Wywiady

Zbigniew Kurtycz: Pan, który był cichą wodą

Jola Fajkowska


ZBIGNIEW KURTYCZ: – Ojciec był radcą handlowym w Ministerstwie Kolejnictwa, a poza tym dyrygentem orkiestry w stylu działającej w latach 50. orkiestry Edwarda Ciukszy. To był zespół mandolinistów, ojciec go prowadził i grał na gitarze. Moim pierwszym instrumentem były skrzypce. Prywatnie przychodził pan nauczyciel, dobry skrzypek. Po krótkim czasie mówi do ojca: „Wiesz, co ci powiem, Mieciu, zostawmy te skrzypce. Zbyszek ma za grube palce, to nie jest dobry dla niego instrument”. I wtedy ojciec nauczył mnie grać na gitarze. Zapaliłem się do tego instrumentu, jak to młody chłopak. I do dnia dzisiejszego wszędzie wybieram się z gitarą.

Z gitarą przeżywałem dwie rzeczy. Jedną cudowną, kiedy zacząłem się uczyć, a drugą bardzo smutną. Pojechaliśmy ze Lwowa na pierwsze występy z naszym zespołem do Związku Radzieckiego. I tu się zaczynają różne zbiegi okoliczności. Ref-Ren, czyli Feliks Konarski, który w czasie rewolucji uciekł do Polski, zostawił matkę w Kijowie. Jedziemy na występ właśnie do Kijowa. I jest spotkanie matki na dworcu z synem. Każdy z nas przeżywał, a ja podwójnie. „Ale to nie pańska matka” – ktoś mówi. „Ale ja – mówię – przed wyjazdem dostałem od mego ojca na wyjazd cudowną hiszpańską gitarę”. Ciągle mam łzy w oczach, gdy to sobie przypominam. Ojciec powiedział do mnie: „Pamiętaj, pilnuj jak oka w głowie tej gitary”. A ja z tego wrażenia, że witaliśmy matkę Ref-Rena, zostawiłem gitarę. Pociąg odjeżdża, patrzę w lewo, w prawo, nie mam mojej gitary. Została w pociągu i nikt mi jej nie zwrócił.

JOLA FAJKOWSKA: – Czy po wojnie pojechał Pan tam, by zobaczyć rodzinny dom?

Naturalnie. Wszystko się zachowało. Najlepiej pamiętał nas nasz szewc. Miał obok swój warsztat i zawsze cokolwiek trzeba było, to zawsze podzelował.

– Pan chodził do szkoły razem z Kazimierzem Górskim, legendarnym trenerem naszych piłkarzy.

– Razem zdawaliśmy maturę. Marian Załucki też. Kolegowaliśmy się. W juniorach graliśmy w piłkę nożną w Pogoni Lwów. Ja na lewym łączniku i w ataku, Kaziu grał na środku. Wiele lat po wojnie spotkałem go na Legii w Warszawie. Ja żyłem muzyką, zrezygnowałem z futbolu. On zaś – piłka, piłka, piłka.

Ze Lwowa Pan pojechał w głąb Związku Radzieckiego.

– Wszystkie zespoły i muzycy uciekali z Warszawy, gdy wybuchła wojna i wkroczyli Niemcy. I wszyscy znaleźli się właśnie we Lwowie. Od razu zaczęły się tworzyć zespoły, bo muzycy kombinowali, co by tu robić. I tak w domu kultury Roxy Ref-Ren, czyli Feliks Konarski stworzył zespół Tea Jazz Żeleznodorożnikow. Jeździliśmy po Związku Radzieckim na koncerty. W 1941 roku, jak wybuchła wojna bolszewicko-niemiecka, byliśmy w Moskwie. Nie wiedzieliśmy, co robić. I Ref-Ren mówi: „Trzymajmy się razem, bo nie wiadomo, co się wydarzy”.

Mimo że Stalin wydał zakaz wyjazdów i nie wolno było opuszczać miejsca, w którym wojna zastała, artyści Ref-Rena pojechali na południe do Aszchabadu. W Czkałowie spotkaliśmy Ady’ego Rosnera, potrzebował dwóch muzyków. Wziął mnie i jeszcze jednego muzyka do siebie do zespołu. Krótko z nim występowałem. Trzymaliśmy się aż do momentu, kiedy Sikorski i Majski podpisali umowę o utworzeniu polskiej armii na terenie ZSRS. Zaciągnąłem się natychmiast.

Czy z Armią generała Andersa przeszedł Pan cały szlak?

– Irak, Iran, Transjordania, Palestyna, byłem w wojsku z prawdziwego zdarzenia. Potem Włochy, gdzie zakończyła się moja wojenna tułaczka.

Jaki rodzaj muzyki zespół preferował?

– Nasz zespół w wojsku wzorował się na Glennie Millerze. Cały jego program, wszystkie piosenki były w naszym repertuarze. Śpiewałem już wtedy Chattanooga Choo Choo, In the Mood, ale także polskie piosenki przedwojenne.

Jaki był skład tego zespołu? Jakie instrumenty? Pan na gitarze?

– Dwie trąbki, puzon, kontrabas, trzy saksofony, czy nawet cztery, cała sekcja, no i ja z gitarką. Na fortepianie grał Leszek Krzaklewski, rodzina Mariana. Mamy zdjęcie zrobione na pustyni irackiej.

– Czy dla żołnierzy grano jakiś specjalny repertuar?

– Mieliśmy występy na wolnym powietrzu, jak i inne zespoły – angielskie, amerykańskie. Samochód przyjeżdżał do jednostki. Na samochodzie było pianino, my siedzieliśmy dookoła i śpiewało się rozmaite piosenki. Wszędzie nas bardzo lubili. Byliśmy gośćmi generałowej de Gaulle, która była w nas, Polakach, zakochana. Zawsze pytaliśmy, co jest powodem sympatii pani generałowej. Generał de Gaulle, dowódca sił francuskich, znał Polaków wcześniej. Był w Kutnie we francuskiej misji wojskowej, a w Rembertowie wykładał teorię taktyki. Został odznaczony Virtuti Militari za 1920 rok. Żona generała mówiła, że lubi, kocha Polaków, dlatego że są grzeczni i całują w rączkę. Zabrali nasz zespół do ich letniej rezydencji w górach Libanu. Przyjechaliśmy pięknym samochodem Zeppelinem. Oniemieliśmy. Cudo. Basen, dziewczynki… Znam trochę francuski, bo się uczyłem w domu. Spędziliśmy tam ponad dwa tygodnie. Z wizytą do gen. De Gaulle’a przyjechał gen. Stanisław Kopański, mój dowódca. Gdy odjeżdżał, to mówił: „Chłopaki, pamiętajcie, żebyście wstydu nam nie przynieśli”. A dziewcząt było tam co niemiara.

Jak wyglądała podróż powrotna do Polski?

– Opowiem historię, jaka mi się przydarzyła, w którą aż trudno uwierzyć. Nostalgia strasznie mnie męczyła, chcę wracać do Polski. Krzaklewski mówi do mnie: „Zbyszku, czyś ty zwariował? Co ciebie tak goni?”. „Tęsknota”. Nie wiedziałem, co się dzieje z rodzicami, czy zostali we Lwowie, czy nie. Leszek przyjechał z dziewczyną pożegnać mnie, Willysem, samochodem. Wzdłuż torów kolejowych w Neapolu była droga. Ruszył transport pociągiem, a Leszek z samochodu: „Zbyszek, wysiadaj!”. I przeszliśmy na bałak lwowski: „Zbyszek, ta bój się Boga, ta zawsze zdążysz!”. Lubiliśmy po lwowsku gadać.

Później często wykorzystywałem znajomość lwowskiej gwary. Po kilku dniach podróży wylądowaliśmy w Krakowie. Rynek, pełno ludzi, specjalnie na podróż sprawiłem sobie battledress, angielskie umundurowanie. Ludzie mnie zaczepiają: „Ach, proszę pana, pan w Anglii był. Może pan spotkał…”. „Szukam lwowiaków”. Stoi facet z boczku i nagle mówi: „Ale panu tak lało w tym mundurku. Pan wygląda, pan oficerek, nie? Nareszcie mam lwowiaka”. „A skąd pan wie?” – ja na to.

Skąd pan wi? Chyba…

– Szukam lwowiaków. A on za rękę mnie wziął i mówi: „Kochany panie oficerku, chodź pan ze mną na dworzec. Kierownik dyżurny ruchu jest lwowiak”. Prowadzi mnie na dworzec w Krakowie i krzyczy: „Franek, ty widzisz tego naszego oficerka? Dopiero co przyjechał do Polski i szuka lwowiaków”. Ten Franek podszedł do mnie, patrzy zadowolony: „A jak się pan nazywa?”. „Kurtycz.”. „Juli Kurtycz?” – pyta się. „To mój stryj”. „To on w Gliwicach jest. Też kolejarz. Zawiadowca stacji” – dowiedziałem się. Zadzwonił korbką do Gliwic i mówi: „Czy Kurtycz Julian ma dzisiaj dyżur?”. Coś rozmawiali i za chwileczkę podchodzi, jak się okazało, mój stryj do telefonu. „Kto mówi?” Bo też lwowiak. „Zbyszek”. „Jaki Zbyszek?” – pyta się – „Zbyszek nie żyje”. Zaniemówił, a po chwili: „Matko Boska!”. To naprawdę coś nieprawdopodobnego, jaki zbieg okoliczności! Tego samego dnia wieczorem byłem w Gliwicach. Znalazłem się wśród całej mojej rodziny, moja świętej pamięci mama popatrzyła na mnie…

Bo cała rodzina przeniosła się ze Lwowa.

– Już mieszkania dostali. Mama zemdlała, bidula. Gdy oprzytomniała, mówi: „Synku, a po coś ty tu wracał?”. Takie były jej pierwsze słowa. Nigdy tego nie zapomnę. Jak już się zadomowiłem, zainteresowali się mną muzycy w Krakowie. Pierwszy był pan Kazimierz Turewicz. Ja wszędzie z gitarą, podśpiewywałem rozmaite piosenki. „Panie Kazimierzu, nie tylko śpiewam, ja też improwizuję!” – przedstawiłem się.

Jest Pan jazzmanem, krótko mówiąc.

– Co miesiąc dostawałem piosenki od różnych zespołów. Przy każdej trochę improwizowałem. Tak się zapalili do mnie, że stworzyli zespół, z którym pojechaliśmy do Zakopanego na występy. I kto wie, czy bym nie został tam na zawsze i nigdy nie był popularny. Któregoś dnia śpiewałem w Zakopanem w słynnej kawiarniMorskie Oko. Podszedł do mnie pewien pan i mówi: „Zabieram pana do Warszawy”.

Kto to był?

– Zygmunt Karasiński. Prowadził wtedy zespół„Tysiąc taktów muzyki jazzowej”. „Ja pana potrzebuję”. „Kochany, gdzie ja będę mieszkał?”. „Będzie pan mieszkał u mnie na Dynasach w Warszawie, będzie pan miał swój pokoik”. Dynasy na Powiślu, słynne miejsce, tam odbywały się przed wojną wyścigi konne.

I tak się rozpoczęła wielka ogólnopolska kariera Zbigniewa Kurtycza.

– Zacząłem jeździć z Karasińskim z koncertami po Polsce. Stałem się popularny. Trafiłem do warszawskiego Teatru Satyryków, poznałem Jerzego Jurandota. Śpiewałem ze śpiewaczką koloraturową Bogną Sokorską. Kończyła studia wokalne i była do nas dokooptowana. Bidulka, była taka nieśmiała, ale dysponowała pięknym głosem. Jej mężem był Jerzy Sokorski, pianista i kompozytor, brat Włodzimierza Sokorskiego, szefa telewizji.

Ale były też obostrzenia w stosunku do muzyków, bo Pan nie mógł grać Glenna Millera.

– Niestety były ograniczenia, ale w lokalach przemycaliśmy jazzowe rytmy. Kiedyś miałem historię nie z tej ziemi w Krakowie. Szef zespołu Zbigniew Wróbel mówi do mnie: „Słuchaj, Zbyszku, nie znasz naszego klezmerskiego powiedzonka. Do nas przychodzą rozmaici ludzie, UB-owcy też. Jeżeli taki podejdzie, to powiemy ‘neskim’”. Nagle pod estradę podchodzi facet. Ja tu z gitarą, tam muzycy, wcześniej śpiewałem kilka utworów po angielsku, trochę improwizowałem. Ten facet rozmawia z naszym kierownikiem zespołu. Wskazując na mnie, pyta się: „W jakim języku on śpiewa?”. Zbyszek dał mi cynk i mówi: „Neskim, neskim mulans”. To znaczy – uważaj! Uśmiechnąłem się do niego, facet do mnie: „Po rosyjsku pan umie zaśpiewać? Niech pan zaśpiewa”. Zaśpiewałem mu „Ty pomnisz nasze wstrieczi…”, piękny romans rosyjski, jeszcze z carskiej Rosji. Cudo romans, on zdębiał. Chwycił mnie za rękę i do baru. Chciał mnie upić. Przychodził prawie codziennie i zawsze prosił mnie o ten utwór. Koledzy do mnie mówili: „Widzisz, Zbyszek, jak to dobrze wiedzieć, co to jest ‘neskim’”. Okazało się bowiem, że to był szef UB na Montelupich w słynnym więzieniu w Krakowie.

Przechodzimy do najważniejszego etapu kariery piosenkarskiej, czyli do Cichej wody. Mówimy Kurtycz, myślimy
Cicha woda.

– Mam to samo u siebie w dzielnicy. „Czy pan nie jest cicha woda?” – pytają.

A Pan dodaje: „ale brzegi ciągle rwie”. Jak powstała ta piosenka i jak doszło do jej napisania?

– Piosenka powstała najpierw z tekstem rosyjskim pt. Ejda, pareń-pareniok. W zespole Ady’ego Rosnera śpiewał ją Rosjanin Paweł Hofman. Wychodził przebrany za wojaka. Piosenką zainteresował się w Polsce Karol Szpalski z Teatru Satyryków w Krakowie. Śpiewałem ją najpierw po rosyjsku. „To rosyjska piosenka?”. „Nie. Ady’ego Rosnera z takim tekstem”. Akurat na spotkaniu był Ludwik Jerzy Kern, autor wierszy, satyryk, ale też pisał opowiadania dla dzieci. I on stworzył słynny tekst, znany do dziś. Ady Rosner nie mógł dostawać tantiem, bo ZSRS nie respektował międzynarodowych umów, a sam Rosner popadł w zapomnienie wskutek stalinowskich represji. Widziałem się z nim w latach 60. w Rosji. Rosner powiedział, że bardzo jest mi wdzięczny, że śpiewam tę piosenkę.

Współpracował Pan z orkiestrami Zygmunta Wicharego, Jerzego Dudusia-Matuszkiewicza i Andrzeja Kurylewicza, czyli zespołami jazzowymi. Taka muzyka zaczyna się powoli przebijać. Pan miał swingowy rytm, umiał Pan improwizować.

– W 1955 roku zaprosił mnie Leopold Tyrmand na „Seans z powidłami”. Nie można było użyć słowa „jazz”, więc był dżem, czyli powidła. Wystąpiłem z Carmen Moreno i Janem Walaskiem. Swing miałem w sobie, wewnątrz. Starałem się przemycać nowe rzeczy, często zakazane lub niewskazane. Tekściarze pisali polskie słowa do zagranicznych utworów. Cenzor się na to nabierał, sadząc, że to polska piosenka. Niezwykła jest historia piosenki zatytułowanej Za dzień już nie spotkamy się. Skomponował ją George Scott, saksofonista, perkusista, kompozytor i bandleader. Przez całą wojnę mieszkał w stolicy, a po ucieczce z obozu przejściowego po powstaniu warszawskim znalazł się w Zakopanem.

Opowiadano mi, że Georg Scott był najbarwniejszą postacią przedwojennej Warszawy. Elegancki, bogaty Amerykanin.

– Przed wyjazdem Wiery Gran mieliśmy koncert z Zygmuntem Karasińskim, śpiewaliśmy w kawiarni Kameralna przy Foksal w Warszawie. Wiera po występie mówi: „Zbysiu, wnet wyjeżdżam do Izraela. Dostajesz ode mnie piosenkę, którą śpiewałam, bo tylko ty dobrze ją zaśpiewasz”. Ten utwór bardzo długo wykonywałem. Słowa w 1954 roku napisała Krystyna Wolińska, ale melodia jest przedwojenna.

Jak zachować dobrą kondycję i być w dobrej formie jak Pan?

– Sport, sport i jeszcze raz sport. W młodości grałem w piłkę nożną i hokeja, a w tenisa do dnia dzisiejszego. Tu historia. Ja i Wojtek Młynarski zostaliśmy niedawno odznaczeni złotym medalem Gloria Artis. Czekamy w Ministerstwie Kultury. Ja stoję z boczku, Młynarski, kawał chłopa, mówi do mnie: „Zbysiu, a może byśmy sobie tak debelka zagrali?”. Ja na to: „Błagam cię, nie denerwuj mnie, bo ja już bym wziął rakietę!”. Każdą wolną chwilę spędzaliśmy na Legii, wszyscy się znali. Wśród tenisistów nasi znakomici aktorzy. Jan Englert jest bardzo dobrym tenisistą, między nami była rywalizacja. Jurek Gruza, jak przychodził na kort, mówił: „Zbysiu, niech jeden zejdzie, to ja będę grał”. Ula Dudziak jest mistrzynią oldbojek. Sport utrzymuje w kondycji. Gdyby nie kręgosłup, który daje o sobie znać…

Dobra kondycja fizyczna uratowała Panu życie. Słyszałam o wypadku, jaki zdarzył się na estradzie. Jak to było?

– Szykowaliśmy się do wyjazdu do Izraela w 1968 roku z orkiestrą Zygmunta Karasińskiego. Przygotowałem śliczną piosenkę po hebrajsku. Żydzi będą cię na rękach nosić – mówił Karasiński. Próby tego programu odbywały się w Zamościu. Karasiński robił numer ze skrzypcami fosforyzowanymi, które świeciły w ciemnościach. Poprosił mnie, żebym ze smyczkiem dochodził do niego. To był numer po przerwie. Ale ktoś w czasie przerwy przesunął mikrofon na proscenium tuż przed niezabezpieczoną zapadnią. Wszedłem ze smyczkiem, odwracam się w prawo, chcę iść w kulisę. Ponieważ mikrofon został daleko przesunięty, to wychodząc, zaczepiłem go nogą. Dalej już nie pamiętam. Obudziłem się w garderobie. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Basia później mi opowiadała, że nikt nie wiedział, gdzie zniknąłem. Miałem śpiewać swoje piosenki na koniec programu. Przylatuje konferansjer: „Gdzie Zbyszek? Gdzie Zbyszek?”. „Jak to? Był na scenie, bo miał podawać smyczek”. Akustyk mówi, że słyszał, że coś spadło. Popędzili tam, a ja – bidny, nieprzytomny leżałem w dziurze na cztery metry sześćdziesiąt pięć centymetrów, jak później wymierzono. Do dziś mam połamane kości lewej ręki.

Izrael przepadł. Ktoś inny pojechał?

– Na moje miejsce pojechał Jerzy Michotek. Też z gitarą...



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu