Wywiady
Zbigniew Wegehaupt
fot. Filip Błażejowski

WEGE: Basista tota-lny

Marek Romański


Oto wywiad, który ze Zbyszkiem Wegehauptem przeprowadził cztery lata temu Marek Romański. Tekst był opublikowany w Jazz Forum 3/2008:

Od ponad 30 lat jego kontrabas wspiera największych liderów polskiego jazzu z Tomaszem Stańką, Zbigniewem Namysłowskim i Zbigniewem Seifertem na czele. Sam nagrał tylko trzy autorskie płyty – „Sake” (1984), „Wege” (2005) i „Tota” (2007). Każda z nich stanowi odrębną artystyczną jakość.

Na spotkanie w warszawskiej kawiarni przyszedł człowiek skromny, pełen szacunku dla swoich dawnych i dzisiejszych mistrzów. Muzyk, który woli mówić o innych, niż podkreślać własne zasługi i umiejętności. To rzadka i piękna cecha, której w dzisiejszym świecie zdominowanym przez agresywną
autopromocję ze świecą szukać. To też cecha prawdziwych artystów pełnych siły i wiary we własne umiejętności, i w muzykę, która sama się obroni.

ZBIGNIEW WEGEHAUPT: Wywodzę się z ruchu amatorskiego. Na początku grałem na czym popadło. W domu były akordeon i gitara, więc to na nich uczyłem się grać. Grałem na akademiach w szkole podstawowej. Później była szkoła muzyczna, próbowałem się dostać na akordeon, ale nie zostałem przyjęty. Nauczyciel stwierdził, że jestem zbyt zmanierowany. To był dla mnie dramat. Dyrektor szkoły zadecydował – kontrabas! Nie powiem, żebym był tym zachwycony. Dopiero gdy mój przyjaciel ze szkoły muzycznej, znakomity pianista Daniel Ruttar, puścił mi nagranie La Fiesta Return to Forever Chicka Corei z genialnym solem na basie Stanleya Clarke’a, zrozumiałem, że na tym instrumencie też można tworzyć wspaniałe rzeczy. To przeważyło szalę, zacząłem się intensywnie uczyć. Oczywiście uczyłem się wtedy utworów klasycznych.

Później zostałem przyjęty do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach, na Wydział Instrumentalny w klasie kontrabasu. Do jazzu doszedłem za pośrednictwem rocka. Grywałem w różnych zespołach, jak to się wtedy mówiło, big-beatowych. Mieliśmy występy w Domach Kultury – to były takie ówczesne dyskoteki. Dzięki temu mogłem zarobić parę groszy i oswoić się z publicznością. Stopniowo zaczęły mnie pociągać coraz bardziej skomplikowane formy muzyczne i tak pokochałem jazz. Chodziłem do dwóch szkół średnich – Technikum Mechanicznego w Chorzowie i mojej ukochanej popołudniowej szkoły im. Mieczysława Karłowicza w Katowicach. To z niej wyniosłem najwięcej, jeśli chodzi o moją muzyczną edukację. Ostatnim z moich rockowych zespołów była formacja Trampy, w której grałem na organach.

W szkole muzycznej dyrektor dość niechętnie patrzył na te moje pozaszkolne „wyskoki” muzyczne, na szczęście mój nauczyciel, Bazyli Matysiak, dla mnie największy mistrz kontrabasu, był tolerancyjny – pod warunkiem że wywiązywałem się z obowiązków. Dzięki temu mogliśmy sobie ćwiczyć w szkole.

Momentem, który przesądził o tym, że postanowiłem poświęcić się muzyce jazzowej, był ostatni koncert Kwintetu Tomasza Stańki, z Bronisławem Suchankiem na kontrabasie, podczas Jazz Jamboree 73. To było coś niesamowitego, ogromne przeżycie! Wtedy wiedziałem już, że ja też chcę podążać tą drogą. Podobnie silne wrażenie wywarł na mnie album Mieczysława Kosza, na którym również grał Suchanek.

JF: Kto był wówczas Twoją inspiracją?

ZW: No właśnie Bronek Suchanek, a także Roman „Gucio” Dyląg. Wspomniany Stanley Clarke. Wielu basistów starszego pokolenia – oczywiście Ray Brown, Charlie Mingus, któremu zadedykowałem jeden z utworów na najnowszej płycie, genialny Scott LaFaro, Rufus Reid. Z młodszej generacji: Marc Johnson, John Patitucci.

Cenię szkołę skandynawską, do której należą wielki mistrz Niels-Henning Oersted Pedersen, Palle Danielsson, Arild Andersen i Anders Jormin, no i naszych braci Czechów – George’a Mraza i Miroslava Vitousa.

JF: Twój profesjonalny debiut nastąpił w roku 1976, w Kwartecie Wojciecha Gogolewskiego.

ZW: Na arenie ogólnopolskiej tak. Wcześniej jednak graliśmy z Danielem Ruttarem. W tym składzie zdobyliśmy II miejsce w kategorii uczniów średnich szkół muzycznych na wojewódzkim konkursie improwizacji. Później rzeczywiście Kwartet Wojtka Gogolewskiego, który wspominam bardzo miło. Z nim wystąpiliśmy na Jazzie nad Odrą, tam zdobyłem wyróżnienie indywidualne, a sam zespół drugie miejsce. Dodatkowo zdobyłem wówczas nagrodę ufundowaną przez pana Andrzeja Rabendę, zwycięzcę telewizyjnej Wielkiej Gry z jakiegoś jazzowego tematu. Nagroda była dla najmłodszego, wyróżniającego się uczestnika – no i traf chciał, że byłem nim właśnie ja. Miałem wówczas 22 lata. To było, jak na tamte czasy, sporo pieniędzy, ale wszystko od razu oddałem, ponieważ spłacałem wzmacniacz, który kupili mi koledzy. Te rzeczy były wtedy potwornie drogie.

Później, bodaj w 1978 r. Jarek Śmietana zaprosił mnie do swojego zespołu. Nagraliśmy razem płytę, a wkrótce potem nastąpiło jedno z najcudowniejszych wydarzeń w moim życiu. Zbigniew Seifert zaproponował mi udział w trasie koncertowej. Niestety, jak się później okazało, były to ostatnie polskie koncerty w życiu tego wspaniałego muzyka. Seifert skomponował nowy materiał i chciał go „ograć” przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Myślę, że zarekomendował mnie wtedy Jarek Śmietana, który znał się z nim bardzo dobrze. Skład uzupełniali Janusz Grzywacz i Mieczysław Górka. Po tej trasie Zbigniew wyjechał do USA, tam nagrał płytę i poddał się operacji. Niestety serce nie wytrzymało.

JF: Podczas tej trasy, w krakowskim klubie Pod Jaszczurami zarejestrowaliście płytę „Kilimanjaro”.

ZW: Wówczas granie z Seifertem było dla mnie, a myślę, że dla nas wszystkich, czymś wyjątkowym, to była muzyka nie z tej ziemi. Płyta, o której mówisz, jest jaka jest. Nie słyszałem jej od wielu lat, niektórzy mówili, że brzmi całkiem nieźle. Ja miałem wtedy straszną tremę, niemal na granicy paraliżu. Stojąc koło takiego mistrza starałem się dać z siebie to, co najlepsze.

Po tej trasie przez rok w ogóle nie grałem, ponieważ chciałem się przygotować do egzaminów dyplomowych na PWSM. Przed moim drugim recitalem dyplomowym zadzwonił do mnie agent Jana Ptaszyna Wróblewskiego – Jerzy Brize. Współpraca z Ptaszynem otworzyła mi drzwi do środowiska jazzowego. Wówczas postanowiłem przenieść się do stolicy, bo tu mieszkają najlepsi muzycy i jest najwięcej możliwości grania.

Wtedy nawiązałem współpracę z Tomaszem Stańką – to było trio z fińskim perkusistą Edwardem Vesalą. Ja byłem wówczas zielony, jeśli chodzi o tego rodzaju nowoczesne granie. Oni wspaniale się rozumieli, a ja próbowałem się jakoś wpasować.

JF: Kolejnym ważnym muzykiem na Twojej drodze był Staszek Sojka.

ZW: Tak, Staszek w pewnym sensie uratował mi życie. Wiadomo, że w stanie wojennym muzykom żyło się bardzo źle. Nie było gdzie grać, a w oficjalne układy mało kto chciał wchodzić. Staszek powołał do życia projekt o charakterze mocno religijnym,
z którym jeździliśmy po kościołach, gdzie dostawaliśmy ofiary składane przez ludzi na tace.

JF: Wielu muzyków wtedy wyjechało z kraju. Ciebie nigdy nie kusiło, by spróbować szczęścia zagranicą?

