Wywiady

Wojtek Mazolewski: Polka i skarpetki

Borys Kossakowski


Jesienią zeszłego roku ukazała się trzecia płyta Kwintetu Wojtka Mazolewskiego pod tytułem „Polka”. Zespół wkrótce rusza w kolejną trasę koncertową po Polsce, a w lutym do kin wchodzi film „Kebab & Horoscope” z jego muzyką. W międzyczasie artysta pracuje nad autorską kolekcją... skarpetek.

JAZZ FORUM: „Polka” to powrót Kwintetu do analogowego sposobu nagrywania. Wygląda na to, że pomysły i patenty producenckie wypracowane podczas pracy nad debiutanckim „Smells Like
Tape Spirit” się sprawdziły.

WOJTEK MAZOLEWSKI:Pomysł na Wojtek Mazolewski Quintet od początku zakładał analogową realizację płyt. Bez żadnych postprodukcyjnych tricków. Wierzę w siłę autentyczności takiego nagrania. Tworząc zespół postawiłem na bardzo młode i silne osobowości o wielkim talencie. Dlatego siłą zespołu jest granie na żywo. A najlepszy sposób, żeby to przekazać na płycie, to tradycyjne nagrywanie w jednym pomieszczeniu na żywo, na taśmę. Wszyscy muzycy widzą siebie nawzajem i słyszą naturalne brzmienie swoich instrumentów.

JF: To czasochłonny proces, wymaga długotrwałych prób z ustawianiem mikrofonów i wszystkich studyjnych peryferiów.

WM: Na tym polega cały kunszt produkcji. Ale to było moje wielkie marzenie, bo wielka jest też moja miłość do starych płyt. Kopalnią i inspiracją muzyczną pozostaje muzyka lat 60. i 70. Zarówno seria Polish
Jazz z Tomaszem Stańką, Andrzejem Trzaskowskim, Krzysztofem Komedą, jak i nagrania Alberta Aylera, Charlesa Mingusa, Erica Dolphy’ego... Ale także Jimi Hendrix, The Beatles, Led Zeppelin, Wishbone Ash. Chciałem uzyskać ten aksamitny sound.

JF: „Polka” brzmi ciepło i przyjemnie. Ale, podobnie jak w przypadku debiutu, i tu nie udało się wam za pierwszym razem uzyskać zadowalających efektów. Technika, którą odkurzyliście, została już w zasadzie zapomniana. Nikt nie pamięta, jak to się robiło w latach 60.

WM: Realizacja marzeń nie zawsze jest łatwa, prosta i przyjemna. (śmiech) Faktycznie musieliśmy odkurzyć stare analogowe urządzenia w studiu nagraniowym Radia Gdańsk. Niektóre dosłownie trzeba było wyciągnąć z piwnicy. Zamówiliśmy odpowiednio dużo godzin i zaczęliśmy próbować. Mieliśmy z tym dużo frajdy, ale analogowa technika nagrywania ma swoje wady. Jest czasochłonna, trzeba długo ustawiać wszystko zanim się zacznie grać. Nie pozwala na powrót do wcześniejszych ustawień. Trzeba robić notatki, zdjęcia. Ma to swój aspekt filozoficzny. Dzień wczorajszy już nie wróci, to, co robiłeś dobę wcześniej jest nie do odtworzenia. To nam przypomniało, jak ważne jest to, co tu i teraz. Trzeba korzystać z każdej chwili. Po pierwszej sesji nagraniowej do „Polki” nie byliśmy do końca zadowoleni z brzmienia. Dlatego wynajęliśmy studio na drugą sesję i... nagraliśmy coś zupełnie innego! Dopiero efekt trzeciej sesji słychać na płycie.

JF: Usłyszymy kiedyś nagrania z tej drugiej sesji?

WM: Leżą głęboko w szufladzie, ale wspomnienie o nich wywołuje szeroki uśmiech na mojej twarzy. Na razie nic więcej nie mogę powiedzieć.

JF: Ruszyliście w jesienną trasę koncertową, choć płyty jeszcze nie było na rynku. Czy ludzie wiedzieli, czego się spodziewać?

WM: Były tłumy, frekwencja nas zupełnie zaskoczyła. Ludzie przychodzili w ciemno. To było dla nas potwierdzenie, że idziemy dobrą drogą. Wiele osób zostawało po koncertach, żeby z nami porozmawiać. Usłyszeliśmy mnóstwo interesujących historii. Po jednym z koncertów przyszła do nas dziewczyna, która na naszym pierwszym koncercie cztery lata temu była sama. Z roku na rok przyprowadzała coraz więcej osób. Na ten przyszła z ósemką znajomych. Ich entuzjazm i radość były dla mnie bardzo wzruszające, to najlepsza inspiracja, żeby dalej pracować, ćwiczyć. Sprawianie ludziom radości uzależnia!

JF: Koncerty Kwintetu były prezentacją albumu niemal w całości, od deski do deski. Skład jazzowy zazwyczaj bardziej stawia na improwizację.

WM: Robimy jedno i drugie. Improwizujemy na formie. Ludzie tej płyty nie znali, więc musieliśmy im ją zaprezentować. Chcieliśmy dać ludziom całą moc „Polki”. Mogliśmy rozwinąć cztery tematy do piętnastominutowych wersji, ale wtedy co z pozostałymi dziesięcioma utworami? Czasem odlatujemy w wielką improwizację, ale nie we wszystkich utworach na jednym koncercie. Poza tym siłą tych utworów jest sound i sposób wykonania. Podczas koncertów bawimy się artykulacją, dynamiką, współbrzmieniem. W tych dźwiękach jest wiele zaczarowanych interakcji. To też jest pewien rodzaj improwizacji. Pomysł i umiejętność jego realizacji jest w tej płycie kluczowy. I to staramy się przekazać. Tu jest miejsce na wszystko w konkretnej formie. Np. utwór Berlin to free jazz, choć młody człowiek słyszy w nim techno. I to jest piękne!

JF: Mój ulubiony utwór na płycie to Paris. Powstał też do niego, nagrany w Paryżu, teledysk.

WM:W muzyce nie ma nic ważniejszego niż autentyzm. W WMQ nic nie udajemy, opowiadamy o sobie i o świecie, który nas otacza, najlepiej jak potrafimy. W Paryżu byliśmy już kilka razy, a podczas naszej przedostatniej wizyty, na którą pojechaliśmy z naszymi partnerkami, wydarzyło się tyle pięknych i intensywnych rzeczy, że tuż po powrocie napisałem Paris. Gdy dostaliśmy kolejne zaproszenie do Paryża, znów wzięliśmy ze sobą dziewczyny oraz operatora kamery Patrycję Płanik, która podążała za nami jak cień i zarejestrowała to, jacy jesteśmy grając, tańcząc, imprezując.

JF: W utworze pojawia się też damski głos należący do Sary Brylewskiej.

WM: Ten utwór ma w sobie dużo miłości i nostalgii. Sporo niepewności, ale i nadziei. Od początku miałem wrażenie, że to jest kołysanka. Chciałem uwypuklić ten charakter, dogrywając właśnie taki niezobowiązujący wokal. Żeby utwór koił uszy słuchacza. Często śpiewam mojemu synowi do snu. Ale tu słyszałem także damski głos. Poprosiłem więc Sarę Brylewską, by zaśpiewała ze mną. Jestem jej fanem od lat. Efekt jest niesamowity, bo dźwięk instrumentów i głosów się miesza, uzupełnia, działa na podświadomość. Co ciekawe, ten utwór ma wprawdzie piosenkową formę zwrotka-refren, ale z drugiej strony jest to chyba jedyny utwór na płycie, w którym każdy z nas gra solo!

JF: Co nowego niesie „Polka”?

WM: Nową jakość. Muzyka ma zupełnie inny charakter niż wcześniejsze dokonania. WMQ. Zależało nam na tym, żeby pokazać zespół w najczystszej postaci, rodzącą się energię, w którym czasami mniej znaczy więcej. Potrafimy mocno uderzyć na koncertach. Na płycie chcieliśmy pokazać inne oblicze, naturalne, w którym elementy układają się same. Tylko dlatego, że wierzymy w ich potencjał! Oblicze, w którym każdy dźwięk ma znaczenie. Każda zmiana wywołuje jakieś wrażenie. Nawet jeśli nie znasz się na elementach muzycznych, będziesz to odczytywał na poziomie emocji. Chcemy wzruszać, rozkochiwać i inspirować ludzi do tego, żeby twórczo myśleli, żeby robili to, co kochają i starali się być lepszymi.

JF: Podczas nagrywania ostatniej płyty zmieniła się obsada perkusji.

WM: Więcej materiału nagrał z nami Jakub Janicki. Grał wtedy z nami więcej i mentalnie całej grupie było bardziej po drodze z Kubą. Zresztą nadal gramy razem. Michał Bryndal miał swoje wspaniałe momenty, ale los rzucił go gdzieś indziej, dostał angaż w zespole Voo Voo. Wsparliśmy go, gdy przyjmował ofertę od Wojtka Waglewskiego, bo bardzo sobie cenimy twórczość Voo Voo. Choć wiedzieliśmy, że Michałowi może zabraknąć czasu dla Kwintetu. Zmiana nastąpiła w naturalny sposób i bardzo się cieszę, że rozwijamy się – on i my.

JF: Jesteś rozpoznawalny nie tylko na scenie, ale także poza nią. Mam na myśli twój wyrazisty styl ubierania się.

WM: Muzyk to styl... życia. (śmiech) Frazowanie jest stylem. Jak w pełni żyjesz tym, co robisz, to w naturalny sposób wyrażasz to całym sobą. Muzyka niesie pewną siłę wartości, które chcemy zakomunikować i zamanifestować, nawet jeśli nie gramy. Tak było z jazzem, bikiniarzami, hipisami, punk rockiem, hip-hopem, grunge’em. Przypomnijmy choćby Leopolda Tyrmanda – przygotowujemy właśnie produkcję teatralną na podstawie jego tekstów, więc jestem na bieżąco. Sposób, w jaki się ubierał, wzbudzał ogromne zainteresowanie. Tyrmand utrwalił się w naszej pamięci jako archetyp bikiniarza. Legenda mówi, że nosił buty na grubej zelówce, za krótkie spodnie i kolorowe skarpetki w paski. I krawat z grafiką przedstawiającą atol bikini. Stąd nazwa „bikiniarz”. Mało tego – kolorowe skarpetki Tyrmanda stały się symbolem walki jednostki z PRL-em. W nawiązaniu do tej tradycji właśnie jestem w trakcie przygotowywania serii skarpetek Pink Freud i Wojtek Mazolewski Quintet. (śmiech)

JF: W paski?

WM: Nie. Nie w paski. Nie lubię takiej dosłowności. Sam zobaczysz...

JF: Niedługo do kin wchodzi film „Kebab & Horoscope”, do którego napisałeś muzykę zaaranżowaną na kontrabas solo.

WM: Mój romans z filmem nabiera coraz większego rozpędu. Cieszę się z tego. Po napisaniu muzyki do audiobooków czuję się gotowy do pracy z filmem fabularnym. Od początku naszych rozmów o „Kebabie...” wiadomo było, że to film specyficzny, który potrzebuje nietypowej muzyki. Stąd decyzja o kontrabasie solo. Jeśli zaś chodzi o Tyrmanda – to będzie produkcja teatralna w reżyserii Krzysztofa Czeczota. W tej realizacji mój Kwintet będzie grał na żywo. Trwają rozmowy na temat produkcji, więc nic więcej powiedzieć nie mogę.

Przymierzamy się też do dużej produkcji filmowej, ale na razie również nie mogę podać szczegółów. Moim marzeniem jest, żeby w 2015 roku nagrać przynajmniej jedną produkcję dla Audioteki. Chciałbym zrealizować powieść „W drodze” Jacka Kerouaca w formie audiobooka. 



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu