Wytwórnia: Allegro Records 029
Oyi;
Crazy Girl;
My Ballad;
Ifunanya (Love);
Kattorna;
Cherry
Muzycy: Wojciech Staroniewicz, Przemek Dyakowski, saksofon tenorowy; Darek Herbasz, saksofon barytonowy; Marcin Janek, saksofon sopranowy; Dominik Bukowski, marimba, wibrafon, xylosynth; Janusz Mackiewicz, gitara basowa; Roman Ślefarski, perkusja; Larry Okey Ugwu, instr. perkusyjne
Recenzję opublikowano w numerze 12/2015 Jazz Forum.
Mistrz saksofonu, przed laty jedyny europejski finalista Międzynarodowego Konkursu Improwizacji Jazzowej w Waszyngtonie, kolejny raz rozpisuje swoje aranżacje na rozbudowaną sekcję saksofonową, czyniąc zeń podmiot artystycznych poszukiwań brzmieniowych.
Ale tym razem Wojtek Staroniewicz idzie dalej. Jego wcześniejszy A’freak-an Project, będący efektem zainteresowania saksofonisty muzyczną kulturą Czarnego Lądu, tutaj nabiera swoistego przejawu ingresu muzycznych kultur. Jak to możliwe? Oto rękę podaje sobie to, co polskie w jazzie, czyli spuścizna po Krzysztofie Komedzie, z afrykańską rytmiką.
Całość otwiera kompozycja nawiązująca tytułem do nigeryjskich inspiracji, bowiem Oyi to region i miasto w nigeryjskim stanie Anambra. Podobnie jest z kompozycją Ifunanya (Love), zatytułowaną żeńskim imieniem, wywodzącym się z języka południowo-wschodniego ludu Igbo. Tutaj Staroniewicz pokazuje afrykańskie korzenie jazzu tak znakomicie, że nawet przez chwilę nie możemy mówić o etno-jazzie, ale o jazzie płynącym wprost ze swych źródeł. O ile już gdzieś owej „ludowizny” możemy szukać, to raczej w utrzymanym w typowej rytmice równoważnej między triolowym 4/4 a 12/8 wstępie do Crazy Girl (podobnie dzieje się w Kattornie), czy w solidnie afrykańskim podejściu do kolejnej komedowskiej perełki – Mojej Ballady. Muzyka płynie sobie raz leniwie, sącząc piękne, ciepłe barwy tak niespiesznie, jak niespiesznie płynie czas w dorzeczach Kaduny czy Gongoli. Kiedy indziej pokazuje rytmiczny pazur. Fajne rozłożenie partii solowych z improwizacją barytonową w finałowej ekspozycji tematu (Crazy Girl), znakomite kontrapunkty wibrafonu.
Mnie
przypadło do gustu zwłaszcza finałowe Cherry, chyba najbardziej
afrykańskie, choćby przez zastosowanie wysuniętej na pierwszy plan marimby
(wszak to proste skojarzenie z afrykańskimi balofonami) i zbudowaniu
przez ten idiofon z perkusjonaliami misternej pajęczyny stanowiącej tło do
tematu granego przez dęciaków.
Nowe odczytanie, zamierzona dekonstrukcja i powtórne stworzenie formy – rekonstrukcja? Chyba tak. A co na to twórca oryginału? Jestem pewien, że cieszy się gdzieś tam w Niebiesiech z tego, że duch jego muzyki nie zamiera, przybierając wciąż nowe wcielenia.
Autor: Piotr Iwicki