ZW: Miałem takie myśli. Podczas trasy z Ptaszynem odwiedziliśmy Stany Zjednoczone. Pojawiła się wtedy możliwość studiowania w Ameryce. Sytuacja jednak była jasna – to był bilet w jedną stronę, wtedy nie było możliwości powrotu do kraju. Ja nie nadaję się do emigracji – zawsze bardzo tęskniłem za Polską. Nawet wtedy, gdy nie miałem gdzie mieszkać, gdy klepałem biedę – tęskniłem. Można by spytać – do czego? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

JF: Jak wspominasz to zetknięcie z kolebką jazzu?

ZW: O, to była piękna trasa! Graliśmy głównie na college’ach i uniwersytetach, choć zaliczyliśmy też kilka klubów. Występowaliśmy m.in. w nowojorskim Village Vanguard. Zrobiliśmy pętlę od Nowego Jorku do Nowego Orleanu i z powrotem. W zespole byli wtedy muzycy naprawdę fantastyczni – Ptak, Marek Bliziński, Andrzej Dąbrowski. Odbiór publiczności był entuzjastyczny – choć na to też pewnie miał wpływ stan wojenny, Polska była wtedy na topie – o naszym kraju mówiły media.

JF: Wkrótce, w 1984 roku nagrałeś swój pierwszy autorski album pt. „Sake” w składzie: Czesław Bartkowski, Andrzej Olejniczak, Henryk Miśkiewicz, Janusz Skowron.

ZW: To są moi serdeczni przyjaciele. Na jednej stronie analogowej płyty grał Olejniczak, a na drugiej Miśkiewicz. Wszystkie kompozycje zostały napisane specjalnie na ten album, jednak od chwili nagrania do wydania minęło parę lat – tak to wtedy bywało. Kiedy więc płyta się ukazała, ja już byłem na trochę innym etapie artystycznym.

JF: Do wydania kolejnej Twojej płyty minęło 20 lat. Dlaczego ta przerwa była tak długa?

ZW: Po prostu nie miałem takiej potrzeby. Satysfakcjonowała mnie gra u innych. To nie jest tak, że płyta czy koncert w składzie zespołu kierowanego przez kogoś innego traktuję jako „bycie w cieniu” czy „praca na czyjś rachunek”. Dla mnie to współuczestnictwo, ja się czuję współautorem muzyki każdego zespołu w jakim gram. To dla mnie niemal taka sama satysfakcja jak granie swojego materiału. Granie „u kogoś”, zwłaszcza jeśli jest to świetny muzyk, to dla mnie wielka nau¬ka i przyjemność. Moim największym mistrzem był i jest Zbigniew Namysłowski. To wspaniały artysta, a ludzie w Polsce nawet nie zdają sobie sprawy, z jakiego formatu twórcą mają do czynienia. Za to, co zrobił dla polskiej muzyki powinno się przed nim za każdym razem rozkładać czerwony dywan.

Tak naprawdę, to do nagrania płyty „Wege” zostałem namówiony. To był głównie projekt Stasia Sojki, który wszystko zorganizował i sfinansował, ja nie poniosłem właściwie żadnych kosztów. W tej sytuacji nie wypadało odmówić.

JF: Kiedy jednak zasmakowałeś w nagrywaniu, sprawy potoczyły się już dużo szybciej. „Wege” i najnowszą propozycję „Tota” dzielą już tylko dwa lata.

ZW: To znów była bardzo korzystna oferta, jaką otrzymałem. Poza tym nie ukrywam, że pozytywne recenzje zarówno prasy, jak i kolegów-muzyków poprzedniego krążka zmobilizowały mnie do pracy.

Dziś muzykom z mojego pokolenia nie jest łatwo wywalczyć sobie miejsce na scenie. Napiera cała rzesza młodych, świetnie grających ludzi. I bardzo dobrze, bo to znaczy, że muzyka się rozwija, że czeka nas dobra przyszłość.

JF: Doświadczenie też jednak daje pewną przewagę. Umiejętność znalezienia się w różnych sytuacjach muzycznych to wartość nie do przecenienia.

ZW: Tak, to prawda. Doświadczam tego w nagraniach muzyki teatralnej i filmowej. Czasem trzeba zrealizować muzycznie pewną ideę, której nie da się wytłumaczyć słowami, gdy chodzi np. o zilustrowanie scen, obrazów. Wtedy rzeczywiście przydaje się doświadczenie i umiejętność szybkiej reakcji. Na tym polu współpracuję od kilkunastu lat z kompozytorem Jerzym Satanowskim.

JF: Wróćmy do Twoich autorskich projektów. Czy przystępując do nagrania masz już ustaloną koncepcję całości, czy też jest ona kształtowana dopiero podczas pracy w studiu?

ZW: Oczywiście już same kompozycje narzucają w pewnym stopniu charakter całości, który później jest dopracowywany podczas nagrania. Jeśli chodzi o moje dwie ostatnie płyty, to jestem bardzo zadowolony, że udało mi się stworzyć także dłuższe formy muzyczne. Stworzyłem je podpatrując moich mistrzów w dziedzinie kompozycji,  takich jak Namysłowski, Brecker czy Metheny.

JF: Czy można wiedzieć, co oznacza tytuł Twojej kompozycji, a zarazem i całej płyty „Tota”?

ZW: Nie chciałbym tego zdradzać. To taki mój sekretny szyfr, kombinacja słów, które mają dla mnie znaczenie bardzo głębokie, ponadczasowe.

JF: Skład instrumentalny na płytach „Wege” i „Tota” jest właściwie taki sam – trąbka (Jerzy Małek), fortepian (Marcin Masecki), perkusja („Wege” – Sebastian Frankiewicz, „Tota” – Ziv Ravitz) i, rzecz jasna, Twój kontrabas. Czy możesz się pokusić o krótkie porównanie tych nagrań?

ZW: Wolałbym tego nie robić. Niech zajmą się tym słuchacze i krytycy. Ja mogę tylko przytoczyć opinię mojego przyjaciela, który powiedział, że ten album po prostu jest inny.

JF: Na obu nagraniach pojawia się młody pianista Marcin Masecki, to postać – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – nieco szalona. Jego partie są nieprzewidywalne, burzą ustalony porządek.

ZW: To jest wspaniały muzyk. Znamy się od dawna, pierwszy raz z nim zagrałem, kiedy miał bodaj 15 lat. Już po paru akordach wiedziałem, że mam do czynienia z poważnym pianistą. To się słyszy od razu. Nieprzeciętna błyskotliwość i inteligencja muzyczna. Natomiast Jurek Małek to jeden z najlepszych naszych trębaczy młodego pokolenia. Obaj świetnie odczytali moje pomysły, nadali im zupełnie nowy wymiar. Pokazując im utwory pytałem – „Czy uważacie, że są trudne?” Bo najgorzej jest wtedy, kiedy muzyka brzmi jak trudna, wtedy jest i trudno, i nudno. Nie ma to żadnego związku z rzeczywistą trudnością kompozycji – na przykład utwory Namysłowskiego są niełatwe do wykonania, ale brzmią pięknie.

JF: Małek i Masecki to jednak trochę inne osobowości muzyczne.

ZW: Kiedy słucham naszej muzyki, odnoszę wrażenie, że jednak nie. Okazało się, że potrafią razem funkcjonować i idealnie do siebie pasują. Również Ziv Ravitz gra doskonale i zawsze ze swingiem, a ponieważ on i Marcin są ze sobą zżyci i świetnie zgrani, moje zadanie polegało na odnalezieniu się w przestrzeni pomiędzy nimi.

JF: Plany na przyszłość? Na nasze spotkanie przyszedłeś prosto z próby – uchylisz rąbka tajemnicy?

ZW: To bardzo ciekawy i inspirujący dla mnie projekt. Zagrałem mianowicie dwa koncerty muzyki klasycznej (Karnawał zwierzęcy Camille’a Saint-Saënsa) przy gorącej zachęcie moich przyjaciół, pianistów Pawła Kamasy i Magdy Hirsz. Dla mnie to była zupełnie nowa sytuacja, bo choć przeszedłem edukację klasyczną w szkole, to nigdy tej muzyki nie grywałem. Pokłosiem tych koncertów była propozycja zagrania z Kwartetem Prima Vista, gdzie na stałe gra m.in. Paweł Pańta. Ja go mam czasowo zastąpić podczas koncertów porannych dla dzieci w Filharmonii Wrocławskiej. Dla mnie gra z tymi symfonikami to prawdziwy zaszczyt.

Rozmawiał: Marek Romański


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 3/2008


 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu