Wytwórnia: SJ Records 018
For D. 7:03
Robin 2:13
At Home 8:48
The Teacher 2:35
One Brother, One Sister 5:58
The End 2:43
The Night 6:42
Together in Rush 6:13
Muzycy: Tomasz Wendt, saksofon tenorowy; Grzegorz Piasecki, kontrabas; Wojciech Buliński, perkusja; Dawid Lubowicz; Mateusz Smoczyński, skrzypce; Michał Zaborski, altówka; Krzysztof Lenczowski, wiolonczela; Magdalena Zawartko, śpiew (1,6); Łukasz Damrych, fortepian (2,4,6)
26-letni
saksofonista jest niedawnym absolwentem wrocławskiej Akademii Muzycznej (gdzie
pisze właśnie doktorat). Jak większość wyróżniających się artystów swojego pokolenia,
ma za sobą etap intensywnego wygrywania konkursów (m.in. pierwsza nagroda indywidualna
w konkursie festiwalu Jazz nad Odrą 2013, druga nagroda zespołowa festiwalu
w hiszpańskim Getxo w tym roku). Oprócz koncertów na czele
autorskiego tria i kwartetu stawał na scenie u boku takich
znakomitości, jak Dean Brown, Eric Marienthal, Piotr Wojtasik, Grzegorz
Nagórski, Artur Lesicki i Arek Skolik. Jest muzykiem kompletnym
i wszechstronnym, a do tego serdecznym i życzliwym kompanem do
rozmowy i zabawy, materiałem na jednego z liderów polskiej sceny
jazzowej.
JAZZ FORUM: Twój tata, Adam Wendt, jest jednym z najlepszych polskich saksofonistów jazzowych, więc pytanie, skąd się wzięła twoja miłość do jazzu, nie powinno być zaskakujące…
TOMASZ WENDT: Wbrew pozorom, nie ma bezpośredniego związku między zajęciem mojego taty, a moim wyborem. Saksofon pojawił się moim życiu dlatego, że w pewnym momencie poczułem trudną do odparcia pokusę i potrzebę, żeby na nim grać. Ta miłość przyszła naturalnie, jakby spoza mnie.
Chodziłem do normalnej podstawówki, gimnazjum i ogólniaka, a muzyki uczyłem się popołudniami i wieczorami. Natłok zajęć był na pewnym etapie mojego życia uciążliwy. Ileż imprez mi uciekło dlatego, że w piątek popołudniu zamiast na zabawę musiałem jechać pociągiem do szkoły muzycznej w Gdańsku, a wieczorem, po zajęciach, byłem już tak zmęczony, że myślałem tylko o tym, żeby jak najszybciej wrócić do domu w Bałdowie. No, ale to już był chyba ten moment, w którym muzyka zaczęła stawać się najważniejsza, więc nie żałuję.
JF: Kiedy i dlaczego chwyciłeś za saksofon?
TW: Pod koniec podstawówki zapisałem się do ZHP i już, szczerze mówiąc, nie pamiętam, czy dlatego, że chciałem przeżyć jakąś młodzieńczą przygodę, biegać po lasach i spać w szałasie, czy raczej dlatego, że w harcerstwie była orkiestra dęta, a ja już chyba odkryłem w sobie zamiłowanie do saksofonu. Trafiłem do orkiestry pod kierunkiem druha Jerzego Kubickiego, który zaproponował mi… tubę. Raczej nie tego oczekiwałem i na szczęście nie było problemów z przekonaniem go, żeby jednak pozwolił mi pograć na saksofonie. Zresztą, bycie harcerzem też mi się bardzo podobało. Piękne obozy, pierwsze miłości, niezapomniana ceremonia przyrzeczenia, krzyż harcerski… Harcerzem jest się do końca życia, ale to całkiem inna historia.
Skoro już grałem na saksofonie – na razie pożyczonym – to i coraz więcej słuchałem saksofonistów i tutaj tato odegrał dużą rolę. Podrzucał mi płyty, po które sam bym nie sięgnął, bo moja wiedza ograniczała się wtedy do kilku najsłynniejszych nazwisk, z Coltrane’em i Breckerem na czele. Dzięki tacie poznałem takich muzyków jak Hank Mobley, Stan Getz, Don Byas, Johnny Griffin, Gene Ammons, Eddie „Lockjaw” Davis, Zoot Sims. Do dziś, choć podziwiam największych współczesnych saksofonistów – Joe’ego Lovano, Joshuę Redmana, czy Branforda Marsalisa – mam wobec tych wielkich, zapomnianych trochę mistrzów, wielki dług do spłacenia.
W liceum muzycznym
w Gdańsku-Wrzeszczu grałem na alcie. Moim nauczycielem był tam profesor
Władysław Chwin, niezwykły człowiek, który w równym stopniu wtajemniczał
mnie w sprawy czysto techniczne, jak i otwierał oczy na kwestie
zupełnie pozamuzyczne. To nie jest tak, że nie chciałem uczyć się od taty, którego
zawsze podziwiałem jako jednego z największych artystów w tym zakątku
świata. Ale w naszym wypadku to po prostu się nie udało, choć próbowaliśmy
relację ojciec-syn poszerzyć o relację mistrz-uczeń. Nie chcę podważać
jego talentu pedagogicznego, ale, mówiąc wprost, buzującemu od hormonów
chłopakowi nie chciało się odrabiać lekcji zadanych przez tatę, a on
niespecjalnie naciskał, żeby te zadania wyegzekwować, co okazało się bardzo rozumnym
podejściem, bo dzięki temu uniknęliśmy konfliktów i do dziś tato jest moim
wielkim autorytetem.
JF: Uczyłeś się grać na saksofonie, ale chodziłeś też do zwykłego ogólniaka. Wyobrażam sobie, że rówieśnicy nie podzielali twojej miłości do jazzu.
TW: Tylko ja tego słuchałem! Raz podszedł do mnie kolega z klasy i zagadał o Coltrane’a. Okazało się, że fascynuje się „późnym” Trane’em, freejazzowym, a ja akurat byłem na etapie tego wcześniejszego, bardziej hardbopowego, ale, mimo wszystko, znalazłem bratnią duszę. Trochę mnie martwiło, że kolega słucha też heavy metalu, bo to zupełnie nie był mój świat, no, ale i tak nie mogłem już powiedzieć, że nikt mnie nie rozumie.
W liceum zacząłem już na poważnie myśleć o graniu. Ktoś mnie wtedy zapytał, nie rozumiejąc, że znowu nie wybieram się na jakąś osiemnastkę, tylko na zajęcia z saksofonu: „Po co ty się w ogóle uczysz grać? Przecież już umiesz?”. To mi uświadomiło, że wszedłem na ścieżkę, która właściwie nigdy się nie skończy. W ogólniaku jechałem głównie na czwórkach i trójkach, ale w szkole muzycznej miałem same wzorowe. Coraz bardziej się poświęcałem graniu. Zaczęły się pojawiać pierwsze płatne dżoby, jakieś konkursy, nagrody, nawet wesela…
JF: Na studia pojechałeś na drugi koniec Polski, do Wrocławia.
TW: Zdawałem na uczelnie w Gdańsku, Katowicach i Wrocławiu. To było szaleństwo – z Tczewa do Katowic, z Katowic do Gdańska i od razu (żeby zdążyć na rano) Gdańsk-Wrocław. Powiodło mi się na każdej z trzech akademii. Ale po długim namyśle wybrałem Wrocław. Trafiłem do klasy Janusza Brycha, ale zajęcia miałem również z Tomkiem Pruchnickim. Od jednego i drugiego bardzo dużo się nauczyłem.
Wiele zawdzięczam prof. Aleksandrowi Mazurowi, człowiekowi, który stworzył we Wrocławiu zakład jazzu i przez wiele lat prowadził świetny big band. Wszyscy tam grali! Wymienialiśmy się miejscami, raz grało się pierwszy saksofon, innym razem drugi. Nie było żadnej napinki, nauka i zabawa. Byłem zaszczycony, kiedy dwa lata temu prof. Mazur zaprosił mnie jako solistę podczas występu big bandu na Jazzie nad Odrą.
JF: W sekcji rytmicznej na płycie „Behind The Strings” grają twoi koledzy ze studiów – perkusista Wojciech Buliński i basista Grzegorz Piasecki. Jak powstał ten zespół?
TW: Z Grześkiem łączy nas porozumienie nie tylko muzyczne, ale i takie codzienne, życiowe. Jako muzyk idealnie sprawdzał się praktycznie w każdym zespole, do jakiego zapraszałem go w czasie studiów – w trio, kwartecie, kwintecie, wspólnie zdobyliśmy kilka nagród. Wojtka Bulińskiego, który, tak jak Grzesiek, jest trochę ode mnie starszy, poznałem nieco później. Naturalnie się do siebie dopasowaliśmy – jest niezwykle muzykalny i gdy chodzi o grę w trio, nie ma sobie równych. Kiedy już wiedziałem, że będę nagrywać płytę z Atom String Quartet, to było jasne, że zagrają na niej Grzesiek i Wojtek.
JF: Płytę nagrywałeś latem tego roku w studiu w Lubrzy, słynnym z tego, że jest w nim do dyspozycji fantastyczny fortepian Fazzioli – ale na tej płycie fortepianu jest niewiele.
TW: W trzech interludiach zagrał na nim Łukasz Damrych. Zasadniczą część programu wypełniają kompozycje na moje trio i kwartet smyczkowy, bo pomyślałem sobie, że płyt, choćby i wybitnych, na typowy kwartet jazzowy z fortepianem są tysiące i na mój debiut w tej konwencji nikt nie zwróciłby uwagi. Oczywiście to nie była tylko kalkulacja – taka muzyka po prostu grała mi w głowie już od dłuższego czasu. Kilka tych melodii grywałem podczas koncertów w bardziej typowych składach.
Z Atom String Quartet zetknąłem się przypadkiem. Z zespołem wokalistki Magdy Zawartko pojechaliśmy do Świnoujścia na festiwal FAMA i któregoś dnia spotkałem tam Krzysia Lenczowskiego, wiolonczelistę Atomów. Chwilę porozmawialiśmy i nawet coś zagraliśmy w sali, gdzie akurat ćwiczył. To było dosłownie parę dźwięków. Pomuzykowaliśmy trochę i rozstaliśmy się bez dalszych planów.
Jakiś czas później, kiedy myślałem już o mojej płycie, zamarzyło mi się, żeby zagrał na niej właśnie Atom String Quartet, bo to jedyny znany mi smyczkowy kwartet improwizujący w Polsce. Pomyślałem: „Co mi szkodzi zadzwonić do Krzyśka i zapytać?” Prawie się nie znaliśmy, najwyżej usłyszałbym, że nie mają czasu. Ale okazało się, że mają i czas, i ochotę. Więc dokończyłem nuty i z duszą na ramieniu pojechałem na próbę do Warszawy. Od pierwszych dźwięków było niesamowicie! Chłopcy pokazali mi parę swoich pomysłów, więc chyba też się zapalili do tej pracy. A potem był już piękny czas w Lubrzy.
JF: Muzyka, którą nagraliście, to ten rodzaj jazzu, który ma szansę przypaść do gustu nawet tym słuchaczom, którzy od jazzu zazwyczaj stronią. Mam wrażenie, że pisałeś te melodie bez założeń formalnych, które czasem mają maskować brak inwencji.
TW: Tak właśnie było. Kiedy piszę utwór – a piszę zwykle przy fortepianie – to nawet nie zastanawiam się, w jakim jest metrum czy tonacji. Nie mówię, że komponuję w jakimś natchnieniu i oderwaniu od całej wiedzy, jaką przez lata udało mi się zdobyć. Po prostu czasem mam potrzebę zapisania melodii, którą późnej chciałbym zagrać na saksofonie. Najczęściej w nocy, bo wtedy jakoś łatwiej zebrać mi myśli. Płyta jest raczej zwięzła, bo lubię zwięzłość – w życiu i muzyce.
For D. to utwór dedykowany mojej dziewczynie, a od niedawna już żonie, Dominice. To jest o jej spojrzeniu, uśmiechu… Miłosna ballada, wiadomo o co chodzi. Robin to melodia powstała pod wpływem chwili, w dużym smutku, który poczułem, kiedy umarł aktor Robin Williams. At Home to pierwszy utwór, jaki napisałem na trio saksofonowe z kwartetem smyczkowym. Usiadłem rano do pianina, dosłownie jak w biurze, i zacząłem zapisywać pomysły. Przeważnie mało ciekawe, ale w końcu wpadło mi do głowy coś, co warto było rozwinąć.
The Teacher dedykowałem mojej nauczycielce polskiego z liceum, pani Ewie Szułczyńskiej. Miała na mnie ogromny wpływ, nie tylko jeśli chodzi o lektury (wstyd przyznać, ale w natłoku zajęć dziś czytam bardzo mało).
One Brother, One Sister – melodia dla mojego rodzeństwa. Żywiołowy numer, bo byliśmy niezłymi dzikusami. Siostra Monika mieszka dziś w Norwegii, gdzie jest wokalistką i pedagogiem. Brat Ignacy, sporo młodszy ode mnie, jest w szkole muzycznej, gra na trąbce i szykuje się na świetnego muzyka. W szerszym znaczeniu ten numer to mój hołd złożony rodzinie, także rodzicom.
The End na początku miał być piosenką i wyobraziłem sobie, że ktoś mi do niej napisze filozoficzny tekst o tym, że koniec zawsze jest początkiem czegoś innego. Taki tekst nigdy nie powstał, ale filozoficzna zaduma, mam nadzieję, została. The Night zapisałem którejś nocy, kiedy nie mogłem zasnąć. Pojawił się wtedy skrawek melodii, do której wróciłem rano. Raczej pogodny numer.
Together in Rush. To jest o mnie. Zawsze gdzieś się śpieszę, robię wszystko na ostatnią chwilę i, jakimś cudem, zwykle zdążam.
Rozmawiał: Adam Domagała