Wywiady

fot. Marcin Łazarski

Wojtek Myrczek: Love Revisited

Adam Dobrzyński


miejsce w konkursie Międzynarodowych Spotkań Wokalistów Jazzowych w Zamościu (2007), nagroda dla Największej Indywidualności Konkursu Lotos Jazz Festival – Bielska Zadymka Jazzowa 2010, Grand Prix w konkursie Jazz Voices 2011 (Litwa), zwycięstwo w Shure Montreux Jazz Voice Competition 2013 – trofea i wyróżnienia, jakie spłynęły na młodego wokalistę, tylko potwierdzają jego talent, kunszt muzyczny i słuszność wyborów artystycznych.


Wojciech Myrczek debiutował na naszych łamach pięć lat temu wywiadem i płytą „We’ll Be Together Again” wydaną przez Radio Katowice. Nagrywając wspólnie z pianistą Pawłem Tomaszewskim drugi krążek „Love Revisited” ujawnił aspiracje pokazania się szerszej publiczności na świecie.

O drodze do nowej płyty, o kulisach jej powstania opowiedział po koncercie promocyjnym w studiu im. Agnieszki Osieckiej w Warszawie w grudniu ub.r.

JAZZ FORUM: Dzięki zwycięstwu i zdobyciu nagrody publiczności Shure Montreux Jazz Voice Competition 2013 stałeś się jednym z najciekawszych wokalistów w Polsce, rozpoznawalnym również poza naszymi granicami.

WOJTEK MYRCZEK: Biorę to za komplement i dziękuję. Na szeroką rozpoznawalność będę musiał jeszcze zapracować, ale przygoda z Montreux rzeczywiście okazała się bardzo pomocna i otworzyła przede mną szereg możliwości. Od czasu konkursu zostałem zaproszony do Szwajcarii jeszcze cztery razy i każdy wyjazd zaskakiwał mnie ilością nowych informacji, doświadczeń, znajomości. Sporo się tam nauczyłem.

JF: Jan Ptaszyn Wróblewski powiedział się o Tobie: „Cechy szczególne: muzykalny, profesjonalny, pomysłowy i do tego Myrczek!”

WM: Najważniejsza z tych cech to oczywiście „Myrczek”. Ale mówiąc poważnie, cieszę się niezmiernie, że taki opis mojej osoby sformułował właśnie Ptaszyn. Bardzo mi w ten sposób pomógł. Ta opinia liczy sobie już kilka lat i pochodzi z czasów, w których nie miałem tyle pewności siebie, co teraz. Myślę, że byłem także nieco zagubiony – muzycznie i życiowo, jak spora część studentów ekskluzywnego wtedy kierunku Wokalistyki Jazzowej. Wsparcie takiego autorytetu jak Ptaszyn jest dla początkującego muzyka nie do przecenienia. A cytowane słowa są jedynie symbolem. Kryją się pod nimi zaproszenia do muzycznej współpracy – nie ma lepszej szkoły dla młodego artysty.

JF: Będąc wykładowcą Instytutu Jaz­zu Akademii Muzycznej w Katowicach zacząłeś poszukiwać podobnych cech u innych?

WM: Nie do końca. Jako kadra, podczas egzaminów wstępnych poszukujemy raczej ludzi, którzy wykazują pewne szczególne cechy. Muzykalność, pomysłowość, czy krea­tywność należą do najbardziej pożądanych. Dają one nadzieję na szybki rozwój takiej osoby podczas studiów. Potem wkraczamy w inny etap, ten właściwy, w którym rolą nauczyciela jest pomoc w rozwijaniu tych cech oraz kształtowanie innych, jak np. profesjonalizm, który wiąże się z opanowaniem rzemiosła i zdobyciem odpowiedniego doświadczenia zawodowego. Szukamy też u studentów cech, które mogą w przyszłości definiować ich artystyczną osobowość i pomagamy im je pielęgnować.

JF: Przy spotkaniach ze studentami Twoja pozycja, znajomość rynku muzycznego, historii jazzu, pomaga czy deprymuje?

WM: Im większe są sukcesy artystyczne nauczyciela, tym większe jego doświadczenie i wiedza, które może przekazać uczniom z korzyścią dla nich. Tę prawidłowość zauważyłem u wybitnych osób, od których uczyłem się jeszcze w domu, w szkole, potem na studiach, a przede wszystkim na scenie. Sam nie stawiam się w roli autorytetu, ale znam swoją wartość. Mam parę przydatnych rzeczy do przekazania i chętnie się nimi dzielę z tymi, którzy wykazują chęć i zainteresowanie. Stale się rozwijam, a im więcej umiem, tym pełniejszego wsparcia jestem w stanie udzielić studentom. Nie sądzę, abym miał kogokolwiek deprymować. Znam osoby, które w moim wieku mogły pochwalić się większymi sukcesami niż ja.

Sama metryka również nie ma większego znaczenia. Może poza tym, że większa różnica w latach potęguje respekt i często studentom łatwiej jest zaufać starszemu profesorowi niż komuś, kto mógłby być ich kolegą. Zwłaszcza w tak osobistej i ważnej kwestii, jaką jest śpiew. Dlatego wszystkich, tych bardziej i mniej ufnych, staram się jednakowo wspierać w ich artystycznych działaniach. Ostatecznie to nie od akademii czy pedagogów, ale od nich samych będzie zależała ich przyszłość w zawodzie muzyka.

JF: Cztery lata czekaliśmy na Twój kolejny muzyczny krok. Czy to efekt wyjątkowego dopieszczania „Love Revisited”, czy nadmiaru wydarzeń w Twoim życiu?

WM: Nie próżnowałem przez te cztery lata. Koncertowałem, rozwijałem się. W moim życiu też sporo się wydarzyło. Potrzebowałem tego czasu, żeby dojrzeć do kolejnych nagrań. Ale dotrzymałem obietnicy. Here we are together again.

JF: O tej płycie zaczęliśmy rozmawiać jeszcze we wrześniu 2013 roku. Ale czy już wówczas materiał, który trafił na płytę, był domknięty?

WM: Wydaje mi się, że mieliśmy wtedy ogólną koncepcję albumu oraz plany dotyczące części utworów. Po ostatecznym ustaleniu daty sesji w szwajcarskim studiu prace nabrały tempa. W trakcie nagrań pojawiło się wiele nowych pomysłów. Można powiedzieć, że płyta dojrzewała aż do ostatnich dźwięków zagranych w studiu.

JF: To intymna muzyka na Twój głos i fortepian Pawła Tomaszewskiego.

WM: Jak wiadomo, duet głosu i fortepianu nie należy do zestawień awangardowych. Doskonale jednak nadaje się do budowania aury intymności, która dla tematyki, jaką obraliśmy, wydaje się najwłaściwsza. Ponadto w duecie brzmienie obu instrumentów jest doskonale wyeksponowane, bogate w niuanse. Ta cecha miała ostateczne znaczenie przy decyzji o nagraniu takiej właśnie płyty. Każdy dźwięk lub jego brak ma zasadniczy wpływ na całość obrazu muzycznego. Aby wzbogacić kolorystykę brzmienia, posługujemy się grą planów. Zamieniamy się rolami – wiodącą i akompaniującą.

Trudnością było zaaranżowanie utworów w taki sposób, aby nie złożyły się jedynie na przyjemnie brzmiącą, ale nudną, miłosną płytkę, której słucha się tylko raz, ponieważ nie ma w sobie nic tajemniczego. A miłość jest tajemnicą. Jako temat piosenki czy wiersza często jawi się jako coś oczywistego, nieatrakcyjnego, taki jej obraz narzucony został przez popkulturę. Jednak kiedy się miłość naprawdę poczuje, to tak, jakby zostać wciągniętym przez niewidzialną siłę do alternatywnej rzeczywistości.

Nasza płyta miała być wciągająca i, jak się okazało, wielu słuchaczy już wciągnęła, z czego bardzo się cieszę.

JF: Podjąłeś się trudnego zadania, jakim jest opowieść o etapach w życiu zakochanych poprzez to, co znane, interpretowane, czasem mocno kojarzone tylko z jednym artystą.

WM: Zgodnie z tradycją tego nurtu poszedłem śladem większości muzyków jazzowych – sięgnąłem po standardy, aby za pomocą ich melodii oraz tekstów opowiedzieć to, co uważam za ważne. Idea interpretacji utworu polega na odnajdywaniu w nim nowego sensu, którego ów utwór nabrał w zetknięciu z nowym wykonawcą, w kontekście innego stylu, nowej epoki. Idąc dalej, można by zapytać, co tak naprawdę jest siłą sprawczą – czy to artysta wyraża się w pełni dzięki wielości utworów, które interpretuje? A może to sens utworu zostaje w pełni wyrażony poprzez wielość wykonań i różnych interpretacji?

Oba te warianty są zapewne równie prawdopodobne. Na „Love Revisited” wszystkie piosenki są ode mnie starsze – co oznacza, że to one były tutaj pierwsze.

JF: Ta selekcja była prosta, oczywista, choć jednak bardzo szczegółowo dopracowana. W moim odczuciu powstał w pewnym sensie concept album.

WM: Selekcja utworów zajęła nam sporo czasu, głównie z uwagi na potencjał brzmieniowy i aranżacyjny. Treść była z początku na drugim planie, choć oczywiście wszystkie piosenki traktują najogólniej mówiąc o miłości, która była tematem przewodnim. Wyjątkiem od tej reguły, a może właśnie potwierdzeniem, jest All Blues, który nie zawiera śpiewanego tekstu.

Zresztą słuchacze sami odnajdują nowe płaszczyzny znaczeniowe. Jeden z nich zauważył, że płyta zaczyna się śpiewem a cappella, a kończy utworem instrumentalnym, co stanowi swoistą klamrę. Przyznam, że nie zdawałem sobie wcześniej z tego sprawy, ale bardzo mi się takie spostrzeżenie podoba.

JF: Masz wśród tych dziesięciu kompozycji swoją ulubioną, taką, którą w szczególny sposób traktujesz na koncertach?

WM: Lubię wszystkie, ale Freedom Jazz Dance, ze względu na jego złożoną formę i genezę, zapowiadam i omawiam zwykle ze szczególną troską.

JF: Freedom Jazz Dance to muzyczna figura, w której pozwoliłeś sobie na sięgnięcie do ciekawej książki. Proszę opowiedz o tym.

WM: Główny temat utworu został skomponowany przez saksofonistę Eddie’go Harrisa. Autorem tekstu jest Eddie Jefferson, prekursor nurtu wokalistyki jazzowej zwanego vocalese, który polegał na dopisywaniu tekstów do istniejących tematów oraz improwizacji instrumentalnych. Temat jest krótki, więc postanowiłem go rozszerzyć o napisaną przeze mnie zwrotkę, która luźno nawiązuje do tekstu Jeffersona.

W obu częściach pojawia się motyw tańca. Dla mnie jest to taniec szalony, instynktowny, pierwotny, powodowany iskrzącym pożądaniem, jakie czują do siebie kobieta i mężczyzna. Potem następuje wirtuozowskie solo Pawła oparte na motorycznym ostinacie lewej ręki i wreszcie pojawia się jedyny na płycie tekst w języku polskim, fragment książki „Na początku było jednak światło”. Jej autorem jest nieżyjący już Włodzimierz Sedlak – ksiądz, profesor KUL, uważany za twórcę polskiej szkoły bioelektroniki, elektromagnetycznej teorii życia oraz pojęcia wszechpróżni.

Tekstu nie śpiewam, a jedynie go odczytuję na tle nieustającego groove’u w akompaniamencie fortepianu. Głównym celem zmiany języka było uzyskanie kolejnego efektu brzmieniowego, natomiast sama treść fragmentu nie jest bez znaczenia – uzupełnia ona i w pewien sposób konkluduje piosenkę. Myślę, że nie ma sensu, abym w naszej rozmowie zdradzał więcej, odsyłam czytelników JAZZ FORUM do książki, a przede wszystkim do płyty.

JF: Unforgettable zawsze kojarzone było tylko z jednym wykonaniem – nie boisz się ocen, reakcji bliższych krytyce, aniżeli pochwałom?

WM: Nie. To starcie przegra każdy, ponieważ Nat King Cole to absolutny mistrz swojego stylu i epoki. Podobnie było z Sinatrą. Kiedy był u szczytu kariery, pewien krytyk napisał, że wielu ówczesnych wokalistów stara się brzmieć jak Sinatra i właściwie to bardzo dobrze – bo Sinatra brzmi najlepiej. Moim celem nie było stawać w szranki z legendą, a raczej zaśpiewać po swojemu piosenkę, która towarzyszy mi od dzieciństwa. Po to chyba jest śpiew – żeby móc po prostu śpiewać to, co lubimy i uważamy za wartościowe.

JF: Jak zaczęła się Twoja współpraca z Pawłem Tomaszewskim?

WM: Pawła poznałem osiem lat temu w Akademii Muzycznej w Katowicach. On rozpoczynał swoją pracę na uczelni, ja rozpoczynałem swoje studia. Przez pierwszy rok akompaniował mi na zajęciach ze śpiewu. Potem nasze drogi się rozeszły, widywaliśmy się przy okazji uczelnianych koncertów. Grać ze sobą zaczęliśmy dopiero jakieś półtora roku temu. Zaprosiłem Pawła do udziału w koncercie „Wojciech Myrczek Jazz Evening” w Poznaniu, potem zaczęliśmy przymierzać się do stworzenia duetu, w międzyczasie wygrałem konkurs w Montreux, co dało mi bodziec do nagrania płyty i odtąd nasza współpraca zaczęła się na poważnie.

AD: Jak dokładnie rozkładała się między was praca nad tą płytą?

WM: Celowaliśmy w pięćdziesiąt na pięćdziesiąt procent. Dwie osobowości, dwa brzmienia, wspólna wizja i strategia. Dlatego nazywamy się Myrczek & Tomaszewski, a nie Myrczek feat. Tomaszewski lub Tomaszewski feat. Myrczek. Myślę, że cel udało się osiągnąć. Jesteśmy zespołem dwóch liderów.

JF: Nie było nikogo „dominującego”, przynoszącego najwięcej pomysłów?

WM: Zgodnie z naszym założeniem, szala nie przechyliła się znacząco w żadną stronę. Trudno powiedzieć z perspektywy prawie roku, ale wydaje mi się, że Paweł wniósł większy wkład w tworzenie aranżacji, ja w dobór repertuaru.

JF: Czy były między wami jakieś spięcia?

WM: Spięcia czyli kłótnie? Nic podobnego, jesteśmy dorosłymi ludźmi. Zdarzały się natomiast spory, konieczne w tego rodzaju pracy, które nieraz wręcz dialektycznie prowadziły nas do lepszych muzycznych rozwiązań. Na szczęście nie rozpadł się nasz duet przed wydaniem jego debiutanckiej płyty. (śmiech)

JF: Czy odrzuciliście jakieś pomysły?

WM: Tak, zaniechaliśmy nagrania piosenki Spring Can Really Hang You Up the Most. Może jeszcze kiedyś do niej wrócimy.

JF: Teraz przyśpieszysz pracę nad kolejną płytą, czy 2015 rok poświęcisz jedynie promocji „Love Revisited”?

WM: Premiera albumu odbyła się z końcem listopada 2014 roku, natomiast sesja nagraniowa miała miejsce w lutym, czyli prawie rok temu. Od tego czasu udało mi się przejść kilka kroków na muzycznej drodze i zgromadzić trochę pomysłów. Liczę na to, że teraz, kiedy „Love Revisited” jest już wydana, będę miał czas, żeby poważnie się nimi zająć. Przez rok można się stęsknić za studiem. Reasumując – Myrczek przyśpiesza.

JF: Miło to słyszeć. Jaki będzie nowy rok dla Ciebie?

WM: Czuję, że będzie dobry. Każdy kolejny rok jest lepszy – życie zawsze było dla mnie łaskawe i jestem za to wdzięczny. Niewykluczone, że będzie to rok trudny, ale w ostatecznym rozrachunku na pewno dobry.

JF: Najbliższe plany?

WM: Koncerty – m.in. w warszawskim Teatrze Roma, w moich ulubionych Katowicach, rodzinnych Czechowicach-Dziedzicach, przymiarki do nowego albumu, sesja na uczelni, znowu koncerty, czyli żywot człowieka poczciwego.

Rozmawiał:

Adam Dobrzyński



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu