Festiwale
Vijay Iyer Trio with special guest Ambrose Akinmusire
fot. Filip Błażejowski

Artykuł opublikowany

w JAZZ FORUM 7-8/2015

Warsaw Summer Jazz Days 2015

Marek Romański, Maciej Krawiec, Marek Garztecki oraz Piotr Iwicki


Dzień 1 - czwartek

Start festiwalu miał miejsce w środku tygodnia, ale nie odstraszyło to stołecznych fanów, którzy tłumnie pojawili się w Soho Factory na warszawskiej Pradze. Set otwarcia należał do Giovanni Guidi Trio (lider - p, Thomas Morgan - b, Joao Lobo - dr). Włoski pianista ma świetną, klasyczną technikę, znakomicie panuje nad uderzeniem i wyraźnie inspiruje się stylem Keitha Jarretta. Do charyzmy Amerykanina trochę mu jednak brakuje. Każdy dźwięk jest wypieszczony i brzmi doskonale, ale jego gra nie porywa. Brakuje mu jakiegoś rysu indywidualności, umiejętności tworzenia frapujących słuchacza harmonii czy interesujących kompozycji. Momentami koledzy pomagali mu w tworzeniu tkanki dźwiękowej, która przykuwała uwagę, ale w całości jego występ jednak rozczarował.


Ambrose Akinmusire (fot. Filip Błażejowski)


Nie rozczarował na pewno  trębacz Ambrose Akinmusire, który zagrał na czele swojego kwartetu (Sam Harris - p, Harish Raghavan - db, Justin Brown - dr). To był dla mnie highlight pierwszego dnia festiwalu. Tu zgadzało się wszystko. Akinmusire dysponuje brylantową techniką, którą najlepiej było słychać w momentach gry subtelnej, kiedy zostawał tylko z fortepianem lub z delikatnie grającą sekcją. Grał wówczas długie, idealnie wytrzymywane dźwięki, jego improwizacje były nostalgiczne, chwytające za serce, ale nigdy nie wpadały w tani sentymentalizm. Zresztą w grze Kalifornijczyka zawsze była jakaś doza nostalgii, nawet wtedy, gdy grał w szybszym tempie, mając za plecami grzmiącą sekcję rytmiczną. Wśród jego towarzyszy zdecydowanie wyróżniał się efektowny (i efektywny!) perkusista Justin Brown. Warszawska publiczność doceniła ten koncert owacją na stojąco.

Syn tamilskich imigrantów, amerykański pianista Vijay Iyer jest pieszczochem krytyki jazzowej zarówno w USA, jak i w Europie. Po warszawskim koncercie jestem w stanie częściowo zrozumieć tę fascynację. Częściowo – bo to znakomity, dysponujący bogatą wyobraźnią i dużą odwagą artysta, ale musi jeszcze sporo popracować, by zasłużyć na miejsce w panteonie jazzu. Imponuje mi jego bogactwo zainteresowań – od jazzowej tradycji (słychać było w jego grze hancockowską motorykę i potężne akordy w stylu McCoy Tynera, przypomniał też zapomnianego nieco Herbie’ego Nicholsa w jego standardzie Wildflower), przez muzykę elektroniczną (hołd dla didżeja i speca od muzyki elektronicznej z Detroit Roberta Hooda), po muzykę minimalistyczną i współczesną z pierwszej połowy XX w.

Na kilka ciepłych słów zasłużyli jego muzyczni partnerzy: Stephan Crump grający na kontrabasie i Marcus Gilmore na perkusji. Razem tworzyli sprawną zespołową maszynerię, ale mnie szczególnie zachwycił ten drugi. Słychać było, że jest nieludzko wręcz precyzyjny i potrafi właściwie wszystko, ale jednocześnie grał z wielkim wyczuciem, miękko, pracując dla całej grupy, a nie tylko dla siebie.

W dwóch ostatnich utworach do tria Iyera dołączył gościnnie Akinmusire i chwilami ta konstelacja zabrzmiała porywająco! Mam nadzieję, że będzie to wstęp do dalszej współpracy tych muzyków, bo najwyraźniej do siebie pasują.

Marek Romański

Dzień 2 – piątek


Brad Mehladu Trio (fot. Filip Błażejowski)


Jako pierwsze zagrało Trio Brada Mehldaua w żelaznym składzie z Larrym Grenadierem na kontrabasie i Jeffem Ballardem na perkusji. W przeciwieństwie choćby do projektu Mehliana, trio to stanowi dla pianisty płaszczyznę do eksplorowania muzyki o silnie jazzowym obliczu.

Dowodzenie zespołem przez Mehldaua było ewidentne: to on większość utworów rozpoczynał, wprowadzał ich tematy i do niego należało najwięcej improwizowanych partii – grał w sposób fascynujący, wiodąc swoje zawiłe opowieści w najmniej oczywiste dramaturgicznie zakamarki. Mehldau potrafi zawładnąć uwagą słuchaczy tym, jak buduje napięcie, jak operuje natężeniem dźwięków, na jak wielu brzmieniowych planach sytuuje się – nieraz w tym samym czasie – w wykonywanej kompozycji. Nie epatuje przy tym szybkością, dysonansem ani formalnym eksperymentem; treść jego eleganckiej sztuki jest jednak tak niebanalna i angażująca, że żadne muzyczne fajerwerki nie są jej potrzebne.

Z kolei Grenadier i Ballard, doskonale z liderem zgrani, z kunsztem zapewniali jazzowy akompaniament, a także z wielką klasą i wyrazistością kilkakrotnie improwizowali.

Po raz pierwszy w Polsce słuchaliśmy najmłodszego (i najwyższego) z braci zasłużonej dla jazzu nowoorleańskiej rodziny. 38-letni Jason Marsalis, znany przede wszystkim z gry na perkusji, zaprezentował się jako wibrafonista z własnym zespołem, którego obsada (ale nie brzmienie) przypomina Modern Jazz Quartet (wibrafon, fortepian, bas, perkusja). Jego kompozycje stanowią próbę połączenia jazzu z tradycją swingu i dixielandu rodem z Nowego Orleanu (w jednym z utworów pojawił się nawet wątek Oh, When the Saints). Wizja ta, wyartykułowana w tytule jego najnowszego albumu „The 21st Century Trad Band”, niespecjalnie mnie przekonała, a brzmienie zespołu wydawało się szkolne.

Piątkowy wieczór kończył pełen ognia i temperamentu set tria giganta saksofonu Jamesa Cartera, który epatował popisami technicznymi na tenorze, alcie i sopranie. Towarzyszyli mu Gerard
Gibbs na organach Hammonda B-3 oraz Elmar Frey na perkusji. Energia tej grupy sprzężona była z cyrkowym wręcz popisem muzycznej wirtuozerii, gdzie za maestrią techniczną nie stała ładna głębsza emocja, a głównie żona była z cyrkowym wręcz popisem muzycznej wirtuozerii, gdzie za maestrią techniczną nie stała żadna głębsza emocja, a głównie slapstickowy humor w nie­najlepszym guście.

Drugi dzień rozpoczął się więc artystyczną ekstazą, a zakończył niezadowoleniem: mieliśmy mdłą jazzową poprawność, a na koniec wrzaskliwy, niezabawny show.

Maciej Krawiec

Dzień 3 – sobota

Wieczór ten rozpoczął się od prezentacji dwóch zespołów – laureatów programu Instytutu Muzyki i Tańca „Jazzowy Debiut Fonograficzny 2015”. Trio pianisty Patryka Kraśniewskiego pokazało współczesną, transową muzykę, w której istotną rolę pełniła sterowana przez kontrabasistę Piotra Lewańczyka elektronika. Zrytmizowane, pulsujące utwory zawierały w sobie pewną dozę wzruszenia, ale głównym ich składnikiem wydawała mi się po prostu lekkość i jasność przyjemnego w odbiorze muzykowania. Szkoda, że nie rozwijali swoich kompozycji bardziej, ale to prawdopodobnie ma miejsce przy okazji ich pełnowymiarowych koncertów.

Nieco więcej interesującej treści niósł ze sobą występ tria pianisty Franciszka Raczkowskiego. Jego muzyka zarówno pod względem rytmu, jak i melodii była bardziej rozedrgana, skupiona na tym co dzieje się tu i teraz. Łącząca jazz i R’n’B twórczość grupy emanowała powagą oraz szacunkiem do pięknych melodii.


Franciszek Raczkowski Trio (fot. Filip Błażejowski)


Resztę wieczoru wypełniła twórczość Krzysztofa Kobylińskiego. W pierwszej odsłonie kilka jego kompozycji wykonał amerykański pianista Joey Calderazzo,którego wspomagali Jasper Somsen na kontrabasie i Jacek Kochan na perkusji. Muzycy zrobili z tymi utworami to, co rasowi jazzmani mają w zwyczaju: rozegrali je po swojemu, angażując własny styl i obudowując rzetelnymi partiami solowymi. Calderazzo to pianista błyskotliwy, umiejętnie operujący emocjami – wie, jak je wzniecić, ale i wygasić w swojej grze. Chwilami muzykom brakowało zgrania, ale ich koncert można uznać za udany.

Sceną zawładnęła jednak Ethnojazz Orchestra, na którą składał się międzynarodowy kwintet z Kobylińskim na fortepianie, orkiestra AUKSO pod dyrekcją Marka Mosia oraz w roli solistów wokaliści Reut Rivka Shabi i Stanisław Soyka. Niestety muzyka miała niewiele wspólnego z jazzem, eksploatując brzmieniowe klisze różnych odmian etno: hiszpańskie, bałkańskie, czy indyjskie. Ze sceny biło samozadowolenie wykonawców oraz ich poczucie współtworzenia „wielkiej muzycznej uczty”, podczas gdy było to wydarzenie artystycznie przeciętne. Przede wszystkim jednak w żadnej mierze nie odpowiadało ono standardowi od lat budowanej marki Warsaw Summer Jazz Days, gdzie jeszcze kilka lat temu grały duże składy Johna Zorna czy „Butcha” Morrisa. Odpowiedzi na pytanie, dlaczego miało ono miejsce, szukać w niniejszej relacji nie będę.

Maciej Krawiec

Dzień 4 – niedziela

Występujące tego dnia dwa zespoły międzynarodowe reprezentowały nurt multikulturowej fuzji muzycznej, wszakże dość odmiennie podanej. Pierwszy, zapowiedziany w programie jako Sly and Robbie meet Nils Petter Molvaer powinien tak naprawdę nazywać się „Duo Molvaera”, bowiem to norweski trębacz i jego wieloletni współpracownik, gitarzysta Eivind Aarset zdecydowanie dominowali w tym projekcie. Reszta muzyków ograniczała się najczęściej do akompaniowania trębaczowi.

Na papierze cała koncepcja zapowiadała się ciekawie, bo połączenie najsłynniejszej sekcji rytmicznej muzyki reggae z przetworzoną elektronicznie improwizowaną muzyką wywodzącą się z jazzu mogło przynieść interesujące efekty brzmieniowe. W końcu istotną część idiomu reggae tworzy dub, muzyka czysto instrumentalna, chętnie korzystająca z elektronicznego wsparcia. Problem w tym, że dub jest muzyką brzmieniowo bardzo oszczędną, przestrzenną. Tymczasem tego, czego najbardziej zabrakło w warszawskim występie zespołu, to właśnie przestrzeni, selektywności w komponowaniu obrazu dźwiękowego. Zamiast tego uszy słuchaczy bombardowane były gęstymi falami zmasowanych decybeli, w których zupełnie gubiły się indywidualne wypowiedzi muzyków. Aarset częściej obsługiwał elektroniczną klawiaturę niż swą gitarę, a i brzmienie tej ostatniej było w znacznym stopniu modyfikowane. Podobnie zresztą było z dźwiękiem trąbki Molvaera.

Wielkimi przegranymi całej tej konstrukcji byli obaj Jamajczycy. Niestety, przeciwko nim sprzysięgła się też akustyka sali. Szczególnie brzmienie gitary basowej zupełnie się rozpływało, gubiąc swą rześką wyrazistość, będącą znakiem rozpoznawczym reggae. Nie pomagały też percepcji niezbyt udane popisy wokalne Robbie’ego Shakespeare’a, nawet gdy zaśpiewał fragment Satta Massangana, obrzędowej pieśni rastafarian. Nie wiem, kto w zespole wpadł na pomysł, by Robbie zaśpiewał również fragment The Wall Pink Floydów, ale słowa „we don’t need no education, tea­cher leave the kids alone” zaserwowane widowni w znacznym stopniu zasiedlonej rodzicami, jeśli nie wręcz dziadkami, zabrzmiały komicznie. Ewidentnie mieliśmy tu do czynienia z muzycznym mariażem, który szybkimi krokami zmierza ku rozwodowi.

Drugi międzynarodowy projekt tego wieczoru, mimo iż składał się z zupełnie innych muzyków, reprezentujących też inne nacje i kultury muzyczne, był w swym założeniu identyczny z projektem Molvaera. Tutaj multikulturowy kolektyw tworzyli muzycy amerykańscy i marokańscy występujący pod nazwą Bill Laswell Material and the Master Musicians of Jajouka led by Bachir Attar.


Bill Laswell Material and the Master Musicians of Jajouka led by Bachir Attar (fot. Filip Błażejowski)

Ostatni człon tej przydługiej nazwy jest o tyle niezbędny, że istnieją dwa zespoły o tym samym składzie instrumentalnym, grające tę samą, transową muzykę suficką, ale różniące się w nazwie jedną literą. Oba wywodzą się z tej samej wsi w masywie marokańskiego Atlasu i oba mienią się bezpośrednimi kontynuatorami grupy, której międzynarodową sławę przyniosła płyta nagrana w 1968 roku przez Briana Jonesa, ówczesnego członka The Rolling Stones. Nagrania te zaciekawiły swym niezwykłym brzmieniem wielu eksperymentujących muzyków, tak ze świata rocka, jak i jazzu, którzy często zapraszają marokańskich Mistrzów (zresztą z obu, konkurujących składów) do wspólnych projektów. Bill Laswell też już, zresztą, wielokrotnie koncertował i nagrywał z Marokańczykami, był też producentem ich, wydanej w 1992 roku, słynnej płyty „Apocalypse Across The Sky”.

Ta długoletnia znajomość zwiodła chyba jednak Laswella na manowce. Artyście temu przypisuje się koncepcję „muzyki kolizyjnej” w której zderzają się najróżniejsze światy dźwiękowe: elektronika, muzyka etniczna, jazz i rock. W trakcie warszawskiego koncertu owa kolizja objawiła się raczej jako efekt wypadku drogowego. Muzykom wyraźnie zabrakło instynktownego wyczucia wspólnej sprawy, a może po prostu paru solidnych prób razem. Muzyka się gdzieś rozłaziła, grający, szczególnie Marokańczycy, się gubili, wchodząc za późno lub za wcześnie. W dodatku Laswella dopadło to samo akustyczne nieszczęście co nieco wcześniej Robbie’ego, jego gitara basowa wydawała tylko słabo artykułowany głośny gulgot.

Większość utworów miała identyczną konstrukcję, zaczynali na swych marokańskich instrumentach Mistrzowie, po jakimś czasie dołączała do nich sekcja rytmiczna, ze znakomicie zresztą grającym na perkusji Hamidem Drakiem, wreszcie dęciaki w postaci tenorzysty Petera Apfelbauma i trębacza Grahama Haynesa. W rezultacie, w obrazie dźwiękowym dominowały wysokie, ostre tony obojo-podobnej rhaity i niskie, basowe z wołającą o wypełnienie brzmieniową próżnią w środku.

Być może niżej podpisany byłby bardziej wyrozumiały w swych ocenach, gdyby nie dane mu było usłyszeć 33 lata wcześniej identycznej koncepcyjnie muzyki granej nieporównanie lepiej przez ówczesny zespół Herbie’ego Hancocka. Co ciekawe, w owym koncercie Hancockowi akompaniowali muzycy, którzy znaleźli się w składzie obu, występujących na warszawskiej imprezie grup. Ergo, koncepcja artystyczna obu projektów była godna i ciekawa, tylko jej wykonanie zostało odpuszczone.

Marek Garztecki



Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu