrumentalna naprawdę jest właściwym medium do przekazywania treści humanistycznych, społecznych, czy wręcz politycznych?

WLS: Owszem, ta muzyka jest pozbawiona tekstu i śpiewu, ale dzięki temu może skłaniać tę lepszą część naszego ja do rozważań, do medytacji na temat naszej ludzkiej kondycji. Może w rezultacie kiedyś coś się zmieni?

Można żywić taką nadzieję?

WLS: No cóż, wiemy, że świata nie zmienią ani politycy, ani korporacje. Nie zmienią, mimo że dysponują odpowiednimi instrumentami ekonomicznymi i politycz­nymi. Gdyby chcieli to zrobić, już dawno
by zrobili. Tymczasem zastanówmy się, czy Beethoven odmienił ludzkość w jakiejś mierze? Oczywiście! A Ornette Coleman? Tak! Cała rzesza ludzi, którzy na całym świecie grają muzykę improwizowaną, to efekt tej zmiany. A oni przekazują dalej tradycję wolności w sztuce i niezależności w myśleniu. Ornette Coleman zmienił świat, to nie ulega kwestii.

Kiedy myślimy o rozwoju dwudziestowiecznej muzyki europejskiej i amerykańskim free z lat 60., wydaje się, że ich esencją było poszukiwanie wolności przez rezygnację z kolejnych elementów: regularnego rytmu, harmonii tonalnej itd. W pewnym momencie ta droga zaczyna prowadzić do postulatu: „zrezygnujmy z działania w muzyce, niech w muzyce nie dzieje się nic”.

WLS: I czasami faktycznie nic się nie dzieje. (śmiech)

Dochodzimy do martwego punktu, w którym nic nie pozostaje do zanegowania.

WLS: W gruncie rzeczy tylko niewielu muzyków naprawdę neguje te elementy, a ci, którzy to robią, płacą zwykle najwyższą cenę, albo coraz wyższą i wyższą. Kiedy jednak ktoś mówi, że chce złamać tę czy inną zasadę, trudno mi go zrozumieć. Słyszę go i w sensie intelektualnym rozumiem, co ma na myśli, ale mam w sobie jakiś sprzeciw.

Kiedyś jeden koleś powiedział mi, że jeśli wszystkie reguły zostały już złamane, to chyba nie ma już nic do roboty. Co za bzdurna konkluzja, przecież ciągle można tak dużo zdziałać! Rozejrzyj się! Po pierwsze nie odeszliśmy ani na krok od doświadczeń z I wojny światowej. Gdybyśmy wtedy wyciągnęli wnioski, ta wojna byłaby ostatnia. Prawa człowieka są ciągle łamane w prawie każdym społeczeństwie.

W tym rozumieniu muzyka ma być odzwierciedleniem lub wyobrażeniem lepszego świata?

WLS: Właśnie tak. Powiedziałbym wręcz, że jest to powód istnienia sztuki. Sztuka ma nam pokazać inność – świat, do którego na co dzień nie mamy dostępu. Pomyślcie o wschodzie słońca. Przecież nie musisz koniecznie iść na plażę, żeby go zobaczyć – wystarczy wyjrzeć przez okno. Gdyby ludzie codziennie wstawali przed świtem, żeby podziwiać wschód słońca, świat wyglądałby zupełnie inaczej. Podobnie z zachodem. Patrząc na wschodzące słońce, czerpiemy energię, której potrzebujemy w dzień. Zachód pomoże nam przygotować się do snu. Ciała niebieskie podpowiadają nam, jak żyć. Powinniśmy je zauważać, obserwować cykle księżyca i konstelacje gwiazd. Kto dzisiaj zna ich nazwy? Garstka naukowców! Kto je w ogóle dostrzega przez światła wielkich miast? Życie człowieka powinno przebiegać w jakimś związku z tymi zjawiskami, a nie tylko w kontekście zmian społecznych i geopolityki. To fałszywy sens egzystencji.

Rozmawiali:

Tomasz GregorczykJanusz Jabłoński

Pełny tekst wywiadu można znaleźć w książce programowej tegorocznej edycji festiwalu Jazztopad.



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu