Wywiady
Wojtek Mazolewski

WOJTEK MAZOLEWSKI: Smells like tape spirit

Maciej Karłowski


W ankiecie Jazz Top 2010 prowadzony przez Wojtka Mazolewskiego zespół Pink Freud zdobył laur najlepszej elektrycznej formacji roku. Znamy jego muzykę od dawna. Prowadzone przez niego zespoły podobają się krytyce oraz zdobywają serca publiczności. Jest jednym z najbardziej aktywnych muzyków jazzowych młodego pokolenia. Ciągle w ruchu, ciągle zaskakujący nowymi pomysłami gitarzysta basowy, kontrabasista, kompozytor i producent przedstawia swój nowy kwintet płytą o przewrotnym i dowcipnym tytule „Smells Like Tape Spirits”. O tym niecodziennym i bardzo starannie zaplanowanym przedsięwzięciu rozmawia z Wojtkiem Maciej Karłowski.

JAZZ FORUM: Po koniec lutego ukazała się najnowsza płyta sygnowana Twoim nazwiskiem. Wiem, że całość prac trwała niespełna trzy lata. To długo. Skąd taki dystans czasowy?

WOJTEK MAZOLEWSKI: Dojrzewało to tak powoli, dlatego że cały proces był wielowątkowy, i w toku realizacji dodatkowo się jeszcze rozrastał. Było to także, co nie jest bez znaczenia, bardzo przyjemne i smaczne doświadczenie. A wiadomo, w miarę jedzenia apetyt rośnie. Cały czas gdzieś w tle rosło przeświadczenie, że można to zrobić jeszcze lepiej, jeszcze dokładniej, jeszcze ciekawiej. W takich sytuacjach pośpiech nie jest dobrym doradcą.
Dla mnie samego było to zaskakujące doświadczenie, ponieważ w normalnych przypadkach nie zapadam na chorobę nadmiernego perfekcjonizmu, która jak wiadomo działa na zasadzie swego rodzaju perpetuum mobile. Jednak tym razem miałem przeczucie, że się nie mylę pozwalając rzeczom się uleżeć i znaleźć swoje miejsce, a sobie dając czas na nabranie do każdego etapu odpowiedniego dystansu.

JF: Jakie to były etapy?

WM: Było ich kilka, wszystkie działy się w znacznej mierze równolegle.

Najpierw pomysł na kolejny album i wszystko, co z tym związane, czyli zbieranie w całość inspiracji wówczas najważniejszych – i tych bezpośrednio muzycznych, i tych mających związek z moimi życiowymi zdarzeniami...

JF: Co to były za inspiracje?

WM: Kiedy patrzę z dystansu, to może nawet niekoniecznie nacisk kładłbym na inspiracje ex definitione, ale na zmiany w mojej codzienności. Nagle dużo czasu zacząłem spędzać poza obiegiem koncertowym. W tamtym czasie na rok zawiesił swoją działalność zespół Pink Freud. Okazało się, że mam bardzo dużo wolnego czasu, że oprócz muzyki muszę również zadbać o swoje zdrowie fizyczne. Niezwykle pomocni okazali się znajomi mający domy poza miastem. Korzystając z ich gościny i w kontakcie z naturą na nowo znajdowałem swoje miejsce w życiu. Tam odnajdywałem harmonię z otoczeniem i nabierałem bardzo wówczas potrzebnej energii do ogarnięcia się. Wyglądało to jak „agro tournee” po lasach i jeziorach Pomorza. (śmiech)

Wówczas też zaczęły się wyłaniać pierwsze szkice nowych kompozycji. Przełomowym momentem w tej sferze był czas, kiedy wpadł mi do głowy utwór Kaczeńce. Po dłuższym czasie nieobecności przyjechałem do Warszawy. Zainspirowany byłem obrazem Edwarda Dwurnika pod tym samym tytułem. Jego forma i kolorystyka zupełnie mnie olśniły i jeszcze ten tytuł. Niesamowita rzecz!

Zmagałem się także wówczas ze swoim ówczesnym kontrabasem, który naprawdę nie był tak grzeczny i posłuszny jak ten, który mam dzisiaj. Ćwicząc na nim, w głowie miałem śpiew łowiczanek. Grając więc na kontrabasie, podśpiewywałem sobie jakieś melodie zastanawiając się, jak mogłyby śpiewać je właśnie łowiczanki. Sam nie wiem jak to się stało, że jedną z tych wyśpiewanych melodii zagrałem na kontrabasie i nagle przyszło olśnienie, że przecież to mógłby być niezły basowy motyw.

Podziałało to jak niespodziewana dawka energii. Kilka następnych tygodni łaziłem i obmyślałem, co dalej można by z tym zaczynem utworu zrobić, jak go zaaranżować. Dopisałem do tego kilka zaskakujących motywów, a dopełnieniem była melodia Asi Dudy. Razem zabrzmiało to lekko i energetycznie, a jednocześnie dało nam duże możliwości interpretacji.

JF: W ślad za nowymi pomysłami, nowymi kompozycjami mamy dziś także i nowy zespół. On również zaczął wtedy powstawać?

WM: Tak jak wspomniałem, rzeczy działy się równolegle.

JF: Po co Ci nowy zespół? Pink Freud odniósł przecież sukces. Zdobył sobie dużą publiczność, nagrody, uznany został nawet zespołem jazzowym roku 2010 w ankiecie czytelników JAZZ FORUM, wydał płyty, o których mówiło i pisało się chętnie.

WM: Nie ma co osiadać na laurach. WMQ założyłem po to, żeby mieć working band, który będzie pracował i pomagał mi się rozwijać w dziedzinie, jaką jest współczesny jazz. Taki, z którym mógłbym robić muzykę, jaka dzisiaj mnie interesuje w kategoriach improwizacji.

JF: Pink Freud do tego nie wystarczał?

WM: Z wielu powodów nie! Pink Freud jest łakomym potworem, żądnym ofiar. Pożera wszystko i wszystkich. Jazz mu nie wystarczy. Czerpie z wielu źródeł i jest tak eklektyczny, że nie pozwala mi skoncentrować się na jednym aspekcie muzyki.

Przy czym chcę zaznaczyć, że Pink Freud miał swoje apogeum fascynacji jazzem i przypadło ono na płytę „Punk Freud” i album będący jej dopełnieniem czyli „Alchemię”. Potem w naturalny sposób zmierzał ku nowym lądom, i przyznam szczerze też czułem, że musimy iść i kombinować dalej, mieszać improwizacje z nowymi brzmieniami. Taka jest dynamika tego zespołu i uczę się z tego korzystać.

Potrzebny był mi jednak zespół, który pozwoli na głębsze wnikanie w muzykę akustyczną, który będzie głębiej drążył chodzące mi po głowie idee. Próbkę takiego spełnienia miałem w chwili pracy nad płytą „Grzybobranie”. To była intensywność, o jaką mi chodzi.

Chciałem przenieść ją na pracujący ze sobą trwale zespół, bo lubię proces rozwijania się poprzez muzykę i lubię być w tym procesie cały czas. Do tego jednak potrzebuję odpowiednich współpracowników, którzy są na tyle kreatywni, że zmuszają mnie do jeszcze intensywniejszej pracy i wnoszą na inny poziom, pozwalają zbadać rejony, w których do tej pory nie byłem. Zajęło to trochę czasu. Ostatecznie Wojtek Mazolewski Quintet to: Joanna Duda - fortepian, Oskar Torok, Słowak mieszkający w Pradze, na trąbce...

JF: Słowak z Pragi? Nie było nikogo bliżej?

WM: Oczywiście, że są bliżej znakomici muzycy, ot choćby w Pink Freud gra przecież Adam Baron, ale Oskar to muzyk dokładnie taki, jakiego szukałem do WMQ. Myśli nowocześnie, ma dobre, klasyczne wykształcenie i na dodatek jest szalenie sympatycznym człowiekiem, który wszedł do zespołu od razu. Rzecz polega także na tym, że nowy zespół to konstrukcja działająca na bardzo współczesnej tkance. Z jednej strony muzyczna tradycja, z drugiej nowe horyzonty. Trudne struktury kompozycji i umiejętność odnalezienia się w nich tak, aby nie stracić własnej artystycznej wolności. Do tego potrzeba błyskotliwości, szybkości skojarzeń, natychmiastowych reakcji, no i oczywiście bycia bardzo czujnym. Nie wszystkim, niezależnie od tego jak świetnymi są muzykami, działanie w takich trybach do końca odpowiada, nie dla wszystkich też jest to przyjemne.

JF: „Smels Like Tape Spirits” składa się z 11 kompozycji. Zapewne powstało więcej utworów. Co się stanie zresztą?

WM: Płyta ma ich dziesięć i jeden dodany. Powstało znacznie więcej niż 11 kompozycji. Muszę wyznać, że tak naprawdę to jest w jakimś sensie trzecia płyta tego zespołu, tyle że pozostałe dwie nie zostały wydane. (śmiech) W trakcie wszystkich tych działań, metamorfoz składu poszły także ogromne zmiany w repertuarze. Młodsi koledzy z zespołu wielokrotnie dawali sygnał, że chcieliby, żeby płyta powstała wcześniej. Ale każda zmiana w tych ogromnych puzzlach powodowała także zmiany w utworach, prowadziła do drobnych, ale jednak widocznych ulepszeń i tak naprawdę ostateczny dobór i kolejność to dzieło ostatnich miesięcy.

Bardzo nadwyrężyłem cierpliwość wszystkich, zdaję sobie z tego sprawę, ale tak naprawdę działo się to nie bez powodu. Cały czas czułem, że jestem już blisko osiągnięcia celu, jeszcze chwila, jeszcze jakaś korekta i będziemy brzmieć jak formacja, która gra ze sobą 100 lat.

JF: Żeby więc dopełnić całej układanki, nie sposób nie wspomnieć o technicznej stronie całego przedsięwzięcia.

WM: Zdecydowanie tak. To bardzo ważna część. Skoro wszystko układało się tak dobrze; powróciłem do gry na kontrabasie i zacząłem jakoś radzić sobie w tej materii, w zespole mam świetnych muzyków, wydaje mi się że ciekawe są kompozycje i pomysł na płytę. Grzechem byłoby więc nie zadbać o specjalnie przemyślaną produkcję. Nie zamierzałem pozwolić sobie na nawet niewielkie zaniechania. Ostatecznie przecież firmuję to swoim nazwiskiem. Chciałem więc żeby zabrzmiało to jak jazz Mazolewskiego.

A jakie płyty lubię najbardziej? Np. „A Love Supreme” Coltrane’a, a więc płyty nagrane w latach 60., kiedy to nagrywano w jednym pomieszczeniu, wszyscy razem, za pierwszym, góra drugim podejściem. Zaczęło się więc szukanie odpowiedniego studia nagraniowego. Trwało to rok i było rzecz jasna bezskuteczne.

Ratunkiem okazał się pracownik Radia Gdańsk, którego znam jeszcze z czasów yassowych – Piotr Jagielski. Piotr wiedział, co chodzi mi po głowie, jak chciałbym nagrać swoją nową muzykę i zasugerował, żeby pójść do dyrekcji i zapytać, czy nie można byłoby tutaj stworzyć odpowiednich warunków. Tak też zrobiłem. Audycje radiowe, które prowadzę w każdą środę o 22.40, czasem nagrywam w starym studiu, w którym zaczynałem w latach 90. z Paralaską i Inżynierem Kaktusem z nieodżałowanymi Świętym i Jackiem Olterem na perkusji. Tam nagrywałem swoje pierwsze płyty.

Teraz studio stało puste. Udało mi się więc przekonać szefów radia, że warto zaryzykować, wyciągnąć trochę starych gratów i odbudować stare studio. Piotr Jagielski zajął się całą techniczną częścią przedsięwzięcia, odtworzył pełny tor analogowy, zainstalował lampową konsoletę oraz magnetofony Studer. Razem z Piotrem Tarasiewiczem – współproducentem płyty dobraliśmy mikrofony z epoki, żeby uzyskać pożądane brzmienie. Kiedy to opowiadam, można byłoby pomyśleć, że rzecz nie nastręczała żadnych problemów, jednak doprowadzenie do finału zajęło ponad pół roku. W tym czasie zrobiliśmy trzy próbne nagrania, zanim wreszcie stanęliśmy naprzeciw siebie i nagraliśmy wszystko tak, jak brzmi teraz na płycie. Wszyscy musieliśmy przy pracy nad tym albumem przetrzeć wiele zarośniętych od dawna ścieżek. I my z zespołu, i reżyserzy nagrania także!

JF: Mamy płytę zrealizowaną w kompletnym torze analogowym, która w ostatniej fazie produkcji i tak została przekonwertowana do świata cyfrowego! Nie sądzisz, że to trochę para w gwizdek?

WM: Nie absolutnie. I to słychać. Nie tylko dlatego, że słyszalny jest szum taśmy. Ta realizacja fundamentalnie wpłynęła na brzmienie każdego instrumentu i na brzmienie całości. To po pierwsze. Po drugie równolegle z kompaktową edycją ukaże się wersja na płycie winylowej! I tu mogę od razu obiecać, że z tego pozostałego po nagraniach materiału muzycznego, który nie zmieścił się na podstawową wersję krążka, powstaną wydania ujmijmy to uzupełniające. Takie smakołyki na małych, siedmiocalowych płytach! Jest co wydawać!

Maciej Karłowski

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 3/2011

 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